Można o wszystkim pogadać, pospacerować niespiesznie po mieście, zasiąść w przytulnej kawiarni, zajadając się pysznym ciastkiem. A jeszcze gdy - jak w ubiegłą sobotę - do kina zaprosi, to już jest cud i miód. W posiadaniu takiego to wspaniałego kuzyna mam zaszczyt być.
Zapragnęłam obejrzeć film - Tajemnica Filomeny*. Tak się złożyło, że mój kuzyn też.
Od słowa, do słowa, mówisz - masz.
Co mam powiedzieć o samym filmie. By rąbka tajemnicy uchylić, nie odbierając jednocześnie przyjemności z oglądania.
Bo wprawdzie i tak nie zamierzałam robić tego, czego nie lubię u innych, czyli opowiadać fabuły, lecz teraz szczególnie chcę być ostrożna. Kuzyn przestrzegał mnie bowiem, żebym pod żadnym pozorem nie zdradzała zakończenia. Tak też i postąpię, ograniczając się jedynie do własnych impresji.
Muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś w typie słynnych "Sióstr Magdalenek".
Tymczasem ten film jest z zupełnie innej bajki. Poruszający w swojej cudownej prostocie przekaz, stał się możliwy dzięki niezwykle trafnej obsadzie. To dosłownie strzał w dziesiątkę.
Odtwórczyni głównej roli, brytyjska aktorka Judi Dench, stworzyła kreację pełną ciepła, ludzkiej prawdy i ducha wybaczenia. Ekranowy partner Steve Coogan okazał się godnym partnerem.
Przez cały czas trwania film trzymał w napięciu. Nie przez dynamikę akcji, tej bowiem tutaj jak na lekarstwo.
Uwagę skupiał nie tyle z powodu "dziania się", co raczej dzięki sekwencji zbliżeń - pełnych zamyśleń i wielorakich podtekstów.
Jak też za sprawą przekazu - słownego i podskórnego - z nienachalnym poczuciem humoru.
Ten, kto spodziewał się konfrontacji, musiał się rozczarować. Niektórzy to nawet mile.
Jak- nie przymierzając - ja.
To film o wybaczeniu, przyjęciu odpowiedzialności za całość własnej historii, pogodzeniu się z nieuchronnością. Jak też odmowie przyjęcia roli ofiary. Żal, który musiał zostać wyartykułowany, nie miał konkretnego adresata. Na pewno zaś nie był nim Kościół.
W tym miejscu wyznać muszę - moja anarchistyczna natura co i rusz zgłaszała przeciw temu sprzeciw. Wybaczyć, owszem, lecz nie tak bezwarunkowo. Jakaś satysfakcja (u licha!) musi przecież być. Lecz za sprawą końcowych sekwencji ...stopniałam jak lód. I mam wrażenie, że nie tylko ja. Wszelka gorycz i bunt rozpłynęły się w morzu miłości i przebaczenia. Takiego, które znosi potrzebę konfrontacji. Ta bowiem nijak nie mogłaby się ostać w obliczu odwiecznej Mądrości.
Tytułem podsumowania powiem tylko jedno: wart jest tej renomy, którą sobie zdobył.
Taki to, rzec można, a nawet trzeba, miły miałam wieczór. Bo jeszcze i spacer ulicami miasta, a to znów herbatka w uroczym lokalu. Że o ciastkowej rozpuście nie będę wzmiankować.
Jakby jeszcze tego było mało, w niedzielę uczestniczyłam we wspaniałym koncercie.
Muzyka Fryderyka Chopina, Wojciecha Kilara i Witolda Lutosławskiego rozbrzmiewała w Gdańskiej Akademii Muzycznej.
A to jeszcze, okazuje się, nie koniec atrakcji. Teraz za sprawą rodzonego brata stałam się szczęśliwą posiadaczką biletów na premierę opery Mozarta, Cosi Fan Tutte - w najbliższą sobotę.
Będzie się działo.
Tylko w co ja się, nieszczęsna (w obliczu zgubnych skutków objadania ciasteczkami), ubiorę.
Idąc za ciosem, może by tak jeszcze udało się zdobyć bilety na występ André Rieu w Ergo Arenie, kochany Braciszku.
_______________________________________________
*Produkcja: Francja, USA, Wielka Brytania. Reżyseria: Stephen Frears.