Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

środa, 22 lipca 2015

O krwi i matce trochę na wesoło

Zgodnie z tradycją dziś znowu lekki, niezobowiązujący wpis. Za to już następny będzie miał swój ciężar gatunkowy.

Gdy poczujemy w sobie ten nieodparty mus, by szpetnie zakląć, często powołujemy się na matkę.
Albo i krew.

Z krwią kojarzy mi się taki mały, rodzinny incydencik.
Tata mój bardzo był ostrożny, kiedy o bezpieczeństwo pracy idzie. Razu pewnego któraś z nas (ja albo siostra) niefrasobliwie zostawiła włączony mikser w zlewie. Następnie oddałyśmy się miłej pogawędce przy herbacie. Gdy ujrzał to nasz rodziciel, dosłownie zbladł na myśl, co by się mogło stać. Jeśliby rzeczony mikser zalany został wodą, czy jakoś tak.
- Psia krew! - kompletnie go poniosły nerwy.
- Nie psia tylko twoja, dziadku - wpadło mu w słowo moje, obecne przy tym, rezolutne dziecię.
Tata roześmiał się, przyznając rację - napięcie uległo rozładowaniu.

Następny incydencik, ten o matce, miał miejsce ze mną w roli głównej.
Zdarzyło się lat ładnych parę temu, że syn mój starszy poważył się do domu wrócić w stanie wskazującym na spożycie. Wiadomo, czego. Ot, na ognisku w koleżeńskim gronie pofolgowała sobie młódź nadmiernie. Mnie zaś, nieledwie abstynentkę, widok ten tak rozwścieczył wielce, że aż... musiałam sobie zakląć szpetnie. Uwierzcie mi, nie mogłam się powstrzymać.
- O, k**** jego mać! - wyrwało mi się całkiem spontanicznie.
Ups! Toż jego mać, to nie kto inny, tylko ja - tu omal nie parsknęłam śmiechem.

niedziela, 19 lipca 2015

Matka i dziecko

Matka i dziecko. Związani ze sobą nawet wtedy, gdy pępowina nieodwołalnie przecięta.
To wielka tajemnica. Wara od niej tym niewtajemniczonym, jeśli chcieliby ingerować.
Ustawiać po swojemu, przestawiać ich zdaniem źle ułożone klocki.

Emka, nasza blogowa koleżanka, niedawno urodziła córeczkę, dzieciątko wyczekane i wymodlone.
Wielką radością, wielką ufnością przepełnia fakt, że taki w niej spokój.
Bez gorączkowej krzątaniny i gwałtownych ruchów. Spokój i pokój - aż się na usta ciśnie.
Wszak matce i dziecku najlepiej w miłosnej symbiozie półjawy z półsnem.

Każdy może w tym mieć swój udział dobra.
A to mąż, opiekun nowego życia.
To znowu matki i babcie, zespolone międzypokoleniową solidarnością kobiecą.
My wszyscy, wciąż zadziwieni tym cudem, zdawałoby się, tak powtarzalnym i rutynowym.
Życzliwe słowo, dobre spojrzenie, błogosławieństwo.

Lecz i udział zła, a jakże, każdy z nas może mieć.
Zło obiektywne, gdy wokół wojna, kataklizm, apokalipsa.
Gorzej, gdy w głowach i w sercach niepokój, agresja, niezrozumienie.
Wtedy nic nas nie usprawiedliwia.

Przypomniałam sobie zdarzenie - bardzo tutaj à propos .
Wracałam z siostrą z wieczornego koncertu. Znajoma osoba zaproponowała nam miejsca w samochodzie. Prócz nas były tam jeszcze dwie panie. Znana czytelnikom z poprzedniego wpisu Halina oraz jej przyjaciółka, Zofia. Od słowa do słowa, Zofia spytała Halinę o jej nowo narodzonego wnuka. Jak sobie radzi synowa,  jaki panuje nastrój i takie tam. Nadstawiwszy ucha, usłyszałam, co następuje.

Kiedyś czasy były o wiele trudniejsze, nie to, co teraz. Gdy ja miałam małe dziecko, sama musiałam wszystko ogarnąć. Już o ósmej rano miałam wyprane pieluszki, gotował się obiad, a w międzyczasie sprzątałam mieszkanie. Gdy chłop przyszedł z pracy, obiad był na stole, on mógł wypocząć i nawet nie wiedział, że w domu jest małe dziecko. A ty, Halina wciąż jeździsz pomagać synowej. Młode kobiety są teraz bardzo wygodne, nie to, co my! Wydaje im się że jak już opiekują się dzieckiem, to wszystkie domowe prace powinni za nie wykonywać inni. Niechby tę twoją synową chłop do galopu wziął.

- Cicho bądź Zośka. Nie kłap jęzorem, bo mi się robi niedobrze - tymi słowami pani Halina przychylność moją zyskała na wieki.

Całkiem zresztą nieprzypadkowo wytłuściłam tutaj pewną frazę.
Mężczyzna, który nawet nie wie, że w domu jest dziecko. Jakie owoce wydać może takie postrzeganie? Pozwólcie, że zgadnę. Albo i nie, chyba wolę nie zgadywać.
Miast cieszyć się z tego, że ludziom jest lepiej, kobiety pewnego pokroju wolą przerzucać własną frustrację na następne pokolenie. Przekazując pałeczkę, a raczej policyjną pałkę, wciąż dalej i dalej.
Nie zdając sobie sprawy, iż zło, któremu tę daninę składają pokorną, niczym bumerang powróci.

Ciesz się, Emeczko, swym niepowtarzalnym szczęściem. Trwaj piękna chwilo, zatrzymana w kadrze.
Nigdy już wprawdzie w swym kształcie nie wróci, przysporzy za to plon wielokrotny.
Tak często nękały Cię wątpliwości, czy wszystko, co w Twojej mocy dla swych dziewczynek robisz.
Wszelako z naszego punktu widzenia najlepszą z najlepszych jesteś dla nich mamą.
Teraz poznałaś tę odwieczną mądrość, co z natury płynie. Tę, co bezbłędnie rozeznaje dobro, nim jeszcze rozpozna je rozum.
Nikt już za miesiąc nie będzie pamiętał, że zjadł skromniejszy posiłek zamiast obiadu z dwóch dań.
Za to radość przebywania z dzieckiem zapadnie Ci w duszę, pozostając tam już na zawsze.
Niech miłość i troska najbliższych uczynią z każdego dnia święto. Niech trwa, niech przetrwa dni dalsze i dalsze...

sobota, 18 lipca 2015

Farsa, panie, jak nic, przwdziwa farsa!

Lato w pełni, człek się rozleniwił, rozpuszczając niczym ten dziadowski bicz. Popełniam zatem letni, niezobowiązujący wpis. W kolejce czekają naglące posty, lecz póki co, niech będzie taki. Nie mogę powstrzymać się przed opisaniem tegoż. Prawdziwa farsa, myślę, że mi przyznacie rację.

Romek przed kilkunastoma laty związał się z Żanetą. On miał już na koncie związek z kobietą, ona ewidentnie związek jakiś miała też. Skąd by w przeciwnym razie córek sztuki dwie. On również miał dwie córki z pierwszego związku, a także pasierba, syna swojej "byłej". Ot, nasze ludzkie, pokomplikowane życie. Każdy chce jakoś tam się związać, szczęścia odrobinę liznąć. Czy były to związki małżeńskie, czy też, jak to się mówi, wolne, tego nie wiem, nikt z moich znajomych też. Zostawmy to jak jest, nie należy wszak do sprawy.
Po kilkunastu latach w miarę przykładnego życia (w miarę, bo Romek miał tę przypadłość, że za kołnierz nie wylewał), Żaneta doszła do wniosku, że ma go już ma dość i niechaj spada!
Niewiele był jej w stanie w gospodarstwie pomóc, tymczasem na wsi sporo było pracy przy obrządku.
Miał wprawdzie chłopina dobry fach w rękach, wszystko potrafił naprawić i wyremontować, jeno ten nieszczęsny nałóg... 

"Przytulił się" do mieszkającej w Wejherowie matki. Imał się prac przeróżnych tudzież mniejszych i większych remontów. Tak poznał kobietę, na punkcie której dosłownie odleciał. Jak miał zresztą nie odlecieć, gdy przed sobą widział ten cud-miód. Tlenione blond włoski, różowa spódniczka i takaż kurteczka; całości zaś dopełniał jej makijaż boski. Wypisz, wymaluj, dawna wersja Żanetki, tyle, że nowszy już model, bo zdecydowanie młodszy. Pani owa miała synka, półtorarocznego Oskarka. Od słowa do słowa, postanowili, że dalej to już koniecznie spróbować muszą razem.
Tymczasem okazało się, że kobieta obowiązkowo musi udać się na delegację. Z szefem się nie dyskutuje, zaś o każdą pracę dziś niezmiernie trudno. Co tu w takim razie z małym dzieckiem począć?
Sprytny nasz Romek radę ma na wszystko. Otóż przypomniał sobie, że w pięknym mieście Gdynia zamieszkuje pewna ciocia. Nie jest to wprawdzie ściśle jego ciocia, tylko byłej konkubiny, on się jednak drobiazgami nie przejmował.

Pani Halina była emerytowaną nauczycielką przedszkolną. Po śmierci męża prowadziła skromne życie w domku szeregowym na obrzeżach miasta. Jej emerytura wraz z dochodem niezamężnej córki jakoś wystarczała im na godne życie. Dom wprawdzie był duży, ale jakoś tak przywykła, by przyjmować niespodzianych gości - toteż nie dążyła do zamiany lokum. A to wnuczek chciał u babci zanocować, to znów rodzina albo dawne koleżanki zapowiedziały się z wizytą.
Wziąwszy powyższe pod rozwagę, dzielny nasz Romek wpadł na odkrywczy pomysł, żeby uszczęśliwić "ciocię". Urobiwszy kobietę pochlebstwami tudzież przysłowiowe złote góry obiecując, zainstalował u niej Oskarka wraz ze swoją córką w roli opiekunki. (Tak, tak, na tę okoliczność nareszcie przypomniał sobie, że ma jeszcze córkę.) Niechże dorosła panna miejskiego życia zakosztuje, miast się kisić na wsi. Pracy żadnej i tak nie ma, może więc z powodzeniem zaopiekować się chłopczykiem.
Na nic się zdały protesty cioci, jej córki, tudzież syna, synowej i paru innych zaprzyjaźnionych osób.
Czy to kobiecie nie stało asertywności, czy może serce za dobre miała, dość, że właśnie upływa próbny tydzień wspólnego ich pomieszkiwania.

O całej tej sprawie dowiedziałam się niemal po fakcie. Nie czuję się zresztą w prawie, by jakieś dobre rady serwować tej pani. Czy ja sama mogłabym tak być podatna na wpływy? Otóż, nie sadzę.
Traktuję to jak kuriozum, swoisty znak naszych czasów. Romek zarówno ma wielki tupet, jak i siłę perswazji. Każdy dziś orze jak może, miedzianym czołem zastępując przyzwoitość.
Z wiarygodnego źródła dowiedziałam się, co następuje. 
Oskarek bawi się radośnie - obie kobiety okazują chłopczykowi wiele serca. Halina chwilowo nie ma większych powodów do narzekań. Nie wiem jeno, jak po tym tygodniu mają się ich finanse. Widać, nie jest źle, bowiem atmosfera panuje zgodna i udaje im się bezkolizyjnie funkcjonować.
Zatem pogratulować - ja sama już po trzech dniach takiej "gościny" ogłosiłabym bankructwo.
Co będzie dalej? Może okazać się, że i matka dziecka "musi" u cioci pomieszkać. Romek zresztą także. Albo i zechcą kogoś zameldować, ot, choćby chłopca - pod pretekstem leczenia czy coś tam.
Co stanie się z Oskarkiem, kiedy Halina wymówi im gościnę. Pod presją szantażu emocjonalnego zgodziła się na kolejny tydzień. Lecz zaraz potem przyjeżdża prawdziwy siostrzeniec, zatem nie będzie już wyjścia. Zobaczymy, co się będzie działo - Romek już przebąkuje, że się wszyscy pomieszczą.
Daj palec, zechcą wziąć całą rękę. Mądre porzekadło sprawdza się zazwyczaj. Czyżby i tym razem?

__________

Wieści z ostatniej chwili. Pani Halina dobrze sobie w zaistniałej sytuacji radzi, choć zdecydowanie odżegnuje się od dalszego przedłużania gościny. Jeszcze tylko ten tydzień i definitywny koniec. Jest wprawdzie trochę za bardzo opiekuńcza, lecz pewnie to skrzywienie zawodowe - wszystkich traktuje jak swoich (przedszkolnych) podopiecznych. Na szczęście okazało się, że goście są "wypłacalni". Uff!

__________

Następne uaktualnienie (22.07.):
Dziewczyna przeniosła się z dzieckiem do mieszkania matki chłopca. Czyli stało się to, co powinno mieć miejsce od początku, ponieważ wydawało się najbardziej logicznym rozwiązaniem. Ktoś tutaj mocno namieszał, może Romek liczył, że uda im się zadomowić:).
Co znamienne, udział w całej sprawie miała tutaj przyjaciółka Haliny, pani Zofia, która wzięła w obroty matkę chłopca, indagując ją bez żenady. Młoda kobieta czegoś się wystraszyła, zarządziwszy błyskawiczny odwrót. Może miała coś do ukrycia...

sobota, 11 lipca 2015

O obyczajach nowych tudzież zaniku dawnych

Jakiś czas temu na jednym z blogów przeczytałam interesujący wpis.
Chodziło o pewien, zdaniem autorki niepokojący, a nawet wręcz irytujący, zwyczaj.
Zdarza się słyszeć, iż niektórzy narzekają na przemiany obyczajów; ot, chociażby w kwestii gościnności na ten przykład.

Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy korzystanie z internetu, telefonii komórkowej, oraz setek kanałów telewizyjnych nie było jeszcze na porządku dziennym, ludzie mieli dla siebie więcej czasu i chcieli go razem spędzać. - Pisze autorka.

Nie była im przeszkodą odległość, skromne warunki mieszkaniowe, ani nawet ciężka sytuacja materialna. Dzisiejsi  ludzie spotykają się jedynie z obowiązku, na ślubach i pogrzebach, chrzcinach i komuniach. Przy czym każdy - najprędzej, jak tylko się da - stara się do zajęć miłych sercu wrócić.
Jakież to "zajęcia", można by w tym miejscu spytać. Nietrudno się domyślić.
Oglądanie filmów, granie na konsolach, surfowanie w internecie. Bo smartfony w ruch zdążyły pójść na długo jeszcze przed rozstaniem. Co ja o tym myślę? Jakie czasy - takie obyczaje, takie rozrywki.
Wszystko musi mieć swoją rację. Warto, rzecz jasna, rodzinne więzi podtrzymywać, tyle, że w granicach rozsądku. Czasy gromadnych spędów, jak też i weselisk dla kilkuset osób, odeszły już w niepamięć. Mało kto zresztą za nimi tęskni.
Wynalezienie internetu umożliwiło nam komunikację interpersonalną na niespotykaną dotąd skalę.
Możemy dzięki temu poznawać ludzi bez względu na dzielącą nas odległość. To wielka szansa na znajomość z tymi, którzy nadają na tych samych falach, co i my.
Całkiem przeciwnie, niż namolny pijak na weselu, bądź ten, skądinąd poczciwy, sąsiad przy komunijnym stole. Mamy wybór i możemy własny czas w dowolny spędzać sposób. Nie może zatem dziwić, że ktoś preferuje towarzystwo mentalnie mu pokrewnych osób ponad tych, z którymi wprawdzie łączą go więzy krwi i wspólna przeszłość, lecz niewiele w sferze ducha.
Wielce się niegdyś trapiono zanikiem obyczaju epistolografii. Ubolewano, że nikt już do nikogo listów pisać nie chce. A czymże innym - pytam - jest pisanie maili do swoich przyjaciół?
Pewna para narzeczeńska postawiła przed sobą zadanie codziennego pisania do siebie listów w okresie Wielkiego Postu. Eksperyment okazał się bardzo pouczający - przyczynił się do pełniejszego zrozumienia łączącej ich więzi.
Idę o zakład, że coś podobnego przydałoby się niejednej małżeńskiej parze. I to bez względu na staż.
Sama preferuję różnorodność form komunikowania się. Nie chciałabym rezygnować z listów nawet w przypadku przejścia znajomości w bliższą zażyłość, czy też stały związek.
Formę pisemną uważam za najbardziej adekwatną, jeśli idzie o wymianę myśli, uczuć i poglądów.
Nie skreślam też nikogo jako potencjalnego ich beneficjenta.
W żadnym też razie nie dowodzi to mojej izolacji od tak zwanych "żywych". Wszak niekoniecznie musi to być ktoś poznany w internecie. Może to równie dobrze być znajomy, członek rodziny, sąsiad, czy kolega z pracy. Wszelako pod warunkiem, że mentalnie mi dotrzyma kroku.

My, blogerzy, w przeciwieństwie do innych znanych nam osób, rozumiemy i podzielamy tę nieodpartą, nieledwie organiczną, potrzebę pisania.

piątek, 10 lipca 2015

Laitowo

Dziś, rzutem na taśmę, następna historyjka z cyklu Rodzinne anegdoty.

Moja córeczka Basia lubiła wielce, gdy ktoś nazywał ją aniołkiem.
Lubiła od zawsze. Niczym rasowy paw dumna z tegoż była.
Zresztą, nie było w sąsiedztwie osoby, która by za takowego jej nie uznawała.
Bo dobre miała serduszko, czułe na zwierzęcą a nawet i ludzką, krzywdę i niesprawiedliwość.

Tak też do dziś pozostało, choć spod tych złotych włosków często niesforne wyzierają rożki.

Zdarzyło się jej swego czasu ostro pokłócić z narzeczonym. Ciocia, pod której dachem akurat gościliśmy, przybiegła zaaferowana głośnymi jej wyrzekaniami.
- Ma dziewczyna "charakterek" - skonstatowała z mieszaniną zdziwienia i uznania.
- Ja, charakterek?!
- Owszem, taki władczy.
Basia uderzyła w płacz. Ona, aniołek - i ma być despotką?!
Ciocia, chcąc ją pocieszyć, stwierdziła, że to przecież dobrze, z facetami czasem trzeba ostro, więc ten jej charakterek całkiem jest do rzeczy.
Basia zapłakała jeszcze głośniej.
Ciocia, już nie wiedząc, jakich argumentów użyć, opowiada o niedawno przeczytanej książce.
"Dlaczego mężczyźni kochają zołzy".
Teraz już nieszczęsna rozełkała się na dobre.
Trzeba ją było utulać, zapewniając po tysiąckroć, że w żadnym wypadku terrorystką nie jest.
Zaś najgorliwiej zapewniać musiał  ten jej nieszczęsny, sterroryzowany przed chwileczką, narzeczony.

I tak już mniej więcej zostało do dzisiaj.

czwartek, 9 lipca 2015

Kto jest winny tej śmierci

Niedawno temu wstrząsnęła nami wieść o samobójstwie czternastoletniego Dominika.
To już kolejna śmierć spod znaku zastraszania i nietolerancji.
Gdzie była szkoła, gdzie był w tym Kościół, zaś przede wszystkim - gdzie byliśmy my.
Tak, właśnie my. Ja, Ty, on, ona, tudzież cała masa "onych".

Nasza blogowa koleżanka, znana wielu z nas Panterka, napisała o tym post.
Poprzednio pisała też o tym Nietypowa Matka Polka.
Nietrudno się domyślić, jak wielkie gromy padały tam na Kościół.
W tym miejscu zwyczajowo następuje obrona. Taka rutynowa, żeby nie wrzucać do jednego wora.
Że w każdym środowisku dobrzy są i źli. Jakbyśmy w szczerej swej naiwności o tym nie wiedzieli.
Już my tę retorykę aż za dobrze znamy. Lecz mimo, iż w takich razach powtarzana jest jak mantra, to skompromitowała się do cna.
Teraz chciałabym odnieść się do niej merytorycznie.
Większość krytyków twierdzi, że młodzi ludzie właśnie z Kościoła wynoszą tę nienawiść tudzież skłonność do tępienia "innych". Czy tak w istocie jest?
W kościele, do którego ja uczęszczam nie ma takich implikacji.
Wszak gdyby takowe były, mnie już by tam nie było. Proste.
Lecz dobrze zdaję sobie sprawę, że dominikanów nie ma w każdym mieście.  
To jednak tylko dygresja jest, bo zasadniczo problem, jak na dłoni, widzę inny.
Nie sądzę, by młodzi ludzie z kościoła wynieśli swą nienawiść i nietolerancję.
Głównie zresztą dlatego, że stamtąd już nie za bardzo jest co wynieść.
Ci, którzy to suponują, stanowczo przeceniają tę rolę w kształtowaniu umysłów "młodych".
Młodzież tego pokroju nie przejmuje się kościelnymi naukami, na bierzmowaniu kończąc swą znajomość z nim.
Nie przypisywałabym kościołowi tak wielkiego wpływu. Prędzej już prymitywnej kulturze masowej.
Poza tym, w swym obecnym kształcie kościół nie ma już żadnej siły oddziaływania. I to na kogokolwiek. Jego moralny autorytet praktycznie jest zerowy.
Stąd właśnie pęd do polityki; albo przeciwnie, z pędu owego płynie totalne osłabienie działań.
Nic nie pomoże obrona żałosna - nie warto bronić straconej sprawy.

Co my tu zatem w naszym pięknym kraju mamy.
Lewicę, która de facto żadną lewicą nie jest.
Skrajną prawicę, która z uporem ciemnogród lansuje.
Arogancki, pełen pogardy dla szarego człowieka, liberalizm.
Kościół, który z definicji winien być lewicą, a jest prawicą.
I który swoje zaangażowanie lokuje głównie w działaniach politycznych, miast wspierać wiernych w zgodzie z duchem Ewangelii.

Idę o zakład, że rodzice owych małych prześladowców Dominika z kościoła nie wynieśli nic konstruktywnego. Kultura masowa, zwłaszcza sformatowana internetowo, w połączeniu z subkulturą rówieśniczą tworzy mieszankę wybuchową. W pozytywnym znaczeniu Kościół nie jest w stanie przekazać tym młodym ludziom godziwego wzorca.

Dopiero w takim rozumieniu oddaję sprawiedliwość całej tej rzeszy krytyków.

Bo tam, gdzie nie ma dobra, otwiera się pole dla zła. Przestrzeń mentalna nie znosi pustki.
Wszak właśnie z kościoła płynąć miała ta duchowa siła, co nie daje szansy nienawiści i nietolerancji.
Tchnęła zaś jedynie pustka.
Nie wolno nam szerzyć nienawiści do nikogo, w tym i do Kościoła również.
Agresja rodzi agresję. Atakowany broni się jeszcze zacieklej. Tym samym atak jest nieskuteczny.
By mógł rozpoznać, że jest w błędzie, potrzebna mu atmosfera zrozumienia.
Kościół, to również my. I wszyscy mamy jakąś cząstkową winę.
Ja, Ty, on, ona, tudzież cała masa "onych".
Społeczność to jeden organizm, system naczyń połączonych.
(Że znów przytoczę ten swój ulubiony zwrot.)
Trzeba nam wielkiej przemiany, wielkiej empatii, bezmiaru dobra.
Bo tak, jak teraz jest, całkiem ch***** jest.

__________

Nieprzypadkowo raz pisałam z wielkiej, innym zaś razem z litery małej.
"Kościół" bowiem oznacza instytucję, a "kościół" to konkretny obiekt sakralny.

środa, 8 lipca 2015

W przerwie na kawę

Dzisiejszy, wakacyjny, post u Rybeńki zainspirował mnie do wyartykułowania tej pogodnej, nieskomplikowanej historyjki. Epizodu właściwie. Jest to przerywnik podczas pisania tekstu cięższego kalibru, takiego dość kontrowersyjnego w swojej wymowie. 


Z cyklu: Rodzinne anegdoty

Rzecz działa się dobre kilkanaście lat temu. Czteroletni Mateuszek, syn koleżanki z dzieciństwa, odwiedził moich rodziców wraz z mamą i babcią. Aby podzielić się wrażeniami z ostatniej podróży do Grecji. Tata chłopca jest bowiem rodowitym Grekiem.
- Jak ci się podobało w Grecji, Mateuszku - spytała moja mama.
- Czy ja wiem, trochę za dużo kamieni. Właściwie to same tylko kamienie i kamienie.
Miał zapewne na myśli wszystkie te zabytkowe ruiny.
Następnie poprosił mojego tatę, by ten na chwilkę wyszedł z nim do drugiego pokoju. Chciałby mu bowiem coś ważnego powiedzieć.
- Panie Kaziu, ja panu radzę, niech pan nigdy, ale to nigdy, do tej Grecji nie jedzie.
- Dlaczegóż to, Mateuszku?
- Bo oni, ci Grecy, to baaaardzo dziwni ludzie.
- Tak? Co też ty mówisz - zaciekawił się mój tata.
- A tak, bo oni tam, w tej całej Grecji, w ogóle po polsku nie potrafią mówić!

Dziś Mateuszek jest już zupełnie dużym Mateuszem, lecz my nie omieszkamy mu dobrotliwie dogryzać. Przypominając mu tę jego sympatyczną komitywę z moim, dziś już nieżyjącym, tatą.
__________
Poprawka w tekście. Chodziło nie o Karolka, lecz o jego starszego braciszka, Mateuszka.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Tak zwane kompleksy

Dzisiaj, uprzedzam, zebrało mi się na wywody bardzo osobiste. 
Jeśli ta "wiwisekcja" będzie przyczyną czyjegoś zakłopotania, to i cóż - takie jest życie.


Czytając wywiad z Urszulą Dudziak (nie, nie ten najnowszy, jeno taki, do którego jest bezpłatny dostęp) nie mogłam uniknąć refleksji. Niektóre były z takich, które przez głowę tylko mi przelatywały, inne zaś z tych, co to zapadają w pamięć, serce, myśli.
Znakomita artystka,  niebanalna osobowość, fascynująca kobieta, 
Nie bądźmy jednak naiwni. Na ten, owszem, fantastyczny, wygląd artystki pracuje cały sztab ludzi.
Lekarzy (ach, te hormony), chirurgów plastycznych, stylistów. Czyli, krótko mówiąc ...pieniądze.
Nie, nie chcę tu wchodzić w rolę malkontentki - to tak dla jasności tylko.
Na koniec padło pytanie. Czy kompleksy są potrzebne - niechby i jako motor rozwoju.
Odpowiedź może cokolwiek zadziwić.
Oczywiście, że tak! Są konieczne. Ale tylko po to, by je pokonać! 
W potocznym rozumieniu tak zwane kompleksy oznaczają wstydliwe tematy związane z ekspozycją społeczną, cechami wyglądu bądź charakteru, poruszenie których wywołuje u danej jednostki lęk, wstyd, czy też niepokój.
Lepiej ich nie mieć, ale jeśli już je mamy... Czy mogą być siłą sprawczą, motorem naszego sukcesu?
Ależ tak, mogą. Jeżeli w twórczy sposób przekujemy braki na tę siłę napędową, może ona stać się "krwiobiegiem zastępczym", pomagając okrężną drogą obchodzić to, co zdaje się na pozór nie do przejścia. Jeśli czegoś nie możemy siłą, bierzmy to sposobem - tak pokrótce można by to streścić.
Czy i ja również mam kompleksy? Otóż nie sądzę.
Bo jeśli nawet mam świadomość pewnych braków, trzeba koniecznie je tak określić?
Nie mam na przykład złudzeń odnośnie swej urody.
Takowej nie posiadam i od dość dawna zdaję sobie z tego sprawę.
To nie jest kompleks, a stwierdzenie faktu.
Czy stąd wynika, że mam się za osobę gorszą? Otóż spokojnie, wartość swoją doskonale znam.
Tudzież świadoma jestem swych niepodważalnych zalet.
Przecież nie łudźmy się, z racji urody i tak mniej atrakcyjną kobietą jestem.
To empirycznie potwierdzony fakt. Tyleż bezsporny, co nieubłagany. Amen.
Bo wprawdzie mózg najseksowniejszą częścią ciała, tyle, że...męskiego jeno. 
Z tym trzeba się nauczyć żyć.
Mnie się, jak dotąd, nie udało.
Nie tracę nadziei, że jest na to sposób.
Sęk w tym - jestem tego niemal pewna - że takowy nie istnieje.
Wszelako to asekuracyjne słówko "niemal"...

środa, 1 lipca 2015

Czy one są gorsze? (1)

Zamierzam przyjrzeć się pewnym reliktom dulszczyzny w naszym powszednim, tak zdawałoby się, nowoczesnym, życiu. Dziś pierwszy z trzech przykładów takiego niekonsekwentnego podejścia do rzeczywistości.
Zagorzałych wielbicieli tyleż zgrabnych, co przewidywalnych, dykteryjek z morałem mogę jednak cokolwiek rozczarować. Zresztą, po takowe najlepiej sięgnąć do kolorowej prasy tygodniowej.
Bo tutaj to tylko prywata. I jeszcze prywatą pogania.


Dziesięcioletnia Zuzia wielką miłością darzy swoją siostrzyczkę, ośmiomiesięczną Darię.
Gdyby tylko mogła, spędzałaby przy niej każdą wolną chwilę. Uwielbia się z nią bawić, wozić przed blokiem w wózeczku, potrafi nawet, w razie pilnej potrzeby, zmienić jej pieluszkę. Joanna, mama dziewczynek, cieszy się, że ma tak pomocną córeczkę. Choć w żadnym razie nie nadużywa tego. Ostatnio jednak pomoc Zuzi stała się nieoceniona, ponieważ aktualnie Joanna przygotowuje się do obrony pracy magisterskiej. Tata, kiedy akurat nie jest w pracy, bierze dziewczynki na spacer, by w domu było choć trochę - tak cennego w tych okolicznościach - spokoju. Ponadto nie chce, by Zuzia była nadmiernie przeciążona obowiązkami.
Dziewczynka jest bardzo pogodna, uczynna, koleżeńska, Ma kochających rodziców, troskliwych dziadków, sympatyczne ciocie tudzież kuzynostwo. Ma też przyjaciółkę oraz mnóstwo koleżanek.
A jednak trudno byłoby uznać jej życie za beztroskie.
Ostatnio głębokim cieniem kładzie się na nim pewna sprawa. Sądowa sprawa.
Właściwie jej dziecięcy świat załamał się już jakieś cztery lata temu.
Bo oto nagle okazało się, że jej rodzice dłużej nie chcą już ze sobą żyć. Mama już nie kocha taty i w trybie pilnym chce od niego odejść. Dla małej Zuzi był to prawdziwy szok. No, bo jak to, tak po prostu odejść. Co będzie z nią, z jej własnym pokoikiem, ulubionymi zabawkami.
Mieszkanie trzeba przecież sprzedać, by spłacić pozostały kredyt. Potem wynająć byle jaki kąt.
Marcin ze zrozumieniem, aczkolwiek z wielkim bólem, przyjął tę decyzję żony. Gdy wszelkie negocjacje spaliły na panewce i stało się jasne, że podjętej decyzji już nie zmieni, on starał się znaleźć optymalne logistycznie rozwiązanie dla nich. Tyle tylko był zresztą w stanie zrobić.
Wykazał się wielką szlachetnością, biorąc na siebie większość ich wszystkich zobowiązań. Tak, aby tylko Zuzi żadnego z dóbr materialnych nie zabrakło.
Sprawa ciągnęła się i ciągnęła - w dzisiejszych czasach niełatwo znaleźć na mieszkanie kupca.
Już, już, dziewczynka pewnej nadziei nabierać zaczynała, na zewnątrz wszak rodzice tworzyli bardzo zgrany, przyjacielski duet. Organizowali spontaniczne wypady za miasto i do przyjaciół, a nawet wspólne wczasy. Czy to jedynie pozory? Otóż nie. Bowiem tak jasne postawienie sprawy spowodowało oczyszczenie atmosfery. Skończyły się kłótnie tudzież ciche dni. Nikt nie kwestionował już prawa Joanny do własnego życia, w tej zaś sytuacji spokojnie mogła zgodzić się na przeczekanie. Tymczasem, niczym grom z jasnego nieba, spłynęła na wszystkich wieść, iż kobieta spodziewa się drugiego dziecka.
W tym miejscu czytelnikom należy się małe uściślenie.
Joanna od roku związana była z mężczyzną, poznanym - jak to się pospolicie odbywa - w pracy.
I to on właśnie był tym "szczęśliwym" ojcem mającego przyjść na świat potomka.
Długo by opowiadać, jak przez ten czas - aż do dnia dzisiejszego - miały się ich sprawy.
Dość, że rodzina trzyma się nadal razem. Coś jednak się zmieniło, Marcin nie zamieszkuje już z nimi. Przeprowadził się do mieszkania po swojej zmarłej babci. On, który - z braku chęci ku temu ze strony biologicznego ojca - asystował przy porodzie Darii, traktuje dziecko jak własne. Zajmuje się nim dość często, zwłaszcza, gdy matka jest na zajęciach bądź uczy się do egzaminów. Dojeżdża do nich w każdej wolnej chwili, czy raczej - rzec by należało - na każde zawołanie. Jest przy nich zawsze, kiedy jest potrzebny którejkolwiek z nich.
W czym rzecz, można by w tym miejscu spytać.
Zuzia z obawą przyjęła do wiadomości fakt, iż niedługo ma się odbyć sprawa w sądzie. Trzeba wszak uregulować kwestię nazwiska Darii. Bowiem nie od dziś wiadomo, że tych rzeczy nie da się na dłuższą metę  ukryć. Prędzej, czy później wychodzą na jaw, czasami w bardzo niemiłych okolicznościach.
Zdecydowano się więc założyć sprawę o zaprzeczenie ojcostwa - względy rzetelności i inne takie.
Ustalono, że Daria nosić będzie nazwisko biologicznego ojca.

Teraz wreszcie dochodzimy do tego, do czego tą okrężną drogą niespiesznie tu zmierzam.
Cała ta sprawa stanowi źródło ogromnych rozterek małej Zuzi. Ona by przecież chciała mieć taką prawdziwą siostrę, nie jakąś tam przyszywaną, przyrodnią, o innym, niż reszta, nazwisku.
Co więcej, w szczerej rozmowie wyszło na jaw, że ona wręcz się przed koleżankami wstydzi, krępując im się do tego przyznać.

W czym niby gorsza ma być rodzina, w której jedno bądź wszystkie dzieci inne nazwiska noszą.
Rozumiem ten ogrom żalu dziecka, że rodzice się rozchodzą, że rozbiciu ulega całość rodziny.
Lecz ...wstyd? Skąd taki pomysł, pozwólcie, że spytam.
Zuzia wstydzi się przed koleżankami, zaś one zostały tym myśleniem "zainfekowane" przez rodziców.
Skąd w przeciwnym razie wiedziałyby, że to wstyd?
Czy też może zachodzi tutaj zjawisko przeniesienia. Za wszelką cenę broniąc się przed bólem, wolimy już przeżywać traumę w kategoriach wstydu.
Tak, czy owak, kłóci się to z zasadami logiki.
Czyżbyśmy znów mieli do czynienia z pewnym, jakże trafnie przez Piotra Żuka opisanym, syndromem. Wszak jeśli zdarza się to (nagminnie zresztą), w rodzinach aktorów, czy artystów, wszystko jest w porządku. Jeśli zaś w zwyczajnej, w dodatku niezamożnej, to już nieledwie patologia.

Zatem się zdecydujmy. Wóz albo przewóz. Rybki albo akwarium.
Jeżeli wciąż uznajemy seks przed- i poza małżeński za naganny, wtedy ten wstyd jakoś tam może być zasadny. Jeśli zaś w kwestii obyczaju chcemy dotrzymać kroku swym dalej idącym decyzjom, zaakceptujmy ich konsekwencje. W przeciwnym razie Pani Dulska zacierać będzie z zaświatów ręce.