Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 30 października 2016

Aniela

Starsza pani już od jakiegoś czasu czuje pewien niepokój. Czy aby to wszystko uda się jakoś ogarnąć.
- Wszystkich Świętych za pasem, a tu jeszcze nic nie ustalone - wita nieco nerwowo od progu opiekującą się nią córkę.
- Ależ mamusiu, nic się nie martw, daj mi tylko chwilkę. Powykładam zakupy i przyjdę z notesem - wspólnie ustalimy, co i jak.
- No dobrze, tylko szybko, bo się denerwuję, czy na wszystko nam wystarczy. I tak się zastanawiam, od kogo możemy pożyczyć, gdyby jednak nam nie wystarczyło. Bo to i kwiaty na dwa groby (50 złotych starczy?), znicze (to w Biedronce), no i najważniejsze - wypominki. Księża Sercanie, Sanktuarium w Skępe, Werbiści z Pieniężna - zaczyna wyliczać na jednym oddechu.
- Może od Providenta - rzuca sarkastycznie córka. - Mamo, od nikogo nie potrzebujemy pożyczać, dosyć mamy własnych. No, może tylko rzeczywiście nie stać nas na "futrowanie" Rydzyka.
To oczywiste, że absurdem byłoby zadłużanie się w takim celu - mówi powoli i wyraźnie, nieświadomie lekko podnosząc głos. Po czym się natychmiast mityguje - wszak po udarze matka nie straciła słuchu, to tylko RM nad łóżkiem sączy jej non-stop swój własny przekaz.
- O, tutaj mam przygotowane formularze, trzeba będzie porobić przelewy.
- Lecz wiesz, że za każdy przelew trzeba płacić ekstra - rzuca od niechcenia córka. Może zatem lepiej posłać w jedno, czy dwa miejsca, ale za to większe sumy?
- Tak, tak, wiem, że to kosztuje, ale trzeba wysłać wszystkim, oni odprawiają msze przez cały miesiąc a niektórzy nawet i przez cały rok.
- Skoro tak, to w porządku, chciałam tylko się upewnić.
Wysłać "wszystkim", czyli takim, którzy się zgłosili - przysyłając koperty z przekazem. I tak mamy szczęście, że jest ich tylko pięciu, bo gdyby na ten przykład było ich z piętnastu, mogłoby już nie wystarczyć środków. (Takie myśli pośpiesznie przechodzą przez głowę córce.)
Uporządkowawszy sobie wszystko, kalkuluje, że "ogarnie". Jeszcze tylko dwa kościoły - parafialny i Dominikanów - ale to już nie przekazy, lecz osobiście, w zakrystii.
- Będzie ok, damy radę - uspokaja matkę.
Potem wypisuje imiona zmarłych, porządkuje przekazy, rozkłada pieniądze do przegródek, a następnie idzie do banku zrobić przelewy. Wkłada do kopert dowody wpłat wraz z wypisanymi imionami, nakleja znaczki i do skrzynki wrzuca. Uff, załatwione, mówi do siebie w duchu. Jutro w Biedronce kupię znicze i wkłady, kwiaty może już w sobotę - córeczka zawiezie mnie samochodem. Mąż siostry ofiarował się w tym roku porządkować groby; wszak cały dzień będąc u matki, nawet nie miałaby kiedy tego zrobić.

Następnego dnia poszukując jakiegoś dokumentu córka zauważa skromnie wciśnięte za serwetnik jeszcze trzy wypełnione przekazy. Jeden dla Karmelitanek z Ełku, i dwa dla Radia Maryja - jeden na 20 i drugi na ...100 złotych. Tego było już za wiele, miarka się przebrała.
- Mamo, nie tylko nie musisz ale wręcz nie powinnaś dawać pieniędzy z tego jedynie powodu, że ktoś nalega. Innymi słowy - mówiąc bez ogródek - jest natrętny. W taki sposób cała twoja emerytura odejdzie w siną dal - nie wytrzymuje córka. 
- No tak, pamiętam, jak ksiądz Marek na kolędzie złościł się na ojca Tadeusza, że ten robi pranie mózgu staruszkom. Biedaczki chodzą w zasikanych pampersach, a każdy grosz ładują do jego kieszeni - śmieje się matka.
Nie zatraciła bowiem poczucia humoru, mimo, że udar trochę jej pomieszał szyki.
Wieczorem córka opowiada o tym swojej siostrze. Postanawia, że jeszcze tylko pośle ten ostatni przekaz do Karmelitanek. No i może mniejszą sumę do RM, ale to już na pewno nie w listopadzie - to żadne wypominki nie są. Co się zaś tyczy złotych stu - nie ma takiej opcji. Po moim trupie - mówi - Rydzyk niech się goni.

sobota, 29 października 2016

Dylemat

 (Z cyklu Rozważania na pograniczu)

Jeśli nie jestem w stanie wyartykułować jakiejś prawdy, a w zamian głoszę inną, równie szczerą i ważną, czy to jest kłamstwo?
Jeżeli prawdę o sobie ujawniam w wybranym li tylko obszarze, zakrywając inne, czy to jest nieprawda? Wszak obszar niedopowiedzeń jest kanwą, na której da się stworzyć nieskończenie wiele. A jeśli coś się da, zawsze się to robi.
Może zatem lepiej nic? - wtedy nie ma punktu zaczepienia, nie ma pożywki otwierającej pole wyobraźni.
Mamże odpowiedzialność za cudze inspiracje, czy też jestem w swoich prezentacjach wolna?

piątek, 28 października 2016

To "tylko" sen?

Sen. Niby nic nie znaczy - w sensie, że niczego mi nie gwarantuje - lecz mam świadomość, że nie może być po prostu niczym. Jeśli to bowiem tylko wytwór mej podświadomości, musi mieć znaczenie, jaka jest owego snu materia. Tak ze szczętem na marne - z gruszki to, czy z pietruszki?
Głazu toczenie mozolne, doznanie pustki, czy piękna miłosna relacja.
(Miłosna, nie seksowna, żeby mi tu było jasne!)
Ja absolutnie się nie godzę z tłumaczeniem snów z gatunku "konia widzieć". Nie, to nie dla mnie.
Bo jest różnica, i to zasadnicza, w jakiej scenerii występuje taki przykładowy koń.
Ba, dla mnie scenografia ma znaczenie wprost kluczowe.
Zatem osłonię te płomyczki wątłe, niech przetrwalnikiem będą mi na przyszłość.
Niech grzeją serce, gdy wiekiem zmrożone.
Aliści ...może w starym piecu pali już tylko przysłowiowy diabeł?
(A ja z tym gościem żadną miarą nie chcę do czynienia mieć.)

niedziela, 23 października 2016

Norge

- To co, piesku, chcesz iść do nieba? Zlustrowawszy pełnym współczucia, a jednocześnie bystrym i fachowym wzrokiem przyprowadzone do lecznicy zwierzę, spytał weterynarz. A trzeba wiedzieć, że jest to wybitny specjalista, lekarz doświadczony, bez reszty oddany czworonożnym swym pacjentom. Byłoby wprost niepodobieństwem, żeby pochopnie podjął decyzję. Zwłaszcza tę ostateczną.

Opiekunowie Norgutka - bo tym zdrobnieniem przywykliśmy go nazywać - przywieźli go tutaj na zastrzyki. Dwunastoletni piesek, a właściwie pies, gdyż rozmiary miał imponujące, od pewnego czasu niedomagał na wątrobę. Zmieniono mu karmę na specjalistyczną, włączono antybiotyk tudzież poddano całej serii zabiegów. Mimo to od pewnego czasu przestał kontrolować załatwianie potrzeb, zwłaszcza, że miał trudności z poruszaniem się, a co za tym idzie, nie był w stanie wejść ni zejść z drugiego piętra.

- Panie doktorze, wpadłyśmy z córką na taki pomysł: położymy mu w korytarzu linoleum, żeby mógł się tam wypróżniać, my zaś niezwłocznie będziemy po nim sprzątać.
- Proszę pani, w życiu każdego pieska dwie sprawy są najważniejsze: siku i kupa. Siku i kupa, że się tak dosadnie wyrażę. Kropka. Inaczej cały dom byłby zainfekowany, a to nikomu na dobre by nie wyszło. Żadne zastrzyki nie mają już tutaj sensu.
- Ale przez telefon mówił pan...
- To była taka przybliżona, niewiążąca diagnoza, oparta na prognozach z ubiegłego miesiąca.
- Czyli nie ma już dla Norgutka ratunku?
- Cóż, przykro mi...

Nie było już odwrotu i nasz Norgutek przeniósł się za Tęczowy Most.
Miał tylko 12 lat i zawsze gdzieś w głowie będzie kołatać myśl, że to jeszcze za wcześnie. Żal i wyrzuty sumienia (bo dlaczego akurat teraz, dzisiaj, a nie na przykład za tydzień) będą towarzyszyć domownikom długo. Wszak pies, który od wielu dni nie chciał już wychodzić z domu, tego akurat dnia zerwał się ochoczo z posłania i ruszył w ostatnią podróż. Może coś przeczuwał...

To był przepiękny i absolutnie wyjątkowy pies. Płowy mieszaniec labradora i owczarka niemieckiego.
Duży Beżowy Pies, jak nazywali go sąsiedzi. Gdy jego pan celebrował z nim spacery, zwierzę budziło powszechny podziw - tak piękną i szlachetną miało fizjonomię.
Niestety, jego nadmierna pobudliwość ruchowa skutecznie uniemożliwiała mi zrobienie jakiegokolwiek adekwatnego zdjęcia. Poza tym był, zdaje się, niefotogeniczny, dlatego żadne z nich nie oddaje rzeczywistej jego urody.


Tuż przed odejściem

Lecz tak poza tym, sporo było z nim kłopotów.
Już od szczeniaka całe dnie spędzał na poszukiwaniu własnego ogona, który ssał namiętnie i używał miast kropidła. Pewnego razu nawet odgryzł sobie kawałek, w wyniku czego szlachetny ów organ uległ paskudnej infekcji. Pan doktor musiał mu go skrócić do takiej długości, aby już nie mógł zębami ogonka dosięgnąć. Potem psi behawiorysta zdiagnozował u niego chorobę sierocą. Przyczyny takowej musiały mieć źródło w dzieciństwie, został on bowiem wzięty od bliżej nieznanych nam ludzi.
Lekarz zlecił również zabieg kastracji, po którym rzeczywiście Norguś znacznie się uspokoił, wyciszył i ...zaczął przybierać na wadze. Trzeba było wdrożyć odpowiednią dietę, w wyniku której na szczęście waga wróciła do normy, a i sierść zrobiła się błyszcząca.
W ciągu ostatnich dwóch lat uwzięły się na niego wszelkie choróbska. Spośród których zwyrodnienie stawów biodrowych zdawało się być największą niedomogą. Stąd właśnie seria kosztownych zastrzyków, z którymi wiązano realną nadzieję na przywrócenie sprawności. Wszak nie był to jeszcze tak stary pies, by już spisywać go na straty, godząc się z kalectwem. O ile sobie przypominam, miał jeszcze zabieg operacyjny usunięcia prostaty.

Norguś był wyjątkowym ulubieńcem mojego dziecięcia; piesek był mu powierzany w szczególnych okolicznościach - kiedy to na przykład wszyscy jego opiekunowie musieli pilnie wyjść na wiele godzin. Zwierzę nie było bowiem w stanie pozostawać w domu samo. Cały budynek był w takich razach wprost na nogi postawiony jego wyciem i szczekaniem. Jedna z sąsiadek zagroziła wręcz policją.
Pamiętam również i taką sytuację. Pozostawiony w domu Norgutek doszczętnie zdemolował mieszkanie. Pościel na łóżkach była pobrudzona, lodówka otwarta i wybebeszona, a masło wyjedzone do papieru. A nawet, o dziwo, jakimś cudem zdołał otworzyć piekarnik, zdjąć z rożna kurczaka i objeść go skrzętnie aż do gołych kości. Wprost nie mogliśmy wyjść z podziwu, jakim sposobem ten młody pies mógł takiego wyczynu dokonać. Musiał być bardzo mądry ...i niemądry zarazem.

Nie ma drugiego takiego i nigdy już nie będzie.

A jednak życie biegnie dalej i oto wszyscy zatęsknili za kolejnym pieskiem. Wszak w tej rodzinie (mówię o rodzinie męża mojej siostry) pies towarzyszył dzieciom od zawsze.
Nietrudno było się domyślić, iż wybór padnie na zwierzę ze schroniska. Niech tym sposobem choć jedno psie życie stanie się szczęśliwsze. Tym razem uzgodniono, że ma być to piesek małych gabarytów. Na pewno niełatwo będzie się przestawić (zawsze podobały się nam raczej spore psy), jednak względy praktyczne przeważyły. Pan domu jest po zawale i w razie choroby nie byłby już w stanie taszczyć po schodach tak dużego zwierza.

Po kilku pracowitych tygodniach, wypełnionych odwiedzinami w schronisku, spacerami i wzajemnej adaptacji decyzja nareszcie została sfinalizowana i oto Maniek jest już w swoim nowym domku.
Następnym razem wrzucę lepsze fotki, bo prawdę powiedziawszy nie miałam jeszcze okazji osobiście poznać pieska.
Maniek w schronisku
Zapoznawczy spacerek
Już w domku, z nowym przyjacielem

Z ostatniej chwili: siostra mówi mi przez telefon, że Maniuś jest cudowny, słodziutki i przylepny. Więcej o pieseczku napiszę już wkrótce.

czwartek, 20 października 2016

Czy lubicie swoje własne imię?

Moje siostry mają na imię Basia i Grażyna. Mają też, jasna rzecz, imiona drugie, tyle że nikogo to specjalnie nie interesuje.
Ze mną sprawa jest zgoła inna, widać rodzice nie mogli w tym względzie do porozumienia dojść.
Mam na pierwsze Małgorzata - to z inicjatywy mamy, zaś na drugie Ewa - co bardziej przypadło do gustu tacie).
Lecz, dacie wiarę, że wśród przyjaciół wczesnego dzieciństwa, a nawet w rodzinie dalszej nikt nawet się nie domyśla, jakie jest moje pierwsze, bądź co bądź urzędowe, imię. Dla nich byłam i jestem Ewą.
Ku mojemu utrapieniu, bowiem imienia tego nie znosiłam od dziecka serdecznie. Uważałam, że jest nieładne, za krótkie i ogólnie biorąc odpowiednie raczej dla psa.
Zdaję sobie sprawę, iż wielu z Was będzie mieć przeciwne zdanie i szanuję to. Co nie oznacza, że się nie poważę tu na wyrażenie swego. (To właśnie jest ten moment, kiedy powiem - to mój blog.) Wiem, wiem, że o gustach się nie dyskutuje. Dlatego też i nie dyskutuję, jeno tak prosto z mostu walę.

Kiedy po kilkunastoletnim odstępie urodził się nasz brat, mama już miała gotową koncepcję imienniczą. Postanowiła nazwać go Tomasz Łukasz. Na cześć Tomasza z Akwinu i Łukasza ewangelisty. Nieważne, że trochę do rymu. Puszczając mimo uszu nieśmiałe mężowskie protesty wysłała go do urzędu z odpowiednimi dyspozycjami. (W naszej rodzinie to mama zawsze grała pierwsze skrzypce.) Jakież było powszechne zdziwienie, kiedy po powrocie taty okazało się, że ...jednak odważył się przeprowadzić swoją wolę. Brat otrzymał imiona Lech Tomasz. Pierwsze z nich nosił bowiem starszy brat ojca, który zginął w Sztutthofie i którego pamięć tata chciał w ten sposób uczcić.
Cóż było począć, co się stało to się nie odstanie. Po spektakularnym spoliczkowaniu męża (należało mu się, należało) nie było innego wyjścia, jak tylko przejść nad tym do porządku. Czyli zgodnie z obowiązującym w rodzinie zwyczajem abstrahować od imienia pierwszego, używając wyłącznie drugiego. W mistyfikacji owej wziął ochoczo udział również i nasz tata, wszak już wystarczyło mu, że przeforsował swoje. Zatem od teraz braciszek był przez wszystkich nazywany tylko i wyłącznie Tomciem.
Trwało to aż do czasu, kiedy to trzeba było zapisać dziecko do szkoły. Teraz już mama, pomna niefortunnej sytuacji ze mną, podjęła męską decyzję. Zarządziła symboliczne staropolskie postrzyżyny, w następstwie których bratu przywrócono jego pierwsze, oficjalne, imię. Niełatwo, oj niełatwo nam przyszło tak od razu się przestawić, czas jednak robi swoje i dziś już mało kto pamięta "Tomcia". Chyba już tylko dawni koledzy przedszkolni, z którymi urwał się kontakt.

Czy podoba mi się moje imię, Małgorzata? Owszem, podoba (chociaż jeśli mam być szczera, wolałabym Magdalenę). Wprawdzie szkoda, że tak bardzo "popularne", lecz przynajmniej nie jest obarczone pokoleniowym piętnem. No dobra, nie będę się czepiać, mogło być o wiele gorzej.
Pewien szkolny kolega syna stwierdził, że "zabiłby starych" gdyby mu nadali takie imię, jakie nosi on. Czyli Jerzy. To się niestety zdarza (nie zabijanie, tylko urzędowe zmiany). Dlatego fajnie by było móc samemu wybrać. Coś jak za Piasta, najpierw dziecięce, a dopiero potem docelowe.

niedziela, 9 października 2016

Nie jest się prorokiem we własnym kraju?

Przy okazji zabawy u Panterki (już ona to potrafi nam wyzwania rzucać) poczułam się zobligowana do podróży w przeszłość. Ania poprosiła nas, byśmy udostępniły jej swoje "nastoletnie" zdjęcia.  
Wcale jej się nie dziwię, bowiem wkleiła takie, że (jak to mawiała Maria Czubaszek), aż przykro na nie patrzeć. Wysyłając własną fotkę miałam w głowie tę-że myśl. Gdzie mi tam bowiem do jej piękności było. Za to teraz refleksje chodzą mi po głowie zgoła insze.
Nie, nie w kwestii mej urody - nic się bowiem w mym odbiorze nie zmieniło i w rzeczonej sprawie nadal mam realistyczny ogląd. Chodzi raczej o ocenę opisową mego młodzieńczego lica.
Ponoć taka głębia bije z mojej twarzy, co to jest zwiastunem tej inteligencji którą się odznaczam teraz. Jak to mawiają, "już od młodości się zapowiadała na ..."
No właśnie, na co mianowicie? Tu nastąpiły ochy i achy na temat skromnej osoby mej.
Ja natomiast przywołałam sobie siebie z czasów tego zdjęcia. I niewesołe, oj niewesołe są to wspomnienia... 
Co mogę dziś powiedzieć o dziewczynie na tej fotografii i do jakiego stopnia z nią się identyfikuję?

Jest pewien smutek, mroczność, lubowanie się ucieczką w introwersję. Jest zagubienie i, o dziwo, wręcz samotność mimo licznej obecności "bliskich". Również i tych bez cudzysłowu bliskich.
Bo ja nie byłam wcale mądra wtedy. Czy dziś nią jestem?
O, dzisiaj to ja jestem jak ten szczwany lis. I już nie ze mną te numery, co to je można było robić kiedyś. Nie mnie oceniać - jestem mądra, czy nie jestem. Bywa z tym różnie, lecz przecież nie zamierzam się tu afiszować fałszywą skromnością. Przyznaję, mam świadomość tego, w czym naprawdę jestem dobra, chociaż niekiedy czuję się tak głupia jak z tej lewej nogi but.
Moi kochani, nawet nie wiecie, ile znaczą dla mnie Wasze miłe słowa. Jestem wręcz zakłopotana - tak jakoś zdają mi się być na wyrost. Zatem niech będą punktem wyjścia do dalszej pracy. 
Swoją drogą, zabawne, jak trudno "we własnym kraju być prorokiem". Bo gdyby tak się zastanowić, jak pod tym kątem widzi mnie rodzina, to chyba nie byłoby tak różowo.
Najpewniej widzą we mnie "oryginała" i odludka, trochę może i nieudacznika.
Ja w każdym razie nie zamierzam z tym polemizować.

poniedziałek, 3 października 2016

Trzy lata

Miał być specjalny, okolicznościowy post na 30 września. Potem już posta być nie miało, zaś ostatecznie  jednak miał. Wyszło jak wyszło, czyli tak jak zawsze. Innymi słowy, troszkę post factum.
Niemoc dopada mnie cyklicznie i paraliżuje wszystkie moje, już z natury anemiczne, chęci. Sprawia, że dosłownie kiszę się we własnym sosie. Czy tak zawsze musi być? Wierzę gorąco, że nie musi i nie będzie. Kropka.
Trzy lata to szmat czasu, wziąwszy pod uwagę ogrom doświadczenia. Ogólnie biorąc, wielka frajda, chociaż bywało też niewesoło.
Podobnie, jak wielu z Was miałam blogowe wzloty i upadki. Pytania o sens ogólnie i sens pisania w takim kształcie, w jakim sobie założyłam. Teraz nie pytam już o nic, niech czyni swą powinność nieuchronna inercja.
Cóż to chciałabym napisać po tych trzech owocnych latach?
Po namyśle uznałam, że tym razem już nie będzie statystyki. Będzie za to co insze. Chcę Was uhonorować w sposób szczególny.
Niektórzy są mi wyjątkowo bliscy, innymi słowy zawsze mogę na nich (w kwestii odzewu) liczyć. Pozwólcie, że wymienię najpierw tych zaprzyjaźnionych. Są to: Panterka, Rybcia, Lidia, Ystin, Czarny Pieprz. A zaraz potem (z tego powodu "potem", że dzieli nas niewielki dystans): Ania M., Agaja, Emka, Dosia, Klarka, Pandemonia, Elka, Agnieszka Laviolette, Magda Spokostanka, Loona. Następnie: Graszka, Maks, Adam Madulski, Antoni Relski, Dorotea, Gaja, Izaraj R., Gosianka Wrocławianka, Iwona A., Iw-nowa, Miśka Grzegrzółka, Stardust, Emilia, Agata, Margerytka, Magda, Agnieszka, Repowoman, Pollyanna, Ewa Viosna, Lech. To nie są wszyscy - nie wymieniłam tych, którzy nie pojawiają się tutaj od dawna. Jest natomiast ktoś, kogo muszę wyróżnić w sposób szczególny, w moim bowiem "przeczuciu" najbliższy mi jest mentalnie. To Anna prowadząca blog Spod oka.
Z niektórymi natomiast jakoś się nie polubiliśmy, chyba nie było nam po drodze. Tak bywa, choćby na tej zasadzie, że Errata nie pomidorowa, to i nie każdy ją lubić musi.
Podobnie, jak niektórych z Was, mnie też niepokoiło pytanie o formułę wypowiedzi.
Czy pisać tak, jakbym tylko dla siebie? Czy też obowiązuje mnie konwencja. I czy oznacza to, że mam związane ręce. Czy muszę i powinnam liczyć się ze zdaniem innych? I muszę, i powinnam.
Ci "inni" bowiem oznaczają ...Was. A przecież z Wami chcę się liczyć i chcę Was szanować.
Nie lubię być nieproszonym gościem, toteż nikogo na siłę nie uświadamiam, co na każdy temat sądzę.
(W rozsądnych granicach, zgodnie z zasadą nic nie powiem, ale cicho też nie będę.)
Dlatego wciąż się uczę, by tak pisać, żeby wilk był syty, a i owca w jakiś sposób się ostała.
I wcale nie jest to konformizm. Raczej szacunek i empatia, nieustająca chęć rozwoju i poszerzanie własnych horyzontów.
Obserwuję nieco ponad 150 blogów. Jedne dlatego, że są interesujące. Nie, wróć, wszystkie są interesujące, tylko niekoniecznie z tych samych powodów. Niektóre czytam ponieważ lubię ich autorów, toteż ciekawi mnie ich życie. Inne dlatego, że są po mistrzowsku napisane. Jeszcze inne dla śniadaniowego brukowca. Albo też dlatego, że mnie po prostu...wkurzają. (Tak, tak, to nic zdrożnego, każdy ma prawo do swojej dawki adrenaliny.) Ponadto przebywanie w blogosferze pozwala mi zdobywać wiedzę o prawdziwym życiu. Ogromnie sobie cenię możliwość kontaktu i wymiany myśli z tymi, których tu poznałam. Choć czasem mam wrażenie, jakbym się znajdowała między młotem albo włożyła nos pomiędzy drzwi. Jak tu uzgodnić własne stanowisko z punktem widzenia tak diametralnie się różniących światopoglądowo ludzi. Jakoś nam się udaje, lecz ciągle mam intencję, aby się udawało pełniej. Wszak właśnie całe to bogactwo charakterów i osobowości powinno składać się na piękno relacji międzyludzkich.
Czy wśród blogerów znajdują się osoby, które podziwiam w takim sensie, że stanowią dla mnie wzór, że im "zazdroszczę"? Co prawda w kwesiach merytorycznych podziwiam niejednego z Was, jednak najwyższą kategorię stanowi dla mnie forma.
Toteż wyróżnić muszę Katahrezę oraz Pandemonię. (Od wypowiedzi ściśle poetyckich chwilowo abstrahuję; tę kategorię omawiać będę innym razem.)
Za to gdy o dowcip idzie, niezrównanym mistrzem jest mi Czarny Pieprz - alias Wieprz.
Bo z tym poczuciem humoru, jak się temu przyjrzeć, to jest tak, że najwięksi komicy są prywatnie ...smutasami. Sama do takowych się zaliczam i poczucie humoru mam z gatunku tych wisielczych.
A zatem nie dziwota, że tak podziwiam Wieprza, którego niemal każdy post dosłownie wbija mnie w siedzenie. Wierzcie mi, nie jest łatwo brnąć w meandry obscenicznego nierzadko dowcipu, ani razu nie otarłszy się o kicz, a na dobitkę cały czas trzymając się meritum. Inteligentny dowcip serwować na wesoło,  zachowując odpowiedni poziom - trudna sztuka. Gorzka ironia - wiem to z własnego doświadczenia - przychodzi człowiekowi znacznie łatwiej. (Pewnie mam ją we krwi.)
  
Na koniec wreszcie chcę poprosić o wyrozumiałość - nie jestem w stanie już udzielać się tak intensywnie, jak było do tej pory. Ostatnio jest mnie tu niewiele - w obliczu obowiązków, które nieproszone spadły na mnie teraz. Co nie oznacza, iż nie uczestniczę, gdyż regularnie Was odwiedzam i nie zapominam. Bo wprawdzie, owszem, padały w myślach pytania o sens, lecz ostatecznie zwyciężył mus. I nawet gdybym miała nie napisać więcej nic, to nie ma takiej opcji, bym zniknęła z Waszych orbit. Dobrze mi tutaj. Jednak nie zawsze mogę skomentować każdy post, gdyż brak dostępu i te sprawy. Być może moja obecność przybierze nieco inną formę, niewykluczone, że i miejsce również. Chcę teraz bardzo podziękować wszystkim Czytelnikom tudzież Sympatykom za wszystkie urocze chwile, które złożyły się na te trzy minione lata. Rzecz jasna mam na myśli nawet tych Anonimowych. Może się, moi mili - w celach zapoznawczych - ujawnicie? Pliiiiiizzzzz.