Bardzo nie lubię, kiedy ktoś puka do naszych drzwi - narusza to moją prywatność.
(Dzwonek, ze względu na przeraźliwy dźwięk, odłączyłam już dawno temu.)
Wiadomo bowiem, że to ani chybi jakiś
- Czy masz pożyczyć pięć złotych ...na makaron? - pada podszyte desperacją pytanie.
- Niestety, nie mam, ja również na kimś wiszę (czyli ma własnej matce domyślnie). Wtedy, w zimie, była dobra koniunktura; przykro mi. Nie ma co, przytomność umysłu to moje dziecię ma!
- Dobrze, że już niedługo się wyprowadzimy, mówię zaraz potem.
- Tam, gdzie mamy w planach się przeprowadzić, zaczepiać nas będą wręcz na ulicy. I to o złotówkę nawet - ripostuje dziecię.
- Tak, wiem, miałam już przyjemność. Tym niemniej rozstanie ze złotówką nie jest aż tak przykre, jak z pięcioma. W zeszły czwartek jednemu panu dałam nawet dwa złote.
- Aż dwa!?
- Miałam dzień dobroci, zresztą właśnie był mój dyżur, a zatem poszło z babcinej puli - usiłuję stroić sobie żarty. - Za to teraz omijam staruszka szerokim łukiem - co za dużo to nie zdrowo - uderzam dalej w swój wisielczy ton.
Wróćmy jednak do wzmiankowanego Piotrka.
Kiedy zmarł jego solidnie popijający, aczkolwiek bynajmniej nie agresywny, a wręcz przeciwnie, bardzo sympatyczny ojciec, matka została sama z piątką dzieci. Co prawda tylko dwojgu najmłodszym należałoby się jeszcze jakieś wsparcie, ale matka jak to matka, dzieci nie wyróżnia. Zaradna owa kobieta zajęła się kateringiem, obsługując duże, nierzadko całonocne, imprezy. Widywano ją nad ranem, kiedy zmęczona wysiadała z firmowego wozu. Niedługo potem zdarzyło się nieszczęście - kobietę znaleziono nieprzytomną w pobliżu osiedlowej przychodni. Akcja reanimacyjna nie przyniosła rezultatu i tak oto już dwoje moich sąsiadów w krótkim czasie przeniosło się do wieczności. Przełamując pewną regułę naszego bloku - ostatnio, w kilkuletnich odstępach, umierali wyłącznie mężczyźni, pozostawiając wdowy.
Aż dwoje z tej samej rodziny - coś takiego nieźle musiało mieszkańcami wstrząsnąć.
Kto żyw rzucił się świadczyć pomoc osieroconym dzieciom. Wisiała bowiem nad nimi groźba utraty komunalnego mieszkania - wszak nie jest w dzisiejszych czasach o pracę łatwo. O jakąkolwiek, co zaś dopiero taką, z której dałoby się liczną rodzinę wyżywić.
Jedna z sąsiadek zapowiedziała Piotrkowi (najmłodszemu z całej piątki, chociaż w chwili śmierci matki już dorosłemu) iż zawsze może się do niej w krytycznej sytuacji zwrócić. Poratuje go tym, czym aktualnie będzie mogła. Jajkami, chlebem, masłem bądź też makaronem. Jednak pieniędzy w żadnym razie mu nie da - nietrudno jej sobie wyobrazić, na co byłyby spożytkowane.
I tu dochodzimy do sedna. Albowiem cała czwórka chłopców odziedziczyła po ojcu tę nieodpartą skłonność do nadużywania alkoholu. Już od samego rana można było zobaczyć, jak któryś z nich pomyka do osiedlowego sklepu z takim samym nosidełkiem, z jakim widywany był ich tata. Niedaleko, jak to mówią, pada jabłko...
Natomiast jedyna córka wdała się na szczęście w matkę. Skromna, pracowita i pogodna. Zrządzeniem losu dane jej było prędko opuścić rodzinne gniazdo, zanim zdążyłaby na dobre ugrzęznąć w „melinie”.
Co jakiś czas odwiedza braci, w miarę możliwości dokładając się do rachunków, bądź przywożąc im coś do jedzenia. Chłopcy są mili i uczynni, toteż każdy, kto ma taką możność, zleca im dorywcze prace. Gospodarz domu powierzył im odpowiedzialne zadanie pielęgnowania przydomowego ogródka; tak, aby poczuli się pełnoprawnymi członkami naszej społeczności. Niestety, w jakichś bliżej nieznanych mi okolicznościach wplątali się w działalność gangu i zdążyli zaliczyć parę miesięcy odsiadki. Policja nadal w ramach prewencji monitoruje nocami osiedle.
Ostatnio najstarszy z braci ożenił się i wyprowadził do innego miasta. Ten, który miał opinię największego zabijaki. Teraz ustatkował się, zdobył stałą pracę, urodziła mu się córeczka. Zatem Pan Bóg jakoś tam nad nimi czuwa. Aktualnie zostało w mieszkaniu trzech dorosłych „chłopa”, często gęsto bezrobotnych. Albo też podejmujących się okresowej pracy. W wolnym czasie lubią przesiadywać na ławeczce robiąc sporo nieszkodliwego hałasu i popijać na potęgę. Coś z tego życia w końcu trzeba mieć.
Parę miesięcy temu Piotrek zagadnął w windzie moje dziecię - czy nie poratowałoby go dziesiątką.
Julian akurat miał przy sobie zarobioną na korepetycjach setkę. (Zaradne me dziecię stara się czasem podratować nasz skromniutki budżet.) Za taką stówę można przeżyć tydzień bądź też zapłacić za leczenie zęba. Na tenże zresztą cel była właśnie przeznaczona.
- Wprawdzie nie mam dziesiątki, tylko całą stówę. Weź ją i rozmień, potem przynieś mi resztę.
W końcu elementarne zaufanie trzeba do bliźniego mieć.
Piotrek wziął stówę, po czym zniknął z pola widzenia. I to skutecznie, bo na całą zimę.
Na widok swojego „wierzyciela” on i jego bracia w te pędy kryli się za rogiem.
Nareszcie dnia pewnego dało się słyszeć pukanie do drzwi. To Piotrek - skruszony i zawstydzony.
Jak okazało się, przyniósł stówę - i to z nawiązką w postaci czekoladek. Taki honorowy!
Tak czy owak niekomfortowo czuję się w sytuacji, kiedy ktoś mnie o coś nagabuje. Niechby i po dobroci nawet. Nie, bo nie i już. Nie jestem żadną „nieczułą suczą”; ot, takie są realia.
Pod koniec dnia w mojej lodówce już tylko światło - nie kupujemy niczego na zapas.
Wakacyjnej przerwy nie będzie. Czyż od klepania biedy można wziąć sobie wolne?