Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

wtorek, 14 lutego 2017

Miłość

Każdy, kto chociaż raz był zakochany wie, jak bardzo taki stan uskrzydla. Miłość do partnera sprawia, że żaden ciężar nie wydaje nam się ponad siły i wszystko jesteśmy w stanie przetrzymać, zaś przeciwieństwa losu nie przewracają nam życia do góry nogami, tylko co najwyżej lekko spowalniają w marszu. Nawet miłość nieszczęśliwa, czy też choćby taka, co to nie może zostać zrealizowana, potrafi człeku "speeda" porządnego dać.
Tymczasem miłość do własnego dziecka już nie niesie z sobą takich implikacji. Bo jeśli kocha się je do tego stopnia, że oddałoby się za nie własne życie, to nie czyni to owego życia ani o jotę lżejszym. Wprost przeciwnie, czyni nawet cięższym. Rodziców też przecież kochamy (choć akurat za nich życia nie oddalibyśmy); wiemy, co im jesteśmy winni i gorąco chcemy owym powinnościom sprostać. Lecz ta świadomość, o dziwo, nie czyni tych starań znośniejszymi, tudzież - spójrzmy prawdzie w oczy - nie opromienia nam życia ani nie uskrzydla.
Może ta cała "miłość" jest po prostu przereklamowana? I czy to w ogóle miłość?
Bo może to tylko zwykła ludzka jest powinność, bądź, jak w przypadku dzieci, zew natury?

Żeby wypełniać należycie swoje obowiązki - zarówno te, które życie nam przynosi, jak i te, które własnowolnie przyjmujemy - trzeba namiętności. Sama tylko akceptacja konieczności nie wystarczy.
Nie chodzi jednak o to, by namiętność wiązała się ściśle z danym obszarem obowiązku, lecz by jakakolwiek namiętność w naszym życiu rezydowała. Ktoś, kto nie ma w życiu nic, co by go na duchu podtrzymało, a przytłoczony zostanie obowiązkami, postrzegać je będzie jako ponad siły - nawet, jeśli w innych okolicznościach nie musiałyby takimi być.

Czyż wiara dawać może człowiekowi taką siłę, która pozwala nie tylko znosić przeciwności, ale wręcz lżejszymi czyni trudy ponoszone w słusznej sprawie? Jeżeli nawet, to - póki co - jest to niedostępne memu doświadczeniu.

niedziela, 12 lutego 2017

O stawaniu na palcach - post inspirowany

 Z Dziejów Duszy Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus:
"(...)Przez długi czas pytałam siebie, dlaczego dobry Bóg ma swoich uprzywilejowanych, dlaczego wszystkie dusze nie otrzymują łask w równym stopniu; (...)

Jezus raczył pouczyć mnie o tej tajemnicy. Stawił mi przed oczyma księgę natury i zrozumiałam, że wszystkie kwiaty przez Niego stworzone są piękne, że przepych róży i biel Lilii nie ujmują woni małemu fiołkowi ani zachwycającej prostoty stokrotce... Zrozumiałam, że gdyby wszystkie małe kwiatki chciały być różami, natura straciłaby swą wiosenną krasę, pola nie byłyby umajone kwieciem...

Gdybyż tak człowiek władny był pojąć, iż wszystkie rzeczy, a raczej wszystkie stworzenia są w równym stopniu piękne tudzież w równym stopniu dobre, uprzywilejowane, pełnoprawne. Tak jednak się nie dzieje. Co więcej, niektórzy dokładają starań, by tak zamącić, żeby wmówić ludziom, iż Pan Bóg jednych bardziej uprzywilejowuje, innych mniej. Z tą przekłamaną retoryką nikomu godzić się nie wolno. Jedna jest Miłość, różne Jej oblicza. I tego nam się trzymać. Lecz - Panie Boże - jak z tym żyć?
Na każdym kroku trzeba się z kimś porównywać. Tak, tak, spokojnie; ja doskonale wiem, że "wcale nie potrzeba", jednak ta wiedza w niczym mi nie pomaga. Mnie nie pomaga, Tobie nie pomaga, prawie nikomu - tak na dobrą sprawę - nie pomaga. W procesie wychowania od małego wpaja nam się ducha rywalizacji i porównywania.  Zwłaszcza w zachodniej kulturze cały ten linearnie rozumiany postęp opiera się na wartościowaniu i ciągłym skalowaniu. Już bardzo wcześnie odkrywamy, że na tym naszym świecie równi są i równiejsi. Zaś sami na tle innych wcale nie jesteśmy tacy naj, jak zapewniali nas rodzice.
Kto wie, czy jako autonomiczne jednostki nie zyskalibyśmy więcej, gdyby miast tego kształtowano w nas ducha współpracy. Może nie dochodziłoby do tak ogromnych strat energii ludzkiej. Da się na szerszą skalę coś takiego wdrożyć, czy to utopia jeno?
Nawet, jeżeli to ostatnie, to tak czy owak kierunek wart jest podążania.
Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie - to akurat Gandhi.
Nie traktuj ludzi gorzej dlatego tylko, że są od ciebie "brzydsi", "ubożsi", "mniej inteligentni".
Już sobie wyobrażam, jak - zwłaszcza to ostatnie - w naszej kulturze jest do zaakceptowania.
Umiesz się na to - w imię Boga - jeden z drugim, zdobyć, czy tylko w gębie jesteś taki mocny?

_________________
Inspiracją był ten post. Będzie i następny. Kiedyś tam, może nawet wkrótce.

środa, 1 lutego 2017

Miłosierna Samarytanka

Wsiadając wieczorem do autobusu, nie od razu zwróciłam uwagę na tego człowieka. Jednak dostatecznie w porę, by usiąść po przeciwnej stronie. Już wkrótce bowiem dotarł do mnie ten fetor zastarzałego brudu i moczu. Przez dłuższy czas mężczyzna po prostu drzemał, ukołysany w cieple pojazdu. W połowie drogi wybudził się z drzemki, nerwowo dopytując, czy aby na pewno jedziemy do Gdańska. Mowę miał bełkotliwą, toteż siedzący naprzeciwko niego młody człowiek nie od razu pojął, o co jest indagowany. A może po prostu nie chciał rozpoczynać dyskusji z pijakiem. Ten zaś pytał coraz natarczywiej, zaczynał robić się agresywny. W tej sytuacji uznałam za stosowne wtrącić, że owszem, jedziemy do Gdańska. Zauważyłam wtedy jego odsłoniętą łydkę. Częściowo zabandażowaną, z widocznym spod opatrunku owrzodzeniem, prawdopodobnie cukrzycowym. Trzymał ją opartą butem o siedzenie naprzeciwko. Potem było już coraz gorzej, pijany człowiek zaczął się awanturować. Spostrzegłszy siedzące nieopodal dwie gimnazjalistki wracające z zajęć - na oko takie z dobrych domów - rzucił pod ich adresem wiązkę nieprzyjaznych uwag. Wprawdzie nie zachowywał się szczególnie głośno, jednak miotał się na wszystkie strony, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Powiedział coś o szpitalu, prosząc, abym mu wskazała, gdzie powinien wysiąść. Potem się niecierpliwił, ciągle dopytując mnie, czy długo jeszcze musi jechać i gdzie na tę pomoc może liczyć. Ciskał obelgi pod adresem obojętnych i nieczułych, jego zdaniem, pasażerów. - Jak stracę nogę, to zajebię - groził. Kogo konkretnie miał na myśli, nie doprecyzował. - Z tego bólu człowiek już pod siebie sika - dopowiedział, chociaż nawet i nie musiał - to już było gołym okiem dostrzegalne.
Dojeżdżaliśmy akurat do przystanku, na którym powinien wysiąść "nasz" człowiek. Był to jednocześnie mój punkt przesiadkowy. Gorączkowo rozważałam w myślach logistykę tego przedsięwzięcia. Oczyma duszy już widziałam siebie, jak taszcząc dwie ciężkie siaty, prowadzę pijanego, ledwie się na nogach trzymającego mężczyznę, do szpitala. Z tego akurat punktu miasta nie ma praktycznie żadnego dojazdu, trzeba by było pokonać dystans pół kilometra piechotą. Co innego karetka, doznałam nagłego olśnienia. Zdecydowanym krokiem podeszłam do kierowcy autobusu.
- Muszę panu coś powiedzieć - zaczęłam pewnym siebie głosem. (Ci, którzy mnie choćby trochę znają, wiedzą, ile mnie to kosztowało.) - W autobusie jest mężczyzna, który potrzebuje naszej pomocy. - Ależ proszę pani - wszedł mi w słowo kierowca, ten człowiek jest pijany i sam nie wie, czego chce. - Owszem, może i jest pijany - nie pozwoliłam się zbyć - tym niemniej bez wątpienia jest również chory i jako pasażer ma prawo do ubezpieczenia na czas podróży. To zaś oznacza, że bezwzględnie musi mu być udzielona pomoc, której aktualnie potrzebuje. Sugeruję zatem, by wezwać karetkę.  - Dobrze, jak dojadę do dworca to ją wezwę, ale czy przyjadą, to już nie moje zmartwienie.
- W porządku, bardzo panu dziękuję. Po czym zwróciłam się do nieszczęsnego mężczyzny, mówiąc, żeby był spokojny, bowiem pan kierowca wezwie na następnym przystanku karetkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ów spojrzał na mnie, mówiąc "dziękuję".
Wysiadłszy, miałam jeszcze jakieś trzy minuty do odjazdu autobusu. Z jednej strony czułam dumę na myśl o swej zaradności; z drugiej zaś miałam niejasne poczucie, że mogłam zrobić coś więcej.
Przejeżdżając niebawem obok Dworca Głównego, wypatrywałam śladów zdarzenia. I rzeczywiście, autobus nadal znajdował się na przystanku, a przed nim migał światłami jakiś mniejszy pojazd. Na oko nie była to karetka, lecz domyślnie wóz straży miejskiej. Prawdopodobnie to oni mieli zawieźć mężczyznę na SOR. Miałam w duchu nadzieję, że nie do izby wytrzeźwień, bo wtedy moja przysługa zyskałaby miano niedźwiedziej. Nie o taką pomoc mi przecież chodziło. Aczkolwiek nasi współpasażerowie mogliby być w tej sprawie odmiennego zdania.