Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

Rodzinne anegdoty

Swego czasu brat poprosił mnie, bym opisywała niektóre, warte utrwalenia historyjki, dotyczące postaci z naszej rodziny. Zdaję sobie, rzecz jasna, sprawę, że nie wszystkie z nich mogą zainteresować szersze grono czytelników. Wszak nie znając kontekstu i odniesień rodzinnych, mogliby zanudzić się na śmierć. Dlatego też tylko niektóre z nich umieszczać będę na stronie głównej, reszta będzie w zakładce, dostępna zarówno dla członków rodziny, jak też innych chętnych:).


1. Ja nie biorę

Oleś (mój wujek) od dłuższego już czasu pomieszkiwał ze swoją narzeczoną, Hanią.
Księdzu, który odwiedzał ich po kolędzie, przedstawiał ją jako krewną. Co też i do pewnego stopnia odpowiadało prawdzie.
Szwagra brata żony siostra, mówił o niej wujek. Ona zaś z czystym sumieniem powiedzieć mogła, że dla niej to ...szwagra brata żony brat. Ich obojga nie łączyły jednak więzy krwi.
Pewnego dnia moja mama stwierdziła, że jako starsza siostra ma obowiązek młodszego brata "umoralnić".
W tym celu zaprosiła go do nas na obiad, po czym przy kawie rozpoczęła edukującą przemowę.
Mówiła długo, dawała budujące przykłady, roztaczała wizję świetlanej przyszłości.
Tak nie wypada, przecież ludzie patrzą, rodzice się za ciebie wstydzą.
A to przecież kobietka do rzeczy, na chodzie jeszcze, nawet dzieci mogłaby mieć.
Oleś cierpliwie słuchał tej przydługiej mowy, wszak starszej siostrze nie warto się przeciwstawiać.
Kiedy już zdawał się pokonany jej argumentacją nie do podważenia, ta zamierzała zakończyć przestrogą. Tylko pamiętaj, że jak już sobie bierzesz żonę, to po to, by ją szanować, a nie...
Lecz zdanie zawisło w powietrzu, ponieważ Oleś wpadł jej w słowo.
Ze stoickim spokojem stwierdzając: ja nie biorę.
I tu już mojej mamie dosłownie opadły ręce. Na taki argument nie ma przecież mocnych:-).


2. Skąd was przywiało?

Z serii zdarzeń ilustrujących młodsze czasy, dziś historyjka o Januszu - koledze poznanym w dzieciństwie. Znajomość utrzymała się niemal do dziś. Niestety, alkoholizm, w który parę lat temu popadł, owładnął nim do tego stopnia, że kontakty nasze praktycznie zanikły.

W "nastoletnich" latach czasami zostawałyśmy podczas wakacji same w domu. Na krótko wprawdzie, bo jedynie w przerwach miedzy jakimś młodzieżowym obozem a wyjazdem do dziadków.
Rodzice bowiem pracowali w tym czasie "wyjazdowo". Tata jeździł na Mazury, gdzie mieścił się ośrodek badawczy Politechniki Gdańskiej. Zespół projektowy, którego był członkiem, przeprowadzał tam symulacje wodowania statków. Mama tymczasem obejmowała funkcję kolonijnej pielęgniarki.
Podczas któregoś z tych samotnych, domowych leniuchowań , wypełnionych czytaniem książek i przejadaniem zajadaniem się truskawkami ze śmietaną (i cukrem!), odwiedził mnie kolega szkolny.
Janusz - o którym jeszcze będzie mowa.
Siedzieliśmy sobie w najlepsze, śmiejąc się i rozmawiając - do czasu, gdy miły nastrój zakłócił nam dzwonek do drzwi. Ze strachu i zaskoczenia dosłownie straciłam wątek.
Po otwarciu drzwi moim oczom ukazał się niecodzienny widok. Przerażający raczej.
Bo wprawdzie przy samym wejściu stała tylko młodsza siostra mojej mamy - miła i śliczna - za to na każdym odcinku schodów czteropiętrowej klatki widać było po jednej, z mozołem wspinającej się pod górę ...starej ciotce. W sumie sztuk pięć.
Tytułem uściślenia: terminem "stara ciotka" określało się dawniej rodzeństwo naszych dziadków i babć. Nie były to przecież nasze własne ciocie, jedynie rodziców. Niektórzy z nas mają niezły pogląd na tę szacowną instytucję, którą niegdyś było gremium "starych ciotek".
Czy ktoś mi powie, czemu zwykle bywały dzieciom nieprzyjazne, ferując na młodych nieubłagane wyroki we wszystkich życiowych kwestiach.
Lecz wróćmy do tematu.
Obserwując tę rozciągniętą na całej linii schodów procesję, rozważałam gorączkowo, w jakiej by tu szafie kolegę ukryć. Niestety, pech chciał, w żadnej nie było miejsca:-).
Nic złego wprawdzie nie było w samym fakcie odwiedzin, lecz w oczach szacownych matron mogło to nie wyglądać dobrze.
Nie było jednak innej rady, jak tylko stawić czoła smokom ciociom.
Z opresji nieoczekiwanie wybawił mnie kolega. Wyszedłszy na korytarz, wychylił się przez balustradę, wybuchając gromkim śmiechem. Ogarnąwszy wzrokiem ów niecodzienny orszak, zawołał z głupia frant: a skąd was tutaj tyle na raz przywiało!
Zmartwiałam. Nie dość, że facet w domu bez nadzoru, to jeszcze tak trywialny i niefrasobliwy.
Tymczasem leciwe damy uprzejmie się uśmiechały. Wdzięcząc się i mile kokietując mojego kolegę.
W przyjaznej komitywie wypiliśmy kawę, następnie Janusz się pożegnał.
Lecz nawet po jego wyjściu ciotki o łajaniu zapomniały, bo tymczasem wrócił z delegacji Tata.
W rozładowanej atmosferze rozmowa zeszła już "na co insze".
Tak to po raz kolejny okazało się, że gromy na głowę zbiera tylko ten, co portkami trzęsie, bezczelnemu zaś wszystko  na sucho uchodzi:-).  


3. "Jerzy to mój stary!"

 Właśnie przypomniałam sobie zabawne zdarzenie. To chyba ten kończący się rok nastraja mnie tak wspominkowo.
W czasach, gdy mój syn Jerzy nazywany był przez nas Jerzykiem, odwiedził go naprędce poznany kolega. Zamierzali przetestować jakieś najnowsze oprogramowanie. Gdy otworzyłam drzwi, chłopiec przywitał się, pytając, "czy jest ...eee ...syn"? Imienia, widać, nie znał. Po chwili chłopcy zniknęli w czeluściach Jerzykowego pokoju.
Przy kolacji synuś opowiedział mi, co zaszło. Bo oto taki wywiązał się między chłopcami dialog.

- Jak ty w ogóle masz na imię, bo nie wiedziałem, o kogo mam spytać twoją mamę?
- Jerzy - z dumą przedstawił się mój syn.
- ...Co!!! Ja bym chyba rodziców zabił, gdyby mnie tak nazwali! Przecież ...Jerzy, to mój stary!
- A ty to niby jak masz na imię?
- Maciej - teraz dumą wykazał się kolega.
- Też mi coś! Wyobraź sobie, że Maciej to mój akurat "stary".
- Jasne, chciałbyś!

Tu nastąpiła krótka i rzeczowa  identyfikacja za sprawą szkolnej legitymacji.
I tak to, rzec można, relatywne bywa, które imiona odpowiednie są dla młodych, które zaś (zdaje się, bezpowrotnie) przypisane do ich "starych".


4. Obcy?

Każdy z nas ma w swoim rodzinnym "repertuarze" różne, mniej lub bardziej zabawne anegdoty. Niektóre nadają się wyłącznie do opowiadania w ścisłym gronie spokrewnionych osób.
Cóż stad, jeśli nawet po raz setny. Są jednak i takie, które mają szersze odniesienia.
Dzisiaj jedna z nich.
Młodszy brat mojej Mamy, powszechnie zwany Olesiem, długo nie mógł się "ustatkować". Z tej przyczyny sypały się na jego głowę gromy, zsyłane przez zacne, wiekowe matrony.
Nosił długie włosy, ubierał się, jak Elvis, jeździł auto-stopem. Czasem nawet listonosz przynosił jakiś niezapłacony mandat. W takich razach do akcji wkraczał nasz Tata, złośliwie komentując zdarzenie. Pomawiając o lekkomyślność a nawet nieodpowiedzialność. Nigdy by się zresztą nie zgodził powierzyć nas opiece wujka. W obawie, by ten nie zechciał przeprowadzić z naszym udziałem któregoś ze swoich "doświadczeń".
Jako elektryk, oświetleniowiec w teatrze, lubił zapoznawać nas z działaniem prądu. Miałyśmy z tego frajdę, nawet jeśli czasem prąd ów z lekka nas "popieścił". Jednak wszystko było pod kontrolą - fachowcem będąc, wiedział, ile amperów stanowić może niebezpieczną dawkę.
Kiedy z siostrami  nazywałyśmy go w żartach wujkiem, gonił nas wokół stołu, próbując zdzielić przez łeb gazetą. Wolno nam było zwracać się do niego wyłącznie per "Oleś". I chociaż wzajemnie się uwielbialiśmy, nie przepuszczaliśmy okazji, by robić sobie psikusy. Czasami nawet więcej, niż psikusy. Kiedyś wujek wywiózł nas łódką na środek dziadkowego stawu, wysadził na "bezludnej" wysepce i najspokojniej w świecie ...odpłynął. Nam kazał wracać na piechotę. Albo i wpław, jeśli mamy wolę. Strachu było co niemiara. Gdyby dowiedział się o tym Tata, miałby wujaszek z nim "do czynienia".
Potem okazało się, że woda w tym miejscu sięgała tylko do kolan.
Wróćmy jednak do meritum. Po latach, gdy mojej siostrze urodził się synek, odwiedził nas Oleś z narzeczoną, Hanią. Zachwytom i przekomarzaniom nie było końca. Popatrz, Wojtusiu, jakiego fajnego masz wujka! Oleś zrobił niezadowoloną minę, pod nosem burcząc: "jaki tam znów wujek".
Ano, słusznie - to raczej wujek-dziadek - nie pozwoliła zbić się z tropu Hania.
W tym miejscu jednak przebrała się miarka, Oleś obruszył się już nie na żarty.
Porwał się z krzesła, krzycząc: obcy jestem, obcy!
Taki już był ten nasz wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju wujek Aleksander.
Był, ponieważ od kilku lat zarówno jego, jak i pani Hani nie ma już z nami na świecie.
W naszej pamięci zawsze będzie funkcjonował jako największy oryginał w rodzinie.


5. Urynoterapia

Ładnych parę lat temu nazad, w ramach modnych wtedy nowinek niekonwencjonalnej medycyny, trafiłam na artykuł doktor Górnickiej na temat ...urynoterapii. Prezentował on bulwersującą, aczkolwiek przez Chińczyków od czasów starożytnych z powodzeniem stosowaną praktykę.
Zgodnie z jej zasadami picie własnego moczu jest dla organizmu zbawienne.
W miarę czytania, apetyt rósł.
Nie tyle na mocz, co na jego dobroczynne skutki.
Tak oto przez dni parę grzałam się myślą, ileż to dobra terapia owa w moim życiu spowoduje.
Ze smakiem jedząc wszystko, co zabronione, błogim  marzeniom rojeniom się oddawałam.
Z iluż to paskudnych przypadłości dzięki niej się uwolnię.
Zgubię wszystkie nadliczbowe kilogramy.
Znikną siwe włosy zauważone ostatnimi czasy. Tudzież pierwsze zmarszczki.
Kto wie - popuściłam wodze wyobraźni - może nawet (nie śmiejcie się!) wyrośnie mi ten brakujący ząb, co to go uratować się nie dało.
Ogólnie biorąc, miło było. Do czasu jednak.
Myślenie na nic, tu trzeba działać.
Męska decyzja. Wóz albo przewóz. Raz kozie śmierć.
Pora do dzieła, a raczej ...pojemnika po śmietanie.
Nie wdając się w szczegóły, pozyskany "materiał" w kuchni (!) postawiłam.
Postawiłam i siedzę. Siedzę i patrzę. Patrzę i ...udaję, że nie widzę.
Starając się myśli przenieść w szczęśliwsze rejony.
Ciężar na duszy robi się coraz cięższy.
(Skąd cosię takie na człeka popadło)!
Czy ktoś coś mówił o decyzji "męskiej"?
O, tak - czas ją zmaterializować!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Tak oto cała zawartość spłynęła tam, gdzie jej przyrodzone miejsce. Do kanalizacji, znaczy.
A jak w efekcie tegoż mój podupadły duch zwyżkował, nikogo nie potrzeba przekonywać.


6.  Rzeczywiście, miłość jest ślepa

Spacerując po Gdańsku przypomniałam sobie zabawną z dzisiejszego punktu widzenia historyjkę.
Rzec można, obciachową nawet.
Był maj, ostatnia semestralna wywiadówka przed zaliczeniem pierwszego roku szkoły średniej. Z żołądkiem podchodzącym do gardła, oczekiwałam  Mamy, w owej chwili z pewnością wtajemniczanej w moje ciemne sprawki.
Pod opieką miałam małego braciszka, którego woziłam w wózeczku, modląc się "trwaj chwilo"!
Nie spieszyło mi się bowiem oko w oko stanąć z rozgniewaną Rodzicielką.
Spacerowałam wokół kwartału kamienic, otaczających kościół Św. Jana, obiecując sobie solennie, że od przyszłego roku szkolnego to już na pewno wezmę się do roboty.
Tymczasem kolejne okrążenie przyniosło olśniewające odkrycie. Bo oto oczom moim ukazało się nieziemskie zjawisko. W leniwej pozie, oparty o rzeźbę lwa stał młodzieniec zniewalającej urody. Pełen wdzięku blondyn, na oko w moim wieku, wpatrywał się we mnie oczami, które zdawały się krzesać iskry. W ręku dzierżył butelkę z jakimś bliżej niezidentyfikowanym napojem, którą co i raz do przepięknych(?) ust podnosił. Zelektryzowana tym odkryciem, trasę jazdy skracałam do minimum, w obawie, czy młodzieniec nie zniknie aby bezpowrotnie. W takim zaś przypadku moje szesnastoletnie serce pękłoby bez wątpienia. W popłochu pomyślałam nawet, czy nie zniechęci się do mnie, braciszka biorąc za moje dziecko. Okrążenia były coraz to szybsze i bardziej nerwowe; w pewnym momencie (o zgrozo!) brat omal mi z wózka nie wypadł. Nareszcie młodzieniec pić skończył i kołyszącym się krokiem ruszył w moją stronę. Im bliżej podchodził, tym większą zaczynał jawić się pomyłką.
Oczy, przepiękne z oddali, okazały się zmrużone obleśnie, włosy w nieładzie i tłuste, gdy zaś przemówił do mnie, "wydało się", że sepleni. Czego oczywistą przyczyną był brak górnej jedynki.
Bez żenady oświadczył, że jest uczniem zbiorczej szkoły dla opóźnionych w nauce. W tym momencie własna moja żenada sięgnęła zenitu; zapragnęłam pod ziemię się ze wstydu się zapaść. Końce palców zdrętwiały mi na myśl, że mógłby ujrzeć mnie w jego towarzystwie mój wymagający Tata.
Z jakąż więc ulgą powitałam wybawienie w postaci nadchodzącej z gniewną miną Mamy.
Tak to nowego znaczenia nabrało sprawdzone porzekadło, że nie wszystko złoto, co się świeci...


7.  Matka śledziami dzieli

Jeśli w dzieciństwie którejś z nas - trzech sióstr - zamarzyły się nowe buty, trzeba było troszkę się napracować. Idzie o fakt urabiania w tym celu mamy.
I kiedy runął ostatni bastion rodzicielskiego protestu, gdy moc straciły racjonalne argumenty i czarno na białym okazywało się, że zeszłoroczne ponad wszelką wątpliwość się zdezaktualizowały, mama wypowiadała sakramentalną formułę.
Idź do sklepu i upatrz sobie. Potem pójdziemy tam razem i odpowiednie kupimy.
Mama była osobą zapracowaną, po sklepach z córkami latać zbytnio się nie kwapiła.
Wszak nie nade(j)szła jeszcze wiekopomna, zakupoholiczna, chwila.
Zatem po części oficjalnej - zaczynała się artystyczna.
Był w naszej okolicy mały, dobrze zaopatrzony, obuwniczy sklepik.
Niepodzielne rządy sprawowała tam bardzo nieprzyjazna dzieciom sprzedawczyni.
Zawsze miała skwaszoną minę; ogólnie biorąc, niełatwo tam przychodziło cokolwiek "upatrzyć".
Zdarzyło się jednej z mych sióstr ze sklepu być przepędzoną.
Bo chociaż miała dwanaście lat, filigranowym na swój wiek dziewczęciem była.
I nie pomogły protesty i tłumaczenia.
Że mama kazała upatrzyć.
Że na poważnie tu przyszła, nie tylko tak se ogląda.
- Nie plącz się tutaj, mała - biegnij do domu, matka śledziami dzieli!
"Mała", też coś! I jeszcze te śledzie.
Mama nie serwowała żadnych, jeno odpowiedzialną wykonywała pracę.
A zresztą obiad już był - w stołówce szkolnej zjedzony.
Ta zniewaga krwi wymaga.
Młodsza z sióstr, dziesięcioletnia, większa była od starszej siostry.
Miała stanowczy charakter, jak też nieledwie ułańską fantazję.
Następnego dnia wraz z przyjaciółką odwiedziła sklepik.
Przyglądały się obuwiu, naradzały po cichu, wymieniając uwagi.
Nareszcie ujrzały nad miarę wielki okaz męskiego pantofla. Dziewiątka, jak się okazało.
- Czy to już największy rozmiar?
- Powinna być jeszcze dziesiątka.
- Jeśli byłaby pani tak uprzejma...
Ekspedientka udała się na zaplecze, gdzie przez dobrą chwilę przekładała kartony, by dokopać się do tych leżących najniżej. Niewielu mężczyzn nosiło wtedy dziesiątkę...
Wreszcie zziajana, z włosami w nieładzie, postawiła przed nimi "trofeum".
Udało się - rzuciła dumnie - to te największe. Dziesiątka fabryczna.
Dziewczynki znów rzeczowym tonem poczęły wymieniać uwagi.
Wreszcie moja siostra, patrząc kobiecie w oczy, niewinnym głosem spytała:
- A czy wiosła do tych kajaków również pani ma?
Po czym - korzystając z osłupienia kobiety - roześmiane wybiegły ze sklepu.

Jakkolwiek tym sposobem pomszczona została zniewaga, aliści od tej pory buty "upatrywać" musiałyśmy sobie gdzie indziej.


8.  A teraz o kózce

Przydarzyło się mojej, czteroletniej wówczas, siostrzenicy, popełnić któreś z dziecięcych wykroczeń.
Nie wspomnę, cóż to takiego; dość, że zaniepokojona matka zleciła mężowi poważną ojcowską rozprawę.
Ten zaś - wczuwając się w rolę - pedagogiczną wygłosił, perfekcyjną w każdym calu, przemowę.
Prawdziwy majstersztyk.
I oratorski popis.
Rodzic cierpliwie tłumaczył.
Dziecię słuchało cierpliwie, z nóżki na nóżkę dyskretnie co i rusz przestępując.
Przemowa, a raczej trawa-mowa, tak była nużąca, że w sen lada chwila już, już miała dziecina zapaść.
Ojciec wziął się w garść, widząc, że z lekka przeholował.
Nareszcie nastała puenta. Czy zrozumiałaś, Natalciu?
Dziewczynka główką skinęła, podnosząc na tatę znużone oczka.
A teraz o kózce - wyszeptała sennie.


9. O tych "dziwnych" Grekach

Rzecz działa się dobre kilkanaście lat temu. Czteroletni Karolek, syn koleżanki z dzieciństwa odwiedził moich rodziców wraz z mamą i babcią. Dzielili się wrażeniami z ostatniej podróży do Grecji. Tata chłopca jest bowiem rodowitym Grekiem.
- Jak ci się podobało w Grecji, Karolku - spytała moja mama.
- Czy ja wiem, trochę za dużo kamieni. Właściwie to same tylko kamienie i kamienie.
Miał zapewne na myśli wszystkie te zabytkowe ruiny.
Następnie poprosił mojego tatę, by ten na chwilkę wyszedł z nim do drugiego pokoju. Chciałby mu bowiem coś ważnego powiedzieć.
- Panie Kaziu, ja panu radzę, niech pan nigdy, ale to nigdy, do tej Grecji nie jedzie.
- Dlaczegóż to, Karolku?
- Bo oni, ci Grecy, to baaaardzo dziwni ludzie.
- Tak? Co też ty mówisz - zaciekawił się mój tata.
- A tak, bo oni tam, w tej całej Grecji, w ogóle po polsku nie potrafią mówić!

Dziś, chociaż mały Karolek jest już zupełnie dużym Karolem, nie omieszkamy mu dobrotliwie dogryzać. Przypominając mu tę jego sympatyczną komitywę z moim, dziś już nieżyjącym, tatą.


10. O despotycznej Basi

Moja córeczka Basia zawsze lubiła wielce, kiedy ktoś nazwał ją aniołkiem.
Lubiła od zawsze. Dumna z tegoż była, niczym rasowy paw.
Zresztą, nie było w sąsiedztwie osoby, która by za takowego jej nie uznawała.
Bo dobre miała serduszko, czułe na krzywdę wszelką i niesprawiedliwość.

Tak jej do dziś zostało, choć czasem spod tych złotych włosków niesforne wyzierają rożki.

Zdarzyło się jej swego czasu ostro pokłócić z narzeczonym. Ciocia, pod której dachem akurat gościliśmy, przybiegła zaaferowana głośnymi jej wyrzekaniami.
- Ma dziewczyna "charakterek" - skonstatowała z mieszaniną zdziwienia i uznania.
- Ja, charakterek?!
- Owszem, taki władczy.
Basia uderzyła w płacz. Ona, aniołek - i ma być despotką?!
Ciocia, chcąc ją pocieszyć stwierdziła, że to przecież dobrze, z facetami czasem trzeba ostro, więc ten jej charakterek całkiem jest do rzeczy.
Basia zapłakała jeszcze głośniej.
Ciocia, już nie wiedząc, jakich argumentów użyć, opowiada o niedawno przeczytanej książce.
"Dlaczego mężczyźni kochają zołzy".
Teraz już nieszczęsna rozełkała się na dobre.
Trzeba ją było utulać, zapewniając po tysiąckroć, że w żadnym wypadku terrorystką nie jest.
Zaś najgorliwiej zapewniać musiał  ten jej nieszczęsny, sterroryzowany przed chwileczką, narzeczony.

I tak już mniej więcej zostało do dziś.


11. O krwi i matce 

Gdy poczujemy w sobie ten nieodparty mus, by szpetnie zakląć, często powołujemy się na matkę.
Albo i na krew.


Z krwią kojarzy mi się taki mały, rodzinny incydencik.
Tata mój bardzo był ostrożny, gdy o bezpieczeństwo pracy idzie. Razu pewnego któraś z nas (ja albo siostra) niefrasobliwie zostawiła włączony mikser w zlewie. Następnie oddałyśmy się miłej pogawędce przy herbacie. Gdy ujrzał to nasz rodziciel, dosłownie zbladł na myśl, co by się mogło stać. Jeśliby rzeczony mikser zalany został wodą, czy jakoś tak.
- Psia krew! - kompletnie go poniosły nerwy.
- Nie psia tylko twoja, dziadku - wpadło mu w słowo moje, obecne przy tym, rezolutne dziecię.
Tata roześmiał się, przyznając rację - napięcie uległo rozładowaniu.

Następny incydencik, ten o matce, miał miejsce ze mną w roli głównej.
Zdarzyło się lat ładnych parę temu, że syn mój starszy poważył się do domu wrócić w stanie wskazującym na spożycie. Wiadomo, czego. Ot, na ognisku w koleżeńskim gronie pofolgowała sobie młódź nadmiernie. Mnie zaś, nieledwie abstynentkę, widok ten tak rozwścieczył wielce, że aż... musiałam zakląć sobie szpetnie. Uwierzcie mi, nie mogłam się powstrzymać.
- O, k**** jego mać! - wyrwało mi się całkiem spontanicznie.
Ups! Toż jego mać, to nie kto inny, tylko ja - tu omal nie parsknęłam śmiechem.


12. Mama gospodarcza

Pewnego razu, po przyjściu od koleżanki, moja (wówczas dziesięcioletnia) siostrzenica Ala zwróciła się do matki sentencjonalnie: ty nie jesteś taką mamą, jak inne.
- Jak to, nie jestem - zdziwiła się moja siostra - czyż nie dbam o was wystarczająco, nie gotuję, nie sprzątam, ciasteczek nie piekę? Jak możesz tak mówić, córeczko!
- Tak, wiem, lecz nie o to mi chodzi - ty po prostu nie wyglądasz, jak zwyczajna mama.
- A jak wygląda "zwyczajna mama"? - drążyła temat moja siostra.
- Nie wiem, jak to powiedzieć, ale ty nie jesteś taką zwykłą mamą gospodarczą, jak matki innych dziewczyn. Jesteś taką bardziej ...ozdobną.
Wtedy jeszcze nie umiało dziecko wysłowić tej myśli.
Bo moja siostra  - co tu dużo gadać - "wygląda jak milion dolarów". 


13. Mózgu malutkiego pranko

Rzecz działa się ponad dwadzieścia pięć lat temu.
- Mam wyrzuty sumienia - stwierdziła moja czteroletnia wtedy siostrzeniczka, Hania.
- Czemu, kochanie - zaniepokoiła się jej mama.
- Bardzo was kocham, ciebie i tatę, jednak gdyby kazał mi ktoś szczotkę do kibla wyssać, pod warunkiem, że uratuję was od niechybnej śmieci, to owa śmierć spotkałaby was nieuchronnie.
Obecne przy tym Dziecię moje żarliwie zdeklarowało: a ja dla Pana Jezuska nawet kupkę psią bym zjadł.
Usłyszawszy to mój tata omal nie zszedł śmiertelnie ze zgrozy.
- Alicjo, widzisz, do czego doprowadza takie pranie mózgu dziecka! - wykrzyknął do żony.

Ja zaś współcześnie:
- Nie proponuję wprawdzie psiej kupy, ale mógłbyś przecież dla Niego co innego zrobić.
- Teraz to już nic dla Pana Jezusa robić nie zamierzam!
Taki to Julian, apostata jeden...

9 komentarzy:

  1. Już lubię wujka Olesia! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wobec tego pomódl się za Niego. To mu się na pewno przyda:-). Jak zresztą nie zaszkodzi nikomu innemu:-))).

      Usuń
  2. To o mikserze w zlewie jak przeczytałam to aż mnie ciarki przeszły. Jakie dzieci potrafią mieć pomysły. Interesujące te rodzinne anegdotki. Też bym miała co opowiadać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło, że ktoś jeszcze wraca do tych anegdotek. Mam pomysł na koleją; w wolnej chwili coś zamieszczę:)

      Usuń
  3. Każda z historyjek przezabawna. Lekkie pióro i swada z jaką opowiadasz dodaje im kolorytu. Co prawda nie jestem wierząca więc za Olesia i Hanię się nie pomodlę, ale jestem pewna,że Ten, który "nie bierze", w niebie rozwesela towarzystwo. Twoje inne zakladki zamierzam poznać w najbliższym czasie, bo mnie dopadł kryzys twórczy i na swoim blogu nic nie zamieszczam, więc chętnie zobaczę jak radzą sobie lepsi ode mnie. A tak na marginesie, u kilku blogerów natknęłam się na komentarze osoby podpisującej się "Kloszard", ale tylko u Ciebie w wykazie blogow znalazłam blog o takim tytule. Aż muszę tam zajrzeć! Poki co dziękuję za czas uśmiechu jaki błąkal sie po ustach, gdy czytałam teksty. Jeszcze raz gratuluję, naprawdę wyśmienicie napisane. Ukłony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jeszcze ktoś tu zagląda! Miło mi niezmiernie Ciebie gościć. Ach, ta nasza niemoc twórcza i brak weny - jakże to rozumiem. Co do mnie, obawiam się że ta zapaść wiąże się z pewnym wydarzeniem w moim życiu (o którym, choć samo w sobie nie jest niczym wstydliwym, krępowałabym się pisać w publicznym komentarzu). Swego czasu przeczytałam u Ciebie wpis dotyczący Syna, który poruszył mnie do głębi. Trudno sobie wyobrazić, jak wielkim cierpieniem jest dla matki niemożność porozumienia się z dzieckiem, które było przez nią tak kochane i wyczekiwane. Coś w tym rodzaju przeżywam również i ja, choć może nie na tak dużą skalę. Pozdrawiam Cię, Iwonko, serdecznie - życzę cudu naprawy relacji z potomkiem. Pogody ducha i przypływu weny:)
      Tak bardzo chciałabym coś napisać, ale czuję się jak sparaliżowana. To głupie, wiem.

      Usuń
  4. Świetnie napisane te rodzinne wspominki , masz poczucie humoru, momentami uśmiałem się do łez. Seewald

    OdpowiedzUsuń