Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

czwartek, 31 grudnia 2015

Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi

Planuj se człeku, planuj...
Najsampierw świętowania praktycznie miało nie być.  Ot, kameralne, dwuosobowe, niespieszne z dziecięciem (domowym) trwanie. Potem - ad hoc - Wigilia z mamą i rodziną córki.
Nieplanowana, lecz jakże owocna. Ileż z tego radości było. Takiej prawdziwej, bo z serca płynącej.
Bez niepotrzebnej krzątaniny, przepychu prezentów, obfitości żarła jadła na stole. Wszystkiego akurat tyle, ile trzeba - bez obawy, co z resztkami (olaboga!) począć.
A potem... Potem to już nie było nic.
Rano, w pierwszy dzień Świąt moja mama doznała udaru. Według wstępnych ustaleń lekarzy, rozległego udaru niedokrwiennego. Rokowania mogą być niepomyślne.
W sumie tego właśnie można się było spodziewać. Miecz Damoklesa od dawna nad jej głową wisiał.
Choroba zakrzepowa - mimo iż wzięta w karby za pomocą leków - w każdej chwili może zebrać swoje straszne żniwo. Otóż i zebrała.
Do późnego wieczora tkwiliśmy na SORze, czekając na wstępną diagnozę. Na szczęście mama czekać nie musiała, zajęto się nią w trybie błyskawicznym. (Nie tak, jak pół roku temu, gdy złamała sobie żebro - ach, te "ichnie" opaski we wszystkich kolorach tęczy.)
Siedząc w takiej niepewności można mieć dużo czasu do przemyśleń. Miałam wrażenie, jakbym oglądała film z całego życia. Pomieszanie kardów - tych z najwcześniejszego dzieciństwa i tych ostatnich, wigilijnych - z mamą. Zdaje się, w całkiem przypadkowej, nieoczekiwanej kombinacji.
W sąsiedztwie Neurologii znajduje się Oddział Porodowy.
Czy warto się rodzić i na ten nieprzyjazny świat przychodzić, skoro taki koniec czeka nas "na koniec"?
Czy tak naprawdę opłaca się skórka za wyprawkę?
Brat tylko się uśmiechnął. Ja zaś mówiłam poważnie.
Bilans zysków i strat zdecydowanie wypada u mnie "na korzyść" tych ostatnich.

Opiekujemy się mamą na tyle, na ile to w warunkach szpitalnych jest możliwe.
Czekamy na wiarygodną, szczegółowymi badaniami popartą diagnozę; modlimy się, by sprawy zechciały przybrać ten łaskawszy obrót.
Mama wprawdzie porusza kończynami, jednak już mówienie sprawia jej pewną trudność. Na ogół bezbłędnie wszystkich rozpoznaje, chociaż miesza jej się czas i miejsce. Co chwilę prosi o jakiś przedmiot znajdujący się w jej mieszkaniu, zupełnie jakby nie zdawała sobie sprawy, że znajduje się w szpitalu. Z drugiej strony - zapamiętała nazwisko prowadzącego lekarza, które nam akurat wypadło z pamięci. Czasami trudno nam wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, kiedy mama zżyma się na tatę.
- Nie mógłby was trochę wyręczyć? - Jakże to tak, żony nie odwiedzić w szpitalu!
Sęk w tym, że tata - choćby chciał - nie może. Bowiem nie żyje już od pięciu lat.

_______________

Niewiele mnie, siłą rzeczy, będzie teraz w blogosferze. Najprawdopodobniej zniknę stąd na trochę.
Trudno mi będzie uczestniczyć w pełni w Waszym życiu. Nawet nie tyle z braku czasu - tego podczas bezsennych nocy zawsze co nieco się znajdzie - ile z braku głowy. Na dobrą sprawę, do czegokolwiek zresztą.

sobota, 19 grudnia 2015

(Z)róbmy sobie dobrze

Kiedy ktoś czuje się złym człowiekiem, najprawdopodobniej doświadcza w życiu zła.
Bo jeśli ktoś jest otoczony dobrem, które życie mu przenika, może już tylko świadczyć innym ludziom dobro. Oddawać to, co otrzymał w bezinteresownym darze. Czy to od własnych rodziców, czy to od kolegów w szkole; niechby i od tych, co ich spotkał "w drodze".
Dobro zawsze rodzi dobro - takie są jego owoce.
Jeśli natomiast ktoś czuje się nieszczęśliwy, wciąż toczy z sobą walkę - choćby i o to, by nie przenosić swojej negacji na tych, których kocha. Na dzieci własne, uczniów, którym przekazuje wiedzę, czy też osoby, które w jego życiu krótki choćby epizod grają.
Kochać, nie daje gwarancji, że się świadczy dobro. To znaczy, świadczyłoby, ale...
No właśnie, bo czy nieszczęśliwy człowiek potrafi bliźnich prawdziwie, owocnie kochać?
Kiedy człowiek staje się egoistą? Czyni to wychowanie? Czy jakieś niekwestionowane predyspozycje?
Czy też egoistami po prostu się rodzimy.
Altruista daje, bo sprawia mu to radość. I przyjemność - nie zapominajmy o tym.
Egoista daje, bo tak mu nakazuje obowiązek. Egoista dawać nie chce? Nieprawda, on chce - tylko jemu jest o wiele trudniej. To nie przychodzi mu tak zwaną lekką ręką. Potem zresztą tak czy siak od czci i wiary bywa odsądzony. Potępiony za samą jakość swej natury.
Jak zatem "stworzyć" można altruistę? Ucząc od zarania, że z ludźmi trzeba się dzielić, świadczyć im dobro i wszystkiego niemal się wyrzekać? Tak twierdzi większość.
W moim odczuciu jest to najprostszy przepis, jak wyhodować w dziecku egoistę.
Przeciwnie, trzeba dawać mu wszystko, czego potrzebuje, a nawet o wiele więcej. W naturę człowieka jest wpisane dobro; jeśli ktoś ma nadmiar, będzie chciał się z bliźnim dzielić. Nie będzie odczuwał potrzeby trzymania na zapas. Radość sprawiać będzie mu dawanie innym. Doświadczenie pełni i dostatku jest najlepszą szkołą altruizmu. Szczypta zdrowego egoizmu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
Dlatego też nalegam: róbmy sobie dobrze, bo tylko wtedy zechcemy pomnażać dobro, patrzeć na szczęśliwe twarze. Nie bądźmy cierpiętnikami i nie uciskajmy bliźnich, a już broń Boże, swoich własnych dzieci. Nie nakazujmy ascezy, nie postulujmy robienia "ofiarek". Ot, dla treningu. Bo jak przyjdzie co do czego, to niby będzie jak znalazł.
Tymczasem... Czy goście weselni mogą się smucić, póki pan młody jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, gdy zabiorą im pana młodego i wtedy będą pościć (Mt 9,15).
Do świadczenia dobra nie tyle treningu potrzeba, ile bycia w odpowiedniej dyspozycji. Ta zaś kształtuje się w procesie życia. Dobrego i prawdziwie szczęśliwego życia. 

___________

Post dedykuję Adamowi Madulskiemu, który przed paroma dnami nominował mnie do Liebster Award. Dziękuję za Wyróżnienie i tym samym (z bolszym opóźnieniem) wywiązuję się z zadania. Ponieważ zamiast tradycyjnych pytań po prostu  miał być post. Póki co, nikogo nie nominuję, bowiem ostatnimi czasy wszyscy już zostali w jakiś sposób uhonorowani. Tym niemniej byłoby mi miło, gdyby ktoś zechciał dedykować mi swój post.

piątek, 18 grudnia 2015

Przedświątecznie

Jeśliby ktoś zapytał, jak wyobrażam sobie idealne Święta i gdybym miała być całkowicie szczera, odpowiedziałabym bez wahania: żadne! Głównie z tej przyczyny, że mnie na takowe nie stać.
Cóż, punkt siedzenia konstytuuje nasz punkt widzenia.
Święta - między innymi, bo jeszcze Sylwester - to taki czas, gdy dokonuje się przewartościowań.
Jakie Święta (Sylwester) taki będzie cały rok - lubi mawiać moja mama.
Błąd. Jaki rok (życie) - takie i Święta.
Dlaczego tak bardzo nie lubię świąt? Chyba właśnie dlatego, że zasadniczo nie lubię swojego życia.
To właśnie wtedy wychodzi na jaw, jak bardzo różnię się od całej rzeszy bliźnich. Jak bardzo styl mojego życia odbiega od modelu przyjętego przez resztę populacji.
Czy chciałabym to zmienić? Tak. Nie. Nie wiem.
Czy i na ile chciałabym się zmienić? Jak daleko mogę się w tym zmienianiu posunąć, aby nie utracić tej "swojości", której winna jestem wierność? Czy też może nic jej nie jestem winna?
Gdy o Święta idzie, liczyć się powinna sama kwintesencja. Sprawa jest to bez wątpienia wielka.
Jeno sęk w tym, że ja już nie czuję bluesa. Całe to świąteczne zawracanie dupy głowy nudzi mnie rzetelnie.  Wszelako nie żyję w izolacji i nie bez znaczenia jest dla mnie to, co się gremialnie dzieje.
Zatem życzę sobie, bym umiała przeciwstawić się temu, z czym - tyleż biernie co niechętnie - godziłam się od lat. Ponosząc skutki własnej niefrasobliwości ...aż do następnych świąt.
W tym roku zero świętowania. Nie, bo nie i basta!
Oby starczyło mi siły. No i przede wszystkim odwagi.

wtorek, 8 grudnia 2015

Tydzień z Poetką

Uwielbiam poezję. Wysłuchałam wczoraj audycji Tydzień z poetą*.
Codziennie prezentowany jest jeden króciutki wiersz. Tym razem autorstwa naszej koleżanki, Ani M.
Jeden wczoraj, drugi dzisiaj. I tak przez calutki tydzień. Już się na to cieszę. (Mam nastawione przypomnienie w telefonie.) To krótkie wiersze - taka jest formuła audycji. Z lekka zaskoczył mnie ten młodziutki głosik. Nie wiem zresztą, dlaczego. Wszak Ania osobą jest młodą. Lecz jakoś tak...
Jedni z nas określają się wzrokowcami, inni słuchowcami. Ja mam coś z jednych i drugich. Mój słuch muzyczny wrażliwy jest na rytm zdania. To bardzo pomaga w pisaniu. Lecz przede wszystkim jestem wzrokowcem. Od składu tekstu zależy mój odbiór tegoż. Dlatego nie wystarczy mi wysłuchanie wiersza. Ja dodatkowo muszę mieć go przed oczami. Dopiero wtedy mogę mieć pełny ogląd. Czy też ...odsłuch raczej.

________________

* Polskie Radio Program I. Od poniedziałku 7 grudnia przez cały tydzień o godzinie 20.52.
Anna Matysiak - wiersze wybrane przez autorkę. Niektóre z nich pochodzą z jej najnowszego tomiku noszącego tytuł Czułość liter. Wydawnictwa Miniatura, Kraków.

wtorek, 1 grudnia 2015

Dziś będzie o ...polityce

Tak zwana poprawność polityczna przeważnie tożsama jest z głupotą polityczną. Dlaczego akurat "polityczną"? Bo wszystkie społeczne konotacje zakorzenione są w polityce. To właśnie od polityków oczekuje się, by ich działania nakierowane były na dobro obywateli. A jak to jest ostatnimi czasy?
Ano, źle; źle bardzo, koteczki.
Ot, choćby i w takiej, nie przymierzając, Szwecji. Nierozważna polityka imigracyjna postawiła obywateli tego kraju w bardzo niezręcznej i - ogólnie biorąc - nieciekawie postrzeganej sytuacji.
Nie przyjmuje się do własnego domu kogoś, kto zagraża jego bezpieczeństwu. Z tej prostej przyczyny, że to jest nasz dom. Właściwie nic więcej nie trzeba dodawać. W tej akurat sprawie społeczny dyskurs winien toczyć się wyłącznie w kategoriach polityki. Nie ideologii, choćby i najbardziej szczytnej. (Darujcie, ale jakoś nie kupuję tych "lewackich" bredni.)
Tylko góry zdobywa się dlatego, bo są. Tak zwanej kwestii uchodźczej ten tryb myślenia nie dotyczy.
Nikt o zdrowych zmysłach nie podcina gałęzi, na której siedzi.
Nawet szalupę z tonącego okrętu wypełnia się rozbitkami tylko do ostatniego wolnego miejsca. Zaś każdy, kto się burty czepia, zagraża stabilności. Zostaje zresztą bezlitośnie przepędzony wiosłem.
Takie po prostu są realia na tym naszym ludzkim świecie.
Mimo, iż - póki co - nasz kraj nie jawi się atrakcją dla przybyszów, nie warto pozostawać krótkowzrocznym. Czy tego chcemy czy też nie, my i Europa stanowimy jedność. Ten statek - kiedy pójdzie na dno - wciągnie nas w odmęty z całą resztą łącznie.

Ten post "szykował" mi się od dawna, lecz bezpośrednią inspiracją stał się dzisiejszy wpis Elki.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Chopin w Radiu Gdańsk

Wspaniale jest móc obcować z muzyką. Szczególnie zaś z tą najlepszą. Coś w tym rodzaju było dziś moim udziałem. Miałam przyjemność posłuchać koncertu fortepianowego laureata II nagrody w tegorocznym Konkursie  Chopinowskim. Uczta dla ucha, uczta dla ducha.
Charles Richard-Hamelin, 26-letni kanadyjski pianista, należy do najznakomitszych interpretatorów muzyki wszelakiej. Jest tak uniwersalny, że aż poniektórzy czynią mu z tego zarzut.
W dzisiejszym repertuarze "późny" Chopin - dojrzały, przemieniony, ostatni. Najwyborniejszy.
Wszystko to w magicznym Studiu Koncertowym im. Janusza Hajduna w Radiu Gdańsk - podczas nagrania dla radiosłuchaczy z udziałem publiczności. W gronie której razem z córką miałam zaszczyt się znaleźć. Takie muzyczne wydarzenia odbywają się w naszym radiu cyklicznie.
Dzisiejszy koncert dedykowany był ofiarom tragicznych zamachów terrorystycznych w Paryżu.
Stąd pomysł, by uczcić ich pamięć chwilą refleksyjnego skupienia. Wśród zaproszonych gości znaleźli się m. in. przedstawiciele niewielkiej społeczności francuskiej, zamieszkałej w naszym mieście.
Na zakończenie miła niespodzianka - wspólne zdjęcie z artystą. Ja również doń pozowałam - mimo, iż moja zdjęciofobia znana jest wszem i wobec. Ciekawe, czy ktoś mnie rozpozna.
(Taka jestem "odważna", bo w tym licznym gronie każdy jest niczym ziarnko grochu.)
Radio Gdańsk dysponuje w pełni nowoczesnym studiem koncertowym, stąd tradycja organizowania koncertów nagraniowych z udziałem zaproszonych gości.

Trudno mi powstrzymać się od obaw, czy aby we właściwym kierunku podążą zmiany ustawowe, których po nowej ekipie rządzącej możemy się spodziewać. Jaki będzie ich wpływ na artystyczną formułę programów oraz ich poziom. Czy, i na ile, owe "zmiany" pogorszą ten w pełni profesjonalny wizerunek, jaki od lat reprezentuje sobą rado Gdańsk.

Pełniejszą relację z wydarzenia można uzyskać TUTAJ.
Koncert Charles'a Richarda-Hamelina już dziś w Studiu Koncertowym Radia Gdańsk im. Janusza Hajduna. Start o 20.00. Zapraszamy do słuchania transmisji w Radiu Gdańsk.

Czytaj więcej: http://www.radiogdansk.pl/index.php/relacje-live/relacja-na-zywo-22-11-2015.html
laureata II nagrody tegorocznego Konkursu Chopinowskiego.

Czytaj więcej: http://www.radiogdansk.pl/index.php/relacje-live/relacja-na-zywo-22-11-2015.html
laureata II nagrody tegorocznego Konkursu Chopinowskiego.

Czytaj więcej: http://www.radiogdansk.pl/index.php/relacje-live/relacja-na-zywo-22-11-2015.html
laureata II nagrody tegorocznego Konkursu Chopinowskiego.

Czytaj więcej: http://www.radiogdansk.pl/index.php/relacje-live/relacja-na-zywo-22-11-2015.html

piątek, 6 listopada 2015

Paradoks

Ogromnie żal mi młodości - niech to będzie taki kij w mrowisko.
Dobrze przynajmniej, że nie w odbyt. Choć z tym akurat byłoby trudniej - żal dupę duszę ściska.

Koń by się uśmiał - komuż z nas młodości nie żal?
Temu jeno, kto wciąż takową dzierży.
Nie zamierzam tego wartościować - stwierdzam po prostu fakt.

Mówiąc "młodość", myślę o czasie, który był cztery lata temu. Na dobrą sprawę mogę objąć tą myślą jeszcze i to, co przed trzema. Cóż mogą w życiu znaczyć, bądź też zmienić lata cztery albo trzy.
Czy przez ten czas człowiek może tak znacząco się postarzeć? Sądzę, że tak. Alboż to mało takich przypadków, że ktoś trzyma się i trzyma, potem zaś puści się...i opuści nie do poznania.

Oj, postarzał się człek, postarzał w trakcie tego dwuletniego blogowania.
I nie mówię tu bynajmniej o fizycznym zestarzeniu - z tym bowiem, jeśli wierzyć bliźnim, ponoć (jeszcze) nie jest źle. Ja mam na myśli tę duchową "starość", innymi słowy coś, co wszyscy wzniośle zwiemy dojrzałością. To taki bolesny proces tracenia, oddawania po kawałku siebie. Opadania klapek z oczu, wyzbywania się marzeń, albo raczej mrzonek. Jak zwał, tak zwał. Potem nic już nie boli.
Jest mi z tym lepiej? Nie - wręcz przeciwnie - to właśnie ten brak bólu najbardziej mnie boli.
Ot, taki paradoks.

niedziela, 1 listopada 2015

Listopadowe dumanie

Miałam nie pisać "okolicznościowych". Jednak całe to cmentarne szaleństwo tak mnie zdeprymowało... Miasto niemal doszczętnie sparaliżowane. Utknęłyśmy z córką w tasiemcowym korku - tak rozwlekłym, że nie widać było czoła. Powinni tego zabronić. Ja w każdym calu jestem za!

Z dzieciństwa pamiętam nasze wyprawy na Cmentarz Zasłużonych, znajdujący się na gdańskiej Zaspie. Jest on miejscem pochówku mojego stryja. Starszy brat ojca, Lech, zginął śmiercią męczeńską w KL Stutthof. Nie mając w mieście innych zmarłych krewnych, odwiedzaliśmy tę jedynie nekropolię. Nam, jak to zwykle dzieciom, wszystko jawiło się takie rozległe, surowe. Po latach wręcz przeciwnie, wszystko dziwnie jakoś zmalało.

Obie z córką lubimy w różnych porach roku przechadzać się tam niespiesznie, pustymi zazwyczaj alejkami. W zadumie i zadziwieniu nad upływem czasu. Również i dzisiaj wcale się nam nie spieszyło.
Złożywszy kwiaty i zapaliwszy znicz na grobie stryja spacerowałyśmy sobie, odczytując nadżarte zębem czasu ryty. Swoim zwyczajem zatrzymując się przed grobami, które czymś naszą uwagę zwróciły. Niekiedy było to imię, znajomo brzmiące nazwisko, bądź wykonywany zawód. Czasem mogła to być znamienna dla którejś z nas data. Tak, jakby ci, którzy tam spoczywają, prosili nas o modlitwę. Tej zresztą nigdy im nie skąpimy. Rozeszłyśmy się zatem, poszukując naszych stałych "podopiecznych". - Znalazłam swojego Alfonsa! - wykrzyknęła radośnie córka. Trudno było się nie roześmiać, z uwagi na tę dwuznaczność. W rzeczy samej, oto i on - Alfons Lewin, stroiciel fortepianów. Owa muzyczna profesja podbiła serce mojego dziecka. Ja natomiast działałam według odmiennego klucza. Liczyła się data urodzenia. Usiłowałam zatem odszukać grób Franciszka Kubacza, zasłużonego działacza polonijnego w przedwojennym Gdańsku. Niemal straciwszy nadzieję, natknęłam się inny, mocno już zatarty napis. Przyszło mi na myśl, że tym razem mógłby to być ktoś nowy. Ważny był tylko dzień urodzin - koniecznie 17 maja. (To taka symboliczna, ważna dla mnie data.) Odczytawszy jego profesję, cokolwiek się stropiłam. Robotnik! Zaraz potem przyszła refleksja. Niby w czym robotnik od lekarza gorszy? Przynajmniej po śmierci zgoła nie powinien. Zresztą, może to jakiś znak... Na koniec - wobec wyczerpania kontyngentu zniczy - były już same modlitwy. Za to dystrybuowane sprawiedliwie.

 

czwartek, 22 października 2015

Z cyklu: Moja muzyka.

Nawiązując do - jakże sympatycznej - tradycji publikowania gościnnych postów napisanych przez innych blogerów, postanowiłam skorzystać z okazji, by przedstawić Wam kogoś nowego. Nowego w tym tylko rozumieniu, że autorka dzisiejszego wpisu nie jest blogerką, a komentatorką blogów. Sama w ten sposób zaczynałam, zatem kto wie, może jej dzisiejszy wpis przyczyni się do podjęcia "jedynie słusznej decyzji". Czyli założenia blogu. Monia - znana niektórym z nas jako Głodny Owoc - jest wielką pasjonatką muzyki. Jako, że trudno byłoby mi żyć w świecie, w którym takowej nie ma, czuję z nią duchowe pokrewieństwo.
Moja propozycja ma ścisły związek z nominacją, na mocy której zobligowałam ją do napisania tego tekstu. Oto on - skopiowany i wklejony tutaj w całości.  


Moja niekończąca się podróż

Jest mi niezmiernie miło, że Errata umożliwiła mi zaprezentowanie mojej przygody z Muzyką. Postaram się nieco przybliżyć Wam moje zafiksowanie na tym punkcie, mając nadzieję, że nikt choć troszkę interesujący się światem dźwięków nie zazna nudy podczas czytania mojego "referatu".
W zasadzie już od najmłodszych lat czegoś tam słuchałam - kiedy koleżanki  przeżywały Puszka-Okruszka Natalii Kukulskiej, ja z kumpelą omdlewałyśmy przy  dźwiękach  Sheri,Sheri Lady (Modern Talking).
Wspomnę jeszcze, iż w tamtych czasach (polowa lat 80) zdobycie jakiejkolwiek płyty wymagało wysiłku (stanie w kolejkach) i  szczęścia (bo nigdy nie było wiadomo, co rzucą do księgarni), aby zdobyć płytę takiego akurat wykonawcy, który nam w duszy grał. Mam na myśli oczywiście płyty winylowe. O płytach w wersji kasetowej w tamtych czasach można było sobie pomarzyć. Nie wiem jakim cudem mój sporo starszy brat zdobył kasetowe płyty "Elektryków" (Electric Light Orchestra ), czy"Bigosów"(Bee Gees). W każdym bądź razie katował nas w/w wykonawcami niemal na okrągło; chcąc nie chcąc niejako zmuszona zostałam do zapoznania się z innymi wykonawcami, niźli ten wspomniany na początku Modern Talking.
Wzmiankowany wyżej brat słuchał radiowej "Trójki", tak więc jest oczywiste, kto pierwszy przetarł moje szlaki na tym gruncie. Listy Przebojów Programu Trzeciego - emitowanej wówczas w soboty - słuchałyśmy z koleżanką mając na twarzach wypieki z emocji. Za pomocą kultowego magnetofonu, czyli popularnego wtedy "Kasprzaka", nagrywałyśmy wszelkie pojawiające się na listach nowości.
Chłopcy z Placu Broni, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Madonna, Maanam, Phil Collins, Toto... Można by w nieskończoność wymieniać. Dodam jeszcze, iż w tamtym czasie w niedzielnym programie telewizyjnej "dwójki"  emitowana była Wideoteka, zajmująca się prezentacją teledysków zza zachodniej kurtyny. Natomiast w ciągu tygodnia w godzinach wieczornych leciały "Przeboje Dwójki", które wprawdzie trwały jedyne 10 minut, ale co najmniej trzy utwory zawsze się zmieściły. Wspomniane programy - również i gazety takie jak Świat Młodych, czy Non-stop - pomagały nam w edukacji muzycznej. Dzięki serialowi Robin Hood poznałam grupę Clannad. Wprawdzie jego nazwę, oraz fakt, że że również i Enya była wokalistką w tej formacji, poznałam ładnych parę lat później. W połowie lat 80 i nieco później zawrotną karierę w Polsce zrobił zespół Papa Dance. Moja kumpela każdy ich utwór znała na pamięć, a większość ówczesnych  nastolatek zakochana była w Pawle Stasiaku. Z tego względu, że tak powiem, nie do końca mnie to "brało". Za to wsiąkłam na dobre, gdy idzie o Europe. Cóż to się działo na tych szkolnych dyskotekach przy dźwiękach The Final Countdown...
Jedna z moich szkolnych koleżanek stała się szczęśliwą posiadaczka płyty Europe - słuchałyśmy tego prawie na okrągło. Niedługo później ojciec tejże koleżanki przywiózł z Niemiec oryginalną kasetę video z koncertu Depeche Mode  - to był chyba 87 lub 88 rok. Kiedy ujrzałyśmy  D.Grahana w białych dżinach tańczącego i śpiewającego People are People, to zupełnie straciłyśmy głowę. W tamtym okresie można już było zdobyć pirackie kasety. Niekiedy brakowało jakiegoś utworu, ale co tam, liczyła się reszta. Udało mi się nawet zdobyć składak  "Depechów" - cóż to za radość była!
W czasach licealnych na początku zafascynowała  mnie twórczość Queen; byłam szczęśliwą posiadaczką kilku płyt, z których najukochańsza, A  Kind of Magic, byla przesłuchana setki razy. No i...Gunsi - kompletnie oszalałyśmy z kumpela na punkcie tego zespołu. Skompletowałyśmy cala dyskografię Axla i spółki, tłumaczenia utworów oraz koszulki - specjalnie pojechałyśmy po nie do Krakowa. November Rain,czy Patience słuchałyśmy przy świeczkach do białego rana. Długo żyłam w nieświadomości, sadząc, że utwór Knockin On Heaven's Door jest autorstwa Gunsów, a nie Dylana.
Na początku lat 90-tych pojawiło się pojęcie muzyki z Seattle (grunge). Tę muzę tworzyło mnóstwo zespołów, spośród których najbardziej popularna była oczywiście Nirvana.  Kiedy po raz pierwszy usłyszałam Smells Like Teenspirit, coś mną wstrząsnęło, zmuszając do zakupu tej płyty.
Nevermind, potem niezwykły teledysk Alice In Chains, niemal transowo-magiczne brzmienie często prezentowanego w TV utworu Would.... i znowu przepadłam w dźwiękach.
Równolegle do fascynacji gatunkiem grunge (był jeszcze uwielbiany Pearl Jam), zaczęłam interesować się innymi gatunkami muzyki. Ktoś mi pożyczył Metallikę, potem Paradise Lost (ten drugi dość długo i mocno angażował mnie emocjonalnie:-)), potem stałam się posiadaczką pełnej ich dyskografii.
Pamiętam taka świetną audycję emitowaną w niedzielne wieczory w RMF (wtedy ta stacja byla naprawdę dobra) - Rock malowany fantazją. To właśnie tam usłyszałam Dead Can Dance, czy Marillion, albo nasz polski Collage, choć  wówczas nie potrafiłam w pełni docenić szeroko pojętego rocka progresywnego. To przyszło później; za to jak już przyszło, zadomowiło się na dobre.
W wieku 15 lat całkiem przypadkowo obejrzałam  w TV film muzyczny Ściana (z tłumaczeniem). Pamiętam swoje emocje, bardzo mnie poruszyła samotność i dramatyczne życie głównego bohatera. Ojciec mojej koleżanki był posiadaczem kasetowej wersji płyty TheWall. Pożyczyłam i słuchałam, chociaż dziecku w takim wieku niełatwo było odnaleźć się w podobnych klimatach.
Na kolejne płyty przyszedł czas już po maturze. Przecudny Dark Side, czy  też Wish You Where  - to są po prostu perły.
Przepraszam Czytelników, że tak skaczę w czasie, ale czacha mi dymi; za dużo tego jest, aby o wszystkim napisać i niczego nie przeoczyć. Lecz Floydów nie wolno pominąć, to kamień milowy w historii muzyki.
Wcześniej wspominałam o ostrzejszych brzmieniach - doom metal bardzo przypadł mi do gustu. Zaczęłam prenumerować M.Hammera, dzięki temu miesięcznikowi udało mi się zdobyć mnóstwo informacji. Przypomnę, że wówczas jeszcze nikt o internecie nie słyszał, a jeśli już, były to jakieś abstrakcyjne informacje.
Posiłkowałam się recenzjami płyt i jeśli coś mnie zaintrygowało, maszerowałam do sklepu muzycznego. Pracujący tam pan z racji moich częstych odwiedzin uśmiechał się do mnie z daleka, zgadując, co też mogę zażyczyć sobie do posłuchania tym razem. W ten sposób odkryłam przecudną płytę Mandyllon zespołu The Gathering - miałam dosłownie "świra" na punkcie tej płyty. Dla mnie ten właśnie zespól był prekursorem metalu gotyckiego. Pierwszy raz usłyszałam żeński wokal w połączeniu z cięższymi, za to jakże pięknymi dźwiękami. Pasaże gitarowe przyprawione delikatnie elektroniką z niepowtarzalnym  wokalem Anneke - jej wokalizy w zestawieniu z tymi magicznymi dźwiękami, są wprost nie do opisania..
Zapadła mi ta płyta głęboko w serce i do tej pory tam jest...

Miałam kontakt z różnymi ludźmi, dla których muzyka też miała duże znaczenie - wtedy nagminnie pożyczało się kasety. Tak oto poznałam między innymi Bauhaus, T.Waitsa, Sex Pistols, New Model Army, Sisters ofMercy, czy U-2. Dużo tego jest, trudno to ogarnąć... (Erratko wybacz.) Jakże mogłabym zapomnieć opolskich wykonawcach z czasów licealnych - wiadomo, Rysiu Riedel z Dżemem, Proletayrat, Wilki, Piersi, Oddział Zamknięty, oraz "polscy Gunsi", czyli Ira.
No i ominęłam The Doors, Joplinkę, Hendrixa i Zeppelinów. To wszystko było wieki temu, ukochane i wałkowane dziesiątki razy. Miłość do The Doors rozkwitła po obejrzeniu (który to był rok, 92 chyba?) filmu o takim samym tytule z rewelacyjną rolą Vala Killmera wcielającego się w postać Morrisona.
Rok, czy też dwa później zaczęło być głośno o dość kontrowersyjnym zespole, Type 0 Negative. O, jakże mi wówczas "przypasiło" takie mroczne, urokliwe granie...
Tych mrocznych,urokliwych "grań" było zresztą całkiem sporo; ale spokojnienie, nie będziemy tego szerzej omawiać. No, może z małym wyjątkiem :).
Trudno byłoby przy okazji nie wspomnieć o najlepszej według mnie płycie naszego polskiego zespołu gotycko-rockowego, jakim jest Violet zespołu Closterkeller. Tytulowy utwór muzycznie i tekstowo powalił mnie na kolana ponad 20 lat temu i nadal identycznie go odbieram. Jest ponadczasowy po prostu.
Znajomość z pewnym chłopakiem - który potem został moim mężem - poszerzyła moje pole muzycznych fascynacji. Wreszcie przyszła pora na NAUKĘ słuchania. Camela i Jethro Tull, oraz najważniejszych płyt z dorobku Rush, Thin Lizzy, Rainbow, Saxon, Iron Maiden, Black Sabbath, Accept, Helloween (do tej pory bardzo lubię ten ostatni).
Czytający z pewnością zwrócili uwagę, na fakt, że napisałam wcześniej o nauce słuchania. Bo to akurat prawda, często aby dotrzeć do piękna dźwięków, trzeba tak jakby powalczyć z samym sobą, dać szansę nowej płycie słuchając jej drugi albo i trzeci raz. Wówczas przychodzi olśnienie, dopiero wtedy możemy należycie ocenić...i docenić.
Są takie płyty, do których trzeba "dojrzeć" - tak to właśnie odbieram. Dopiero w wieku  34 lat byłam gotowa  do odkrycia piękna poezji w muzyce z  płyty Fugazi (Marillion), czy też  Script for a Jester's Tear. To są po prostu dzieła sztuki - czego nigdy nie powiedziałabym o nich w 1993 roku.
Od bardzo dawna fascynuje mnie również tak zwany metal progresywny.
Mam taką dziwną przypadłość, że jeśli utwór zawróci mi w głowie, burzy mi spokój serca. Potrafię przeżywać to równie mocno, jak stan zakochania. Wiem,wiem daleko mi do normalności....
I oto zbliżam się już do końca mojej opowieści (niektórym pewnie ulżyło:-)).

Jeżeli udało mi się zainspirować kogoś do muzycznych poszukiwań, będzie to mój malutki, osobisty sukcesik. Świat muzyki potrafi sprawić, że człowiek na własne życzenie przenosi się w inny wymiar, tam, gdzie istnieją tylko emocje, fantazja i piękno...
Poniżej zamieszczam przykładowe utwory, ilustrujące przeróżne moje fascynacje na przełomie dwudziestu kilku lat. Dziękuję raz jeszcze Erracie za możliwość napisania tego postu, a także wszystkim Czytelnikom za poświęcenie mi czasu i uwagi.

MUZYKA,MOJA NIEKOŃCZĄCA SIĘ PODRÓŻ.....

1. Sztywny Pal Azji - Nie Gniewaj Się Na mnie 
 2. Kobranocka - Hipisówka 
 3. Proletaryat - Jak Ptak
 4. Wilki - Eli Lama Sabachtani
 5. Dżem - Uśmiech Śmierci
 6. Europe - Carrie
 7. Guns 'N Roses - Patience
 8. Extreme - More Than Wordds
 9. Queen - A Kind Of Magic
10. Faith No more - Midlife Crisis
11. Nirvana - Something In The Way
12. Alice In Chains - Would?
13. Metallica - One
14. Paradise Lost - Pity The Sadness
15. My Dying Bride - The Cry Of Mankind
16. Bathory - Twilight Of The Gods
17. Dead Can Dance - The Carnival Is Over
18. Bauhaus - She,s In Parties
19. Temple Of Love - Sisters Of Mercy
20. Closterkeller - Violette
21. Type 0 Negative - Love You To Death
22. The Gathering - Strange Machines
23. The Gathering - Confusion
24. Pink Floyd - Great Gig In The Sky
25. Roger Waters = David Gilmour - Comfortably Numb
27. Camel  - Lady Fantasy
29. Camel - Harbour Of Tears
30. Rush - Animate
31. Led Zeppelin - Whole Lotta Love
32. Free - All Right Now
33. Patti Smith - Because The Night
34. Simple Minds - Don't You
35. Dancing With Tears In My Eyes
36. Iron Maiden - Be Quick Or Be Dead
37. Dream Theater - Pull Me Under
38. Treshold - Innocent
39. After Forever - Energize Me
40. Epica - Cry Of The Moon
41. Opeth - Burden

Mogłabym tak bez końca.....

---------------

Ja natomiast nie - kark mnie już rozbolał od wklejania linków. Za to słuchać rzeczywiście mogłabym bez końca. Ależ się rozmarzyłam podczas redakcji tego posta. Ciekawe, ilu z Was identyfikuje się z muzycznymi fascynacjami Moni. Ja w przeważającym stopniu tak. Wiele z zaprezentowanych dzisiaj utworów znajdzie się w mojej empetrójce.

Znów Nominacja!

Mówisz, masz! Właśnie otrzymałam kolejną. Tym razem od Anny, prowadzącej blog Spod oka.
Jestem niezmiernie wzruszona.
Może to kogoś zadziwić, lecz do znudzenia będę poświęcać całe posty (ewentualnym) kolejnym nominacjom. Każdy z nas ma w tym względzie dowolność.



Wygląda na to, że trochę jednak wyszłam przed orkiestrę.
Za to czegoś od wczoraj się nauczyłam. Że czynić tego nie warto? Otóż nic podobnego.
Mam dla Was wiadomość - dobrą i złą jednocześnie. (Niech będzie takie dwa w jednym.)
Nadal będę wychodzić przed orkiestrę.

Teraz o Annie.
Jak pięknie pisze nam Anna. Nie każdy tak potrafi.
Jest skromna i nie zabiega o poczytność. Jest autentyczna i nietuzinkowa.
Krucha i delikatna, za to prawa i niezłomna.
Jedno z jej pytań traktuje o tym, co do głębi nas porusza.
Dla mnie, między innymi, jest to świadomość istnienia takich osób, jak Anna.

Dlaczego ludzkie sympatie tak rzadko cieszą się wzajemnością...
Spieszmy się cenić tych, którzy docenili nas.
Nieczęsto bywa, że ktoś w tym samym języku odpowie.

---------------

Z powodu całego tego zaaferowania umknął mojej uwadze obowiązek ustosunkowania się do pytań Anny. Chyba pomyliłam je z czyimiś i już-już miałam nieopatrznie pominąć. Po zapoznaniu się z ich treścią muszę powiedzieć jedno. Jak dotąd jeszcze nie spotkałam się z tak cudownymi, adekwatnymi pytaniami, jak te autorstwa Anny. Jestem pod wrażeniem - potwierdza się to, co dotychczas intuicyjnie tylko przeczuwałam na Jej temat. Czynię zatem swoją powinność.

1. Czy jest miejsce, w którym znikasz? Jeśli tak - jakie?
Jasne, że jest. Jak nietrudno się domyślić, przeważnie jest to moje własne wnętrze. Nie od rzeczy byłoby również wspomnieć o konkretach. Przeważnie są to: to dobra książka, odosobnione spacerowe miejsce, oraz ...internet. 

2. W jaki sposób dbasz o swoje ciało?
Przeważnie zaniedbuję je skandalicznie. Może jeszcze nie umiem go prawdziwie kochać?

3. Co lub kto i w jaki sposób podnosi Cię na duchu?
Temat tak obszerny, że aż powinien z tego wyjść osobny post. Myślałby kto! Właściwie bardzo trudno jest podnieść mnie na duchu, on bowiem z zasady bardzo jest podupadły. Nigdy nie wiadomo, co może wpłynąć na zmianę tego stanu rzeczy. Nadzieja. Tyle, że takowej brak.

4. O czym myślisz, gdy mówisz, że o niczym?
Nic takiego nigdy nie ma miejsca. Zawsze "o czymś" myślę. Nawet, jeśli o tak zwanych niebieskich migdałach. Bo w moim wydaniu są to też konkrety.

5. Z czego zrezygnowałaś/zrezygnowałeś, co nie daje Ci spokoju?
Chyba raczej nie zrezygnowałam. I głównie to nie daje mi spokoju. Mawia się bowiem powszechnie, iż z pewnych rzeczy - w imię dojrzałości - rezygnować należy. Niedoczekanie!

6. Co jest zwykle pierwszą Twoją myślą po przebudzeniu?
Jakie są plany na dziś. Jeśli okazuje się, że nie ma żadnych, pojawia się (aczkolwiek nikła) szansa na mój dobry humor.

7. A co jest ostatnią?
Kiedyś były to wizualizacje mojej osoby w różnych sytuacjach. Teraz przeważnie myślę o planowanych postach. Dlatego tak często trapi mnie bezsenność. 

8. Jakie masz sny?
Namolne. Jak nieproszeni goście.

9. Czy masz alter ego lub chociaż je sobie wyobrażasz?
Wciąż usiłuję je sobie wyobrazić. Jak dotąd bezskutecznie, chociaż nie tracę nadziei.

10. Co naprawdę cennego byłabyś/byłbyś w stanie oddać, gdy Cię ktoś poprosił?
O mój Boże, co za trudne pytanie! Jestem tak niepoprawną egoistką, że ciężko mi się rozstać z czymś, co dla mnie jest naprawdę cenne...

11. Jaką nadprzyrodzoną moc chciałabyś/chciałbyś posiadać?
Zdolność do przemieszczania się w czasie.

Jeśli idzie o moje nominacje, kolej na pozostałych. Odpuszczam jedynie tym najbardziej zajętym oraz nieobecnym. "Brukowce, publicystyka tudzież poradniki tematyczne według przyjętych przeze mnie kryteriów nie podlegają promowaniu. Czyż nie napisałam już kiedyś, że tutaj to tylko prywata i jeszcze prywatą pogania? Zatem, aby już nie przeciągać...
oto - w myśl maksymy łaska pańska na pstrym koniu jeździ - moja kolejna "jedenastka":

  1. Agata Rak                                
  2. Alba                  
  3. alucha
  4. Fidrygauka
  5. Gaja
  6. Gohaa
  7. Izaraj R.
  8. katachreza
  9. Loona
10. Michał
11. Nina Wum

Tym razem zamiast pytań gorąca prośba. Niech każdy z Was odpowie na jedno, wymyślone przez siebie pytanie. Tak, abyśmy mogli jeszcze bliżej się poznać. Pliiiiiiiiiiiz!
Na mocy samozwańczych, erratyjskich uprawnień proszę to to również i Annę.

poniedziałek, 19 października 2015

Kolejne wyróżnienie. Zatem dziś sobie pogadam długo i zawile

Następna nominacja! To już jest z kolei druga. Wróć! Nie już, tylko dopiero.
(Nie стыдно Wam?)

 

Zapomniane to wyróżnienie do łask powraca gremialnie. Ze wszech miar słusznie, bowiem po "odpolitycznieniu" jawi się miłym dowodem uznania. Ostatnimi czasy należało do dobrego blogowego tonu odganianie się od Liebstera niczym od natrętnej muchy. Że niby "łańcuszek", czy co by tam jeszcze. Pytania nagminnie się powtarzały, nikomu nie chciało się już na nie odpowiadać. Nawet i takim, którzy zrobili sobie dłuższe wolne i teraz mieliby temat na post.
Najgorzej było wtedy, kiedy przychodziło co do czego. Do nominacji, innymi słowy. Każdy się wzbraniał przed wskazywaniem kolejnych "nieszczęśników" paluchem. Najwidoczniej uważał, że to będzie obciach. Czy też - pod presją - silił się na taki ogląd. Przyznaję, że i ja za pierwszym razem uległam tej "psychozie". Obdarowana przez Adelę - ukręciłam łeb sprawie. Nieładnie, oj, nieładnie. Mea culpa zatem. Tymczasem ogląd mój ewoluował. I to do tego stopnia, że pozwolę sobie wywołać do tablicy podwójny zestaw osób. Niech będzie za ten i poprzedni raz. Kto mi zabroni?

O uwagę proszę więc (w alfabetycznej kolejności) autorów następujących:

 1. Adam Madulski - należy mu się, a co!
 2. Agaja - spolegliwie na duchu podnosi
 3. Agnieszka Laviolette - ach, ten ogrom empatii...
 4. Ania M. - pobudza do refleksji
 5. Anna Maria P. - a mam Cię, nie ma zmiłuj!
 6. Antoni Relski  - głos rozsądku na blogowej puszczy
 7. Czarny (w)Pieprz - wszak bez Wieprzowiny to już nie to samo
 8. elka - ekolog orędujący
 9. Ewa viosna - dziewczyna pełna pasji
10. Gosianka Wrocławianka - ona to lubi, tylko tak się droczy
11. Graszkowska - najlepiej wespół z Bogumiłem
12. Iwona A. - wciąż w poszukiwaniu szczęścia
13. iw-nowa - żaden remont jej niestraszny
14. Lidia - może wreszcie łaskawie raczy pokazać nam jakiś uszytek - tytuł zobowiązuje!
15. Lumen - bo się rozpuściła, jak dziadowski bicz
16. Magda Spokostanka - bo spoko jest
17. Maks - nieustannie "w drodze"
18. Okruszyna - bo wciąż mnie "ostrogą" bodzie
19. Olga Jawor - wiadomo, z Cezarym
20. pandeMonia  - wszelakiej godności pełna
21. Polly anna - wrażliwość przekuła w siłę
22. Rybenka - tym razem (od odpowiedzi) się nie wywinie!

Oraz - dodatkowo - niejako poza konkursem - osobę bezblogową, Głodny Owoc. Proszę, napisz u mnie gościnny post na temat Moja Muzyka. Dalsza część zadania taka sama, jak dla pozostałych.

Po namyśle postanowiłam niektórym z Was odpuścić. Rzecz jasna, w drodze ścisłego wyjątku. Tym, którzy pojawiają się tylko z doskoku - poważne problemy zdrowotne bądź rodzinne tłumaczą ich w zupełności. Emko, Ystin, Stardust - jestem z Wami, czekam. Również Klarka Mrozek, która dzielnie poddawała się "obróbce" - teraz zaś ma pracowniczy tydzień - może czuć się usprawiedliwiona. Niektórzy przenieśli się już do lepszego świata, inni na dobre zaprzestali blogowania. Chociaż po mojemu to raczej na złe. Obowiązuje mnie też zasada, by pominąć blogi osób, od których nominacje otrzymałam - ze względów regulaminowych. Adelo i Dorotheo, w tym miejscu uśmiechy wielkie. Na resztę przemiłych osób również przyjdzie kryska kolej. Jest ich tak wiele, że po namyśle postanowiłam nie wkładać wszystkich do jednego wora. Dla nich już będzie inny zestaw pytań.

Jeśli zaś idzie o pytania dla tych (22 + 1) szczęśliwców, nie myślę powielać żadnego z powyższych.
Nie zadam też jedenastu innych na podobną modłę.
Będzie jedynie pięć pytań / zagadnień. Łącznie albo do wyboru. W dowolnej formie, w zależności od inwencji. Może to być osobny post inspirowany którymś z nich. W ostateczności może być odpowiedź u mnie w komentarzu. Rzecz jasna, można też darować sobie - olać, bądź też udać, że się nie czytało.
Albo nie przeczytać faktycznie. To wolny kraj.
Brak czasu nie jest usprawiedliwieniem. Brak zainteresowania - jak najbardziej jest.
Odpowiedź może być zarówno krótka, jak i - co o wiele lepsze - rozwinięta. Zagadnienia tak zostały sformułowane, by każdy mógł mieć pole do popisu. Czyli - jak to się mówi - swoje pięć minut.

Oto one.

1. Jak sadzisz, czy w resocjalizacji więźniów lepiej sprawdza się podejście restrykcyjne, czy też "liberalne"?
2. Jaką rolę w Twoim życiu pełni muzyka. Bardziej jest inspiracją, czy też wyciszeniem?
3. Czy ujmowanie życia w kategoriach estetyki jest "po linii" Bożej, czy szatańskiej raczej?
4. Gdybyś miał w swojej gestii kilkanaście milionów na cele społeczne, jak być je rozdysponował. Wiadomo, że wszystkim pomóc nie sposób. Czy w tej sytuacji rozdawałbyś przysłowiowe ryby, czy też raczej zainwestowałbyś w wędki.
5. Czy zgadzasz się z powiedzeniem "wszystkie dzieci nasze są"? Jak widzisz to w praktyce, miedzy innymi również w kategoriach legislacyjnych.

Teraz przyszła kolej na moje odpowiedzi.

1.  Piszę blog, bo...
Przyszedł na to odpowiedni czas. Ze wszech miar idealny - ani za wcześnie, ani za późno.

2.  Gdy miałaś naście lat, twoim guru i autorytetem...
To było tak dawno, że aż w prehistorii niemal. Było ich wielu, nie wszystkich jestem w stanie sobie przypomnieć. Na pewno jacyś myśliciele, pisarze, publicyści.

3.  Jak tamte fascynacje maj się do dziś, gdy masz ...dziesiąt lat?
 Nie wstydzę się ich, chociaż teraz do wszelkich autorytetów podchodzę z ogromną rezerwą. Do tego stopnia, że nawet o Janie Pawle II nie powiedziałabym, że nim jest. Co innego Jezus. Ale to akurat oczywiste - i niekoniecznie na temat.
Natomiast wielu ludzi cenię, szanuję, podziwiam, a nawet im z lekka zazdroszczę. Czy jednak są to "autorytety"? 

4.  Z nieba spadło ci 10 tysięcy złotych, ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz?
Wyłącznie na siebie? To dosyć trudno rozgraniczyć, skoro żyje się w rodzinie. Każdy wydatek na mnie odciążyłby w jakiś sposób pozostałych. Zatem z racji borykania się z niedostatkiem powinnam wydać je ...na życie. Wszak nie pojadę zwiedzać egzotycznych krajów w pojedynkę, prawda?

5.  W codzienności nie mogłabym obyć się bez...
Chodzi zapewne o jakieś przedmioty, gadżety, albo udogodnienia.
Tak sobie myślę, że bez internetu już nie mogłabym się obyć. Za to bez telewizji mogę śpiewająco.

6.  A na emeryturze to chciałabym...
Móc żyć beztrosko, podróżować, cieszyć się bliskimi. Ot, myślał indyk o niedzieli...

7.  Jak książka, to z gatunku...
Najczęściej sięgam teraz po literaturę faktu, nie stronię też od thrillerów. Na przykład wzmiankowane przez Dorotę Millennium Stiega Larssona. 

8.  Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie...
Nigdy mi nie wstyd okazywać takowych. Co mnie wzrusza? Ludzkie losy, najogólniej rzecz ujmując. Zwierzęce - ma się rozumieć - również; czasami nawet bardziej.

9.  Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem. Dla mnie to...
Kredki w kilkudziesięciu kolorach, trójwymiarowe książeczki, bibuła, klej, nożyczki. Wszelakie ścinki materiałów do szycia ubrań lakom.

10. Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma. Masz takowego?
Szycie - skandalicznie ostatnimi czasy zaniedbane. 

11. Każdy ma jakiś talent. Ty masz w darze od natury...
Pisanie, jasna rzecz. Bycie ekspertem w sprawach mody. Jak również bycie szarą eminencją.
No i ta moja wszystkim znana skromność, o której (skromnie) tutaj nie wspomnę.
Z uwagi na tę wzmiankowaną skromność.

I to byłoby na tyle, dziękuję za uwagę i cierpliwość.

sobota, 17 października 2015

Trauma

Miałam opowiedzieć Wam tę historię przynajmniej jakiś rok temu. Tymczasem, jak to zwykle bywa, została odłożona ad acta i z kretesem zapomniana. Po odświeżeniu jej u źródła - choć już bez tamtych emocji - przedstawiam ją teraz. Jako, że 15 października obchodziliśmy Światowy Dzień Dziecka Utraconego, będzie chyba à propos.

Dwa lata temu 37 letnia wówczas Justyna, z zawodu pedagog, była szczęśliwą żoną i matką półtorarocznego Piotrusia. Przebywała wciąż na urlopie wychowawczym, kiedy zdecydowała, że ponownie chce doświadczyć uroków macierzyństwa. Widok maleńkich dzieci w wózeczkach był dla niej tak inspirujący, że zapragnęła jeszcze raz poczuć w sobie bicie maleńkiego serca. Nie musiała zbyt długo czekać - już wkrótce mogła podzielić się radością z mężem. Pierwsze badanie USG sugerowało, że będzie to córeczka. Niestety, przy okazji wyszły na jaw poważne wady rozwojowe, między innymi nieuleczalna choroba serca. Lekarz bez ogródek zasugerował radykalne zakończenie ciąży.
Ze względu na swój katolicki światopogląd rodzice ani przez chwilę nie brali takiej możliwości pod uwagę. Zdecydowali, że odtąd już wszystko pozostawią w rękach Boga.
Na wniosek lekarza prowadzącego Justyna odstawiła Piotrusia od piersi. Z ogromnym żalem, wszak ta niepowtarzalna więź matki i dziecka w praktyce nie ma sobie równych. Zdarzało jej się czasem zrobić odstępstwo, gdy Piotruś był niespokojny, albo mocno płakał. Słyszała wprawdzie, iż hormon sprzyjający laktacji może wywierać działanie poronne, ale...może nie będzie tak źle.
Pewnego dnia, gdzieś w połowie szóstego miesiąca ciąży, zdała sobie sprawę, że od rana nie czuje ruchów dziecka. Natychmiast skonsultowała się ze swoim lekarzem, który zalecił ścisłą obserwację. Nazajutrz - poważnie już zaniepokojona - udała się na badanie do szpitala. Potwierdziło ono z całkowitą pewnością, że płód jest martwy.
Rozpacz rodziców pojąć mogą jedynie ci, którym wypadło zmierzyć się z podobną traumą.

Teraz już nie pozostawało nic innego, jak tylko wywołać poród. Siłami natury, bowiem w takich przypadkach operacja jest (podobno) niebezpieczna dla kobiety. Kto by się tam jednak spieszył z martwym dzieckiem - z powodu pełnego obłożenia musiała czekać jeszcze prawie tydzień. Z uwagi na brak wolnych łóżek umieszczono ją na oddziale patologii ciąży, wraz z kobietami oczekującymi na urodzenie żywych dzieci. Nie trzeba wysilać wyobraźni, by uzmysłowić sobie ogrom bólu, który, prócz tego nieuniknionego, stał się dodatkowo jej udziałem. Kobiecie zaaplikowano oksytocynę, bowiem naturalna akcja porodowa zazwyczaj nieprędko ma miejsce w takich razach. Trzeba było zatem wywołać ją sztucznie. Wyobraźmy sobie te godziny męczarni w niepewności i stresie wywołanym poczuciem bezsilności. Czuła się niemal intruzem -  i to zarówno wobec personelu, jak i towarzyszek z sali. Dawano jej to do zrozumienia prawie bez ogródek.
Po pewnym czasie nie była już w stanie powstrzymać - siłą woli do tej pory tłumionych - oznak bólu. A przecież nie były to przejawy histerii bądź przewrażliwienia - kobieta dzielnie się starała sprostać swojej sytuacji. W tym miejscu małe uściślenie. W przypadku "porodu" tego typu rozwarcie szyjki macicy może być nieadekwatne w stosunku do nasilenia bólów partych wywołanych za pomocą leków. Czyż trzeba dodawać coś więcej? Jak bardzo cierpieć musi kobieta w sytuacji, gdy nikt nad nią nie czuwa i nie udziela stosownych instrukcji. Bo trzeba powiedzieć to jasno - zostawiono ją praktycznie samej sobie. Na tym etapie "opieka" personelu polegała li tylko na uciszaniu za pomocą złośliwych komentarzy. Nie wiedząc, co jeszcze mogłaby w tej sytuacji zrobić - tracąc nieomal rachubę czasu, zapadając w letarg, a następnie wybudzając się - przypomniała sobie lekturę jednego z numerów National Geographic. Traktował on o sposobach rodzenia praktykowanych przez Indianki z dżungli amazońskiej. Rodzą one w pozycji kucznej, ponieważ siła grawitacji skutecznie pomaga dziecku przejść przez kanał rodny. Wymknęła się zatem do łazienki, która szczęśliwym trafem okazała się wolna. W ostatnim akcie desperacji próbowała wyprzeć z siebie martwy płód. Po pewnym czasie, bliska już utraty przytomności, poczuła wychodzące z niej ...nogi dziecka. (Martwy płód przeważnie znajduje się w nieodpowiednim do porodu ułożeniu.) Przerażona, podtrzymując je rękami, z krzykiem wypadła na korytarz. Dopiero teraz wszyscy rzucili się na ratunek. Okazało się, że rozwarcie jest na tyle małe, iż głowa nie ma szansy się wydostać. Zaaplikowano narkozę, po czym rozkawałkowano czaszkę płodu, zaś następnie wyłyżeczkowano pozostałość.

Kiedy już było po wszystkim, lekarz odradził rodzicom wizualne pożegnanie się z córeczką.
Justyna długo odchorowywała stratę, potem jednak pomyślała o mądrości natury.
Jeżeli dziecko okazało się nieuleczalnie chore, zapewne było to najsensowniejsze wyjście.
Natura tak właśnie od wieków działa.

Dziś - choć minął już rok od tamtych wydarzeń - dziewczyna wciąż próbuje o nich zapomnieć.
Głównie z tego powodu nie zdecydowała się na wniesienie skargi przeciwko szpitalowi.
Chce wyprzeć z pamięci tę ogromną traumę. Już więcej nie zamierza starać się o dziecko.

wtorek, 13 października 2015

Moje "samotne" dzieciństwo

Dzieciństwo - obiektywnie biorąc - bardzo szczęśliwe miałam. Troskliwy, kochający Tata, zapobiegliwa, tryskająca pomysłami Mama. Prawdziwy gejzer energii i tytan pracy na dokładkę.
Tudzież całe mnóstwo młodych, nieustannie zachwyconych cioć. Najwspanialsza w świecie Babcia i uważny, pedagogicznie myślący Dziadek. Sęk w tym, że oprócz tego było jeszcze kilka "Starszych Ciotek", czyli Babci mojej sióstr. Bynajmniej zresztą żadną z nas nie zachwyconych, a wprost przeciwnie, wiecznie znajdujących pretekst do łajania. Jeśliby zsumować wszystkie ich zarzuty, trzeba by mniemać, iż musiałam być najgorszym dzieckiem na tym łez padole. Niegodnym miłości ani uwagi niczyjej. Ja i dwie siostry. Brat urodził się kilkanaście lat później. Innymi słowy, w całkiem nowej erze. 
Mając wokół siebie rodzinę tak liczną i "zaangażowaną" nietrudno wyobrazić sobie, o czym marzyłam najbardziej.
Otóż ...o samotności. O prawie do niezależności, autonomii i wolności. Cóż zresztą innego mogłoby konkurować z tymi popołudniami w cudownym odosobnieniu najbardziej zapuszczonego zakątka wielkiego ogrodu na modłę Tajemniczego. Z oddawaniem się marzeniom, imaginacjom, tudzież mrocznym, bliżej nie sprecyzowanym rytuałom. Od zawsze przeczuwałam, jak niewiele mam wspólnego z całą resztą populacji. Zazwyczaj podobały mi się rzeczy diametralnie różne. Zwyczajne, "ludzkie" pasje, smutki, czy radości do całkiem innej przynależały kategorii. Zaś jednym z najulubieńszych miejsc dzieciństwa jawił mi się cmentarz.
Już bardzo wcześnie musiałam wypracować sobie model bezkolizyjnego obcowania z ludźmi. Zarówno w grupie rówieśniczej, jak też i w rodzinie. Nie licząc drobnych perturbacji, całkiem nieźle mi się udawało. Lecz to, co było mi najmilsze, zaludniało moje myśli, kształtowało wyobraźnię.
I niedostępnym się jawiło komukolwiek z zewnątrz. "Współcześni" żartują nawet, iż prawdziwe moje życie upływało w nurcie wirtualnym. Chociaż pojęcie wirtualny nieznane było podówczas nikomu.
Życie to może akurat niekoniecznie - ono było realne w całej rozciągłości.
Za to szczęście - to już całkiem inna sprawa.
Jedynie w świecie wirtualnym potrafiłam być szczęśliwa. Bo tylko tam lubiłam tak naprawdę być.
Zawsze miałam wrażenie, iż zewnętrzy przekaz mojej osoby różni się od tego, kim czuję się wewnątrz. Tak, jakbym nie do końca potrafiła uzewnętrznić to, co mnie wyraża. Może w obawie, by nie zostało strywializowane bądź też na tapetę wzięte.

Zastanawiam się, kim dzisiaj jest dla mnie tamta dziewczynka z chmurnym wejrzeniem i ogryzionymi paznokciami. Ze starannie przez matkę wplecionymi we włosy kokardami.
Być może jeszcze nie dotarłam tak daleko.

--------------------

Post inspirowany tym, co dzisiaj u Róży. Czy pisanie o "samotnym dzieciństwie" należy do kategorii zanadto prywatnej, by się na to kusić? Może tak, a może wcale nie. Wszystko zależy od tego, jak do tematu podejdziemy. Jeżeli natomiast ktoś poczułby się z lekka zakłopotany moimi szczerymi wywodami - to tylko jego problem. O ile bowiem na co dzień wyznaczam sobie pewne ramy - tak, by nikogo nie urazić - w tym akurat przypadku to tak nie działa. Mój blog - moje prawo do ekshibicji. Uwielbiam to. Widać, drzemią we mnie nieprzebrane pokłady egocentryzmu.

sobota, 3 października 2015

Kult ciała?

Wiele się w dzisiejszej dobie mówi o tak zwanym kulcie ciała. Tak zwanym zaś dlatego, iż na dobrą sprawę trudno się dopatrzeć czegoś podobnego w nowoczesnym podejściu do ludzkiego ciała. Chociaż po prawdzie to nawet i nie sposób określić go "nowoczesnym". Bo czym na dobrą sprawę różni się propagowana w wiekach średnich wzgarda tudzież umartwienie ciała - jako tej gorszej cząstki człowieczeństwa - od tego, co nam się narzuca dzisiaj. Powszechnie praktykuje się mordercze, katorżnicze wręcz ćwiczenia na siłowni, głodówkę zaś na pograniczu anoreksji wynosi się do rangi działań prozdrowotnych. Zaiste, nawet najbardziej wyrafinowane średniowieczne praktyki nie dorównują tej ascezie. Zmienił się jedynie obiekt kultu.
Dawniej czyniono tak w imię Boga, dziś rolę tę pełni...czyżby człowiek?
Otóż nic z tych rzeczy. Zdaje się bowiem, że nigdy jeszcze w historii nie odnotowano tak wielkiej pogardy dla ludzkiego ciała. Takiej negacji, w całości podporządkowującej funkcjonalność organizmu estetyce li tylko. I to estetyce kastrującej przyrodzoną cielesność w imię wyabstrahowanej idei seksualizmu. Ciało ludzkie - damskie czy męskie, bez różnicy - nigdy nie jawi się wystarczająco dobrym. Zawsze się znajdą jakieś, hipotetyczne choćby, fałdki tłuszczu. Zmarszczki i obwisłości, rzeczywiste, czy też wydumane. Zbyt obfite zdaniem poniektórych owłosienie, bądź też nie taki jak trzeba kolor cery. Do tego stopnia, że nawet takie najbardziej wycyzelowane, jeszcze jest poddawane obróbce w foto-shopie. Dopiero wtedy jest "godne", by zawisnąć na bilbordach. A jeszcze i tak ten czy ów łatkę gotów mu przyprawić. Wszystko, co naturalne i fizjologiczne, jest z zasady be.

Kto zatem, albo raczej co, jest obiektem tego współczesnego kultu?
Wygląda na to, że komercja omamiła nas do tego stopnia, że się trochę w tym pogubiliśmy.
Domorośli guru piorą nam mózgi, zaś producenci coraz wymyślniejszych, za to niekoniecznie przydatnych nam "dóbr" służących zaspokajaniu tych potrzeb, których jeszcze nawet nie zdążyliśmy wyartykułować, zacierają ręce. Wszystko to, rzecz jasna, pod szyldem Zdrowie. No i Szczęście, bo to takie wygodne, dobrze sprzedające się slogany. Cóż stąd, że niewiele wspólnego mają z prawdziwym zdrowiem, albo szczęściem godnym swojej nazwy.

Jedna z blogerek przekonuje nas do rezygnacji ze słodkości. Jeden cukierek - twierdzi - może przysporzyć nam w ciągu roku aż pięć nadliczbowych kilogramów. Nie będę polemizować z tą katastroficzną wizją, bowiem nie o to teraz chodzi. O wiele ważniejsza jest argumentacja.
Nikogo w gruncie rzeczy nie przekonują zepsute zęby, osteoporoza kości, groźba cukrzycy, utrata zdrowia i młodości a jedynie rozmiar zero. Tylko to tak naprawdę jest w stanie nas zmotywować.  
O tempora, o mores! - za Cyceronem chciałoby się wykrzyknąć.
Bo jeśli o mnie idzie, powodem rezygnacji ze słodyczy może być wyłącznie ich zabójczy wpływ na moje zdrowie. Wiedza o tym, iż zawarte w nich szkodliwe tłuszcze trans i cukier sieją spustoszenie w moim organizmie, powinna motywować mnie skutecznie. I głównie nad tym - z pomocą różnorakich technik - zamierzam właśnie popracować. Ta gra jest warta świeczki - wszak metabolizm, funkcjonalność, stan skóry, zębów, kości. Natomiast wszelkie - w tej liczbie i moralne - argumenty, w myśl których kilka nadliczbowych kilogramów odbiera prawo do godnego życia, pomiędzy bajki włożyć. Z wiekiem - chcąc, nie chcąc - i tak się ich dorobię; nawet restrykcyjnie słodyczy unikając.
 
Na koniec o sposobach, za pomocą których wspomniana blogerka radzi nam unikać słodkości.
Jak tego dokonać?
1. Nie kupować słodyczy. Owszem, to akurat w pełni aprobuję.
2. Odgonić pokusę na małe co nieco ścierając kurz, zmywając, albo porządkując szafki.
No dobrze, lecz te czynności nie będą przecież trwały wiecznie. Tego zatem raczej nie kupuję.
3. Szklanka wody zamiast, potem jeszcze druga. (Na całe szczęście trzecia już nie, uff, co za ulga!)
Bo jeśli nie poskutkuje ta druga możemy w nagrodę przekąsić owoc, garść orzechów, bądź rodzynek.
Dzięki Ci, o Łaskawco!
4. Zamiast czekoladki, mały trening. To wywołuje wszak endorfiny. Według fit-maniaków, ma się rozumieć. Któż bowiem na tym świecie większym może być dla nas autorytetem, jeśli nie oni właśnie.
Nie, tego to ja znowu nie kupuję. Żadni maniacy, fit, czy nie fit, rządzić mną nie będą.
(Zaś po treningu - pozwólcie, że zgadnę - znowu szklanka wody).

Czy Wam odpowiada taka wizja szczęśliwości życia?
Ja to bym wolała udać się do lasu. W poszukiwaniu mocnej gałęzi - coby się nie złamała.
Nie, nie, spokojnie, to oczywiście tylko makabryczny żart.
Bo tak naprawdę jedynym skutecznym środkiem jest pełna akceptacja własnego ciała.
Wtedy i tylko wtedy uda się zmienić myślenie na takie, które posłuży naszemu - holistycznie pojętemu - zdrowiu. 

czwartek, 1 października 2015

Warto coś na tę okoliczność palnąć

Właśnie mijają dwa lata. Tuż przed północą ostatniego dnia września poważyłam się na pierwszy wpis. Wypadałoby zatem dokonać zwyczajowego podsumowanka. Z czego też skwapliwie zamierzam skorzystać. Jak wielu już zauważyło, nastąpiła tutaj dłuższa przerwa "w nadawaniu".
A to sprawy pilne, nie cierpiące zwłoki, to znowu deprecha, jakże by inaczej.
Nie, wróć, wszystko nieprawda. Albo półprawda jeno. Przyczyny głównej szukać należy gdzie indziej.
Otóż zamilkłam na cały miesiąc, albowiem, jak to się mawia, biłam się z myślami.
Pisać, czy nie pisać - oto jest pytanie. Ciągle od nowa i bez odpowiedzi.
Jedno zdawało się być pewne - jeśli nie napiszę o tym, najprawdopodobniej nie napiszę już o niczym innym. Póki co, sprawa jeszcze jest otwarta.
Postanowiłam jednak - jako, że jubileusz - milczenie przerwać.
Potem kolejno ukażą się dwa posty. Pierwszy o sprawach zwanych ostatecznymi, drugi zaś będzie dotyczył  wzmiankowanej kwestii spornej. Wóz, albo przewóz. Nawet, jeśli część z Was wyklnie mnie ze swego grona. Jakiż bowiem sens ma zabieganie o sympatię ludzką, jeśli ta na fałszywych przesłankach oparta.

Teraz jednak będzie jubileuszowo.  Postaram się odnieść do tych paru ważkich dla mnie kwestii.
Czym dla mnie jest ten blog. Czy spełnił moje oczekiwania. Czy cokolwiek chciałabym zmienić.
Czy aby odpowiedni był ten czas inauguracji.
Otóż, nic a nic bym nie zmieniła. Z czego wnoszę, iż był to najodpowiedniejszy czas.
Gdybym bowiem rozpoczęła blogowanie wcześniej, z całą pewnością musiałabym modyfikować formułę. Podejrzewam nawet, że wielokrotnie. Czy to jest argument wytrzymujący krytykę?
Może i niekoniecznie - wszak mówi się, że ćwiczenie czyni mistrza.
Ja jednak nie działam w taki sposób. Nie piszę do szuflady. A może po prostu ćwiczę w myślach. 
Przyznaję, kiedy przeglądam Wasze archiwa, niektóre nawet sprzed kilku lat, miewam czasami załamkę, odczuwając coś na kształt zazdrości. Ja w tamtym czasie daleko byłam w polu - nie będąc w mocy, by stworzyć spójny całościowo blog.
Mój czas jest dopiero teraz. Ani wcześniej, ani później.
To idealny dla mnie czas, choć - obiektywnie biorąc - bardzo to późny czas.
Wielkiej trzeba pokory, by umieć to zaakceptować.

Jaki pożytek przyniosły mi te dwa lata?
Myślę, że chodzi tu o pewien rodzaj pokorą zaprawionej mądrości. Również o samowiedzę i rozeznanie reguł w świecie relacji międzyludzkich.
W tym miejscu niejeden przecież - bo i nawet koń - by się z tego uśmiał - że niby rychło w czas taka mądrość w moim wieku. Spokojnie, jak na wojnie, lepiej późno, niż później.
Zakładając, że mądrość to rzeczywista, nie zaś wydumana. (Lecz to akurat w jednakim stopniu wszystkich nas dotyczy.)
W czasie, gdy piszę, licznik wskazuje 89 439 wyświetleń i 5 470 komentarzy.
Czy to jest dużo, czy też raczej mało? Zależy, jakie przyjąć kryteria. Nie sposób tego oszacować w oderwaniu od kontekstu - na który składa się zarówno czas, jak miejsce. Ot, choćby i witryna internetowa, w której dany blog jest usytuowany. Blogi Onetowe bez wątpienia mają większą możliwość wypromowania się, niż te nasze, zaściankowe z lekka.
Mój wybór Bloggera był czystym przypadkiem, lecz - z dzisiejszego punktu widzenia - błogosławionym wręcz przypadkiem.
W tej chwili doskonale zdaję sobie sprawę, że nie będę blogerką popularną. Prawdopodobnie zawsze pozostanę "w niszy". Nie spełniam zresztą (i spełniać nie zamierzam) wiążących kryteriów "populizmu". Wszelako muszę to wyrazić jasno: nie dość, że ów stan rzeczy akceptuję, to wręcz sobie życzę, by tak pozostało. I dopiero w tym kontekście uznaję tę poczytność, którą osiągnęłam, za niemałą. Nie byłoby jej, oczywiście, bez Was. Jestem Wam, kochani, wielce za to wdzięczna.
Zauważyliście pewnie, jak znacząco kształt mojego blogu odbiega od tego wizerunku "gazety", ku któremu tak pilnie zdają się poniektórzy zdążać. Jest to w pełni zamierzony efekt - zarówno pod względem merytorycznym, jak i formalnym.
Ogromną satysfakcję czerpię z tej pozycji, którą w Waszym oglądzie zajmuję.
Choć nie ukrywam, że nie zawsze jest on z własnym moim oglądem zbieżny.
Swego czasu ktoś napisał o mnie, że poruszam ważkie i kontrowersyjne treści.
Być może do pewnego stopnia jest i tak. Choćby z uwagi na zgodność wyżej wymienionych z tym, co w życiu ważne również dla mnie. Lecz w żadnym razie nie zamierzam pełnić tutaj roli zbawcy świata, nie poczytuję sobie też za honor być mentorem blogosfery.
A już na pewno nie zamierzam produkować popularnych ostatnimi czasy "poradników", które wyrastają, jak  po deszczu grzyby. Takich, co to zdają się polegać na pobieżnej tylko prezentacji ogólnie znanych trendów i teorii. Choć na takowe zdaje się być (zwłaszcza w pewnych kręgach) wielkie zapotrzebowanie. Czego wyrazem są miliony wejść na Onetowe blogi prosperujące w taki właśnie sposób.

Bo u mnie to tylko prywata. I jeszcze prywatą pogania. W tym względzie zresztą nic się tu nie zmieni.

Zawsze najbardziej zaciekawia mnie konkretny człowiek. Najwyżej cenię sobie takie blogi, których autorzy mają niebanalną osobowość. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że miałam wielkie szczęście poznać właśnie takich.
Na koniec zdradzę Wam, co stanowi dla mnie główne źródło satysfakcji. Otóż najbardziej mnie radują takie spostrzeżenia, które są adekwatne do kreowanego wizerunku mego blogu. Jedna z najnowszych komentatorek sprawiła mi ogromną radość, artykułując właśnie to, co jest mi tak szczególnie  drogie.      

niedziela, 30 sierpnia 2015

Urodziny

Ponownie mam urodziny. I znowu nic wiekopomnego się nie wydarzyło.
Trochę to deprymujące - wszak chciałby się człek jak ten Feniks z popiołów...
Tymczasem ciągnie się za mną niczym kula u nogi ten metafizyczny dług, który wreszcie wypadałoby spłacić. (Określenie zastosowane przez Anię M. w odpowiedzi na mój komentarz do jej rozważań.)
Które to - szczególnie adekwatne w obliczu trapiącego mnie deficytu dobrostanu - ogromnie mi do gustu przypadło. Określenie tyleż wieloznaczne, co niedookreślone.
Kiedyż, ach, kiedyż ten "dług" spłacę, wyzbywając się ciężaru ponad moje siły.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Na grząskim gruncie

Czteroletni Kubuś, bratanek Ewy, cierpi na rdzeniowy zanik mięśni.
Jest to nieuleczalna choroba genetyczna o nieznanej etiologii.
Chłopczyk dosłownie umiera na oczach rodziców. Na stałe podłączony jest do respiratora, trzeba mu regularnie odsysać wydzielinę z płuc. Rodzice są bardzo umęczeni, lecz robią dosłownie wszystko, co mogą, by Kubuś cierpiał jak najmniej. Codziennie przychodzi do niego prywatnie zatrudniony rehabilitant, bowiem Narodowy Fundusz przewiduje tylko dwie godziny tygodniowo.
Nie trzeba nawet wysilać wyobraźni, by wystawić sobie, co przeżywać musi rodzina, będąc bezsilną wobec tej tragedii dziecka. Ewa jest rehabilitantką, lecz ze zrozumiałych względów nie jest w stanie terapeutyzować chłopca.
Jego rodzice, Justyna i Maciek, postanowili zdecydować się na jeszcze jedno dziecko. Jako, że choroba jest w dwudziestu pięciu procentach dziedziczna, istnieje jedna szansa na cztery, że poczęte dziecko będzie nią dotknięte. Zrobiono zatem badania prenatalne. Wykazały, że rozwijający się płód odziedziczył chorobę. Dziecko zostało wyabortowane.
W stosownym czasie zdecydowali się na kolejne. Tym razem okazało się, że jednak zdrowe.
Uff, jaka ulga. Wreszcie będą mieli zdrowe dziecko!

Jak ocenić w kategoriach etycznych takie rozumowanie. (Tudzież - analogicznie - postępowanie).
Może zwyczajnie powstrzymać się od jednoznacznych ocen. Kto wie, jakbyśmy się zachowali, będąc w takiej sytuacji. Czy pragnienie dziecka, w tym zaś przypadku pragnienie zdrowego dziecka usprawiedliwia wszelkie środki? Jaką linię postępowania należałoby w takich razach przyjąć.
Ewie trudno pokusić się o jednoznaczne wnioski. Czy ktoś jest ciekaw, co ja o tym sądzę?
Na ile mój osąd jest obiektywny, na ile zdeterminowany światopoglądowo.
Na ile zaś po prostu zależny od punktu siedzenia.
Może tak właśnie jest za każdym razem. Może po prostu nie ma obiektywnych ocen.
Uniwersalne prawdy wyznaczają (i wyznaczać powinny) ludziom drogę, lecz w konkretnych sytuacjach niekiedy zawodzą. Ze względu na tak zwany czynnik ludzki.
A jednak warto kierować się uniwersaliami. Nie zawsze to wprawdzie od błędu uchroni, lecz przynajmniej w jakiś sposób zminimalizuje skutki.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Rozmowa

Mówisz:
Dla mnie jesteś cudem, bo stworzył cię Bóg.
Twoje ciało, duszę, psychikę i umysł.
Prócz ciebie nie ma kogoś takiego, jak ty.
Wiele jest kobiet pięknych, mądrych, dobrych. Tylko żadna z nich nie jest tobą.
Rzecz w tym, co - po odsianiu wszystkich cech wspólnych innym - zostaje na dnie.
Co sprawia, że to właśnie ty, a nie kto inny.
I tę wyabstrahowaną rzecz nazywam kwintesencją "twojości".
Zastrzegam:
Zdajesz sobie sprawę, że można tak powiedzieć praktycznie o każdym?

- Owszem, lecz to właśnie twojość fascynuje mnie, a nie czyjość.
- Dobra odpowiedź.

piątek, 14 sierpnia 2015

14 VIII 1941, 12:50

Czternasty sierpnia. Rocznica śmierci św. Maksymiliana Kolbego. Męczennika KL Auschwitz.
Jak to jest, własne życie za współwięźnia oddać. Ofiarować je, ginąc w zamian śmiercią tak straszną, że aż trudno o tym myśleć. Głodowa śmierć to wielotygodniowa agonia w niewyobrażalnych wprost męczarniach. Nielekko przychodzi mi odmówić sobie kolejnej, nawet tej zbytecznej z punktu widzenia dietetyki, porcji jedzenia. Każdy ma swoje osobiste piekiełko - moje jest takie.
Bądź też - innej retoryki używając - taki jest mój krzyż.
Co - prócz wdzięczności - czułabym, gdyby to za mnie ktoś swe życie ofiarował*.
Czy, i jeśli tak, to jaki wpływ zdarzenie owo mieć mogłoby w kwestii mego postrzegania "daru" życia.
Podobno ludzkie życie jest bezcenne. Podobno jest wielkim darem. Podobno...
Jako, że trudno mi we własnej skórze odczuć jego atrybuty, przyjmuję tę prawdę niejako "na wiarę".
Czy zatem ofiara z mojego życia mniejszą miałaby obiektywnie wartość?
Czy jakoś łatwiej, niźli innym przyszłoby mi rozstać się z tym światem?
Otóż nie, bowiem lęk przed śmiercią wspólny jest każdej istocie ludzkiej. I to niezależnie od subiektywnie artykułowanej oceny jakości życia.

__________
*Na użytek tego posta biorę pod uwagę tylko doczesny aspekt życia.

Intrygujące doznanie

Nareszcie sobie popadało. Tyle wprawdzie, co kot napłakał, jednak wystarczająco, by kompletnie przemokły mi buty. Parasola, rzecz jasna, zabrać się nie pokwapiłam.
Przy okazji pytanie, czy ktoś mógłby mnie oświecić, dlaczego mówimy padało. Bo jeśli deszcz, to przecież padał. Chyba, że deszczysko bądź deszczydło jakieś. Wychodzę ci ja z Galerii, a tu najbezczelniej w świecie pada. Moją piękną fryzurę - jak to mówią - szlag...
Nie chciało mi się do Rossmanna wracać, coby parasol zakupić - za bardzo spieszyłam się na autobus.
Niczym pomysłowy Dobromir torbę plastikową na łeb zasadziłam, dwa otwory na oka paluchami wydłubawszy. Prowizoryczne to ustrojstwo co i rusz mi się zsuwało, nic to jednak, do przystanku nie było daleko. Na przejściu dla pieszych, minął mnie chłopiec z mamą, bardzo oboje tym widokiem rozbawieni. Nie oni jedni zresztą. Naraz zdałam sobie sprawę, że to interesujące doświadczenie.
Istna czapka niewidka. Albo struś z głową w piasku. Bądź też kobieta w muzułmańskiej burce.
Nie powiem, nawet mi się to spodobało.
Trudno było odgadnąć, czy twarz pod torbą młoda jest, czy też stara. Ładna czy brzydka, również.
Chociaż na dobrą sprawę, to i po sylwetce wiele można wnioskować.
Dziecię moje twierdzi, że obserwując z okna, jak sobie tak pod górkę idę, nie sposób dać mi więcej niż trzydzieści lat. No, może trzydzieści parę. Prawda, jakież miłe mam dziecię?
Zważywszy na choróbsko, co to mi przydało nadliczbowych kilogramów. Zatem moja sylwetka nie tak już zwiewna, jak dawniej. Zakładając, że kiedykolwiek była. (Otóż nie była, to nie ten typ.)
Nawet, jeśli dziecię obiektywne nie jest, tak czy owak, lekką ręką mogę odjąć sobie jakieś dziesięć lat.
Zostawmy dygresje, trzymajmy się faktów. Fakty zaś są takie, że nie zmartwiłoby mnie, gdybyśmy wszyscy mieli identyczne twarze, albo przynajmniej mieli je zasłonięte. Całą resztę też, tyle, że coś takiego trudniej przeprowadzić. Ech, marzenie ściętej głowy zafoliowanej łepetyny...
A teraz pokornie (albo raczej przekornie) oczekuję linczu.

sobota, 1 sierpnia 2015

Radość?

Co może sprawić nam radość. Różne rzeczy, przeróżne. 
Powiedz, co cię raduje, a powiem ci, kim jesteś.
Albo przynajmniej, w jakim na osi czasu znajdujesz się miejscu. 
To, co nas raduje, wiele o nas mówi.
Gdyby mi jeszcze dwa lata temu ktoś przepowiedział, czym się dziś uraduję, zadziwiłby mnie tym wielce. Otóż zawzięłam się ostro na tę stajnię Augiasza, którą do dziś była u mnie szafka pod zlewozmywakiem. Odpuściło mi choróbsko na tyle akurat, że ...dałam radę.
Wprawdzie na najbliższy tydzień mój kręgosłup wejdzie w stan nieużywalności, ale to szczegół.
Teraz cieszę się, jakby mi kto narobił w kieszeń.
Albo jak ten głupi do sera. Jakby było z czego.
Regres choroby, owszem, do radości powód stanowi. Jednak - nie ukrywam - prawdziwym byłby dopiero zupełny tejże brak.
To tak już ze mną źle, że jeno takie mi "przyjemności" na świecie pozostały?
Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Saint-Tropez, czy choćby nasz poczciwy Woodstock.
Zewsząd "donosy", jak to ktoś urlop spędza. A to Ibiza, a to Kanary, a to znów norweskie fiordy.
Inny z kolei leżeć pod gruszą woli, na dowolnie wybranym boku celebrując święty spokój.
Do wyboru, do koloru, można rzec.
Suponuję, iż powodów do radości tego lata mi nie zbraknie.
Na pierwszy ogień pójdzie zapuszczony przez dwuletnie chorowanie balkon, potem, rzutem na taśmę, umyję jeszcze szyby. Radochy, innymi słowy, po kokardkę.
A jeśli jakimś cudem kręgosłup odpuści mi na tyle, że będę mogła pomalować mamie okna, to już nawet nie radocha będzie, jeno prawdziwa euforia.

Radość radości równa?
Jeden się cieszy, gdy zdobywa góry; drugi, kiedy ma ruchomy choćby jeden z palców stopy.
Wszystko jest w porządku?
Otóż, nie; tutaj nic nie jest w porządku.

środa, 22 lipca 2015

O krwi i matce trochę na wesoło

Zgodnie z tradycją dziś znowu lekki, niezobowiązujący wpis. Za to już następny będzie miał swój ciężar gatunkowy.

Gdy poczujemy w sobie ten nieodparty mus, by szpetnie zakląć, często powołujemy się na matkę.
Albo i krew.

Z krwią kojarzy mi się taki mały, rodzinny incydencik.
Tata mój bardzo był ostrożny, kiedy o bezpieczeństwo pracy idzie. Razu pewnego któraś z nas (ja albo siostra) niefrasobliwie zostawiła włączony mikser w zlewie. Następnie oddałyśmy się miłej pogawędce przy herbacie. Gdy ujrzał to nasz rodziciel, dosłownie zbladł na myśl, co by się mogło stać. Jeśliby rzeczony mikser zalany został wodą, czy jakoś tak.
- Psia krew! - kompletnie go poniosły nerwy.
- Nie psia tylko twoja, dziadku - wpadło mu w słowo moje, obecne przy tym, rezolutne dziecię.
Tata roześmiał się, przyznając rację - napięcie uległo rozładowaniu.

Następny incydencik, ten o matce, miał miejsce ze mną w roli głównej.
Zdarzyło się lat ładnych parę temu, że syn mój starszy poważył się do domu wrócić w stanie wskazującym na spożycie. Wiadomo, czego. Ot, na ognisku w koleżeńskim gronie pofolgowała sobie młódź nadmiernie. Mnie zaś, nieledwie abstynentkę, widok ten tak rozwścieczył wielce, że aż... musiałam sobie zakląć szpetnie. Uwierzcie mi, nie mogłam się powstrzymać.
- O, k**** jego mać! - wyrwało mi się całkiem spontanicznie.
Ups! Toż jego mać, to nie kto inny, tylko ja - tu omal nie parsknęłam śmiechem.

niedziela, 19 lipca 2015

Matka i dziecko

Matka i dziecko. Związani ze sobą nawet wtedy, gdy pępowina nieodwołalnie przecięta.
To wielka tajemnica. Wara od niej tym niewtajemniczonym, jeśli chcieliby ingerować.
Ustawiać po swojemu, przestawiać ich zdaniem źle ułożone klocki.

Emka, nasza blogowa koleżanka, niedawno urodziła córeczkę, dzieciątko wyczekane i wymodlone.
Wielką radością, wielką ufnością przepełnia fakt, że taki w niej spokój.
Bez gorączkowej krzątaniny i gwałtownych ruchów. Spokój i pokój - aż się na usta ciśnie.
Wszak matce i dziecku najlepiej w miłosnej symbiozie półjawy z półsnem.

Każdy może w tym mieć swój udział dobra.
A to mąż, opiekun nowego życia.
To znowu matki i babcie, zespolone międzypokoleniową solidarnością kobiecą.
My wszyscy, wciąż zadziwieni tym cudem, zdawałoby się, tak powtarzalnym i rutynowym.
Życzliwe słowo, dobre spojrzenie, błogosławieństwo.

Lecz i udział zła, a jakże, każdy z nas może mieć.
Zło obiektywne, gdy wokół wojna, kataklizm, apokalipsa.
Gorzej, gdy w głowach i w sercach niepokój, agresja, niezrozumienie.
Wtedy nic nas nie usprawiedliwia.

Przypomniałam sobie zdarzenie - bardzo tutaj à propos .
Wracałam z siostrą z wieczornego koncertu. Znajoma osoba zaproponowała nam miejsca w samochodzie. Prócz nas były tam jeszcze dwie panie. Znana czytelnikom z poprzedniego wpisu Halina oraz jej przyjaciółka, Zofia. Od słowa do słowa, Zofia spytała Halinę o jej nowo narodzonego wnuka. Jak sobie radzi synowa,  jaki panuje nastrój i takie tam. Nadstawiwszy ucha, usłyszałam, co następuje.

Kiedyś czasy były o wiele trudniejsze, nie to, co teraz. Gdy ja miałam małe dziecko, sama musiałam wszystko ogarnąć. Już o ósmej rano miałam wyprane pieluszki, gotował się obiad, a w międzyczasie sprzątałam mieszkanie. Gdy chłop przyszedł z pracy, obiad był na stole, on mógł wypocząć i nawet nie wiedział, że w domu jest małe dziecko. A ty, Halina wciąż jeździsz pomagać synowej. Młode kobiety są teraz bardzo wygodne, nie to, co my! Wydaje im się że jak już opiekują się dzieckiem, to wszystkie domowe prace powinni za nie wykonywać inni. Niechby tę twoją synową chłop do galopu wziął.

- Cicho bądź Zośka. Nie kłap jęzorem, bo mi się robi niedobrze - tymi słowami pani Halina przychylność moją zyskała na wieki.

Całkiem zresztą nieprzypadkowo wytłuściłam tutaj pewną frazę.
Mężczyzna, który nawet nie wie, że w domu jest dziecko. Jakie owoce wydać może takie postrzeganie? Pozwólcie, że zgadnę. Albo i nie, chyba wolę nie zgadywać.
Miast cieszyć się z tego, że ludziom jest lepiej, kobiety pewnego pokroju wolą przerzucać własną frustrację na następne pokolenie. Przekazując pałeczkę, a raczej policyjną pałkę, wciąż dalej i dalej.
Nie zdając sobie sprawy, iż zło, któremu tę daninę składają pokorną, niczym bumerang powróci.

Ciesz się, Emeczko, swym niepowtarzalnym szczęściem. Trwaj piękna chwilo, zatrzymana w kadrze.
Nigdy już wprawdzie w swym kształcie nie wróci, przysporzy za to plon wielokrotny.
Tak często nękały Cię wątpliwości, czy wszystko, co w Twojej mocy dla swych dziewczynek robisz.
Wszelako z naszego punktu widzenia najlepszą z najlepszych jesteś dla nich mamą.
Teraz poznałaś tę odwieczną mądrość, co z natury płynie. Tę, co bezbłędnie rozeznaje dobro, nim jeszcze rozpozna je rozum.
Nikt już za miesiąc nie będzie pamiętał, że zjadł skromniejszy posiłek zamiast obiadu z dwóch dań.
Za to radość przebywania z dzieckiem zapadnie Ci w duszę, pozostając tam już na zawsze.
Niech miłość i troska najbliższych uczynią z każdego dnia święto. Niech trwa, niech przetrwa dni dalsze i dalsze...

sobota, 18 lipca 2015

Farsa, panie, jak nic, przwdziwa farsa!

Lato w pełni, człek się rozleniwił, rozpuszczając niczym ten dziadowski bicz. Popełniam zatem letni, niezobowiązujący wpis. W kolejce czekają naglące posty, lecz póki co, niech będzie taki. Nie mogę powstrzymać się przed opisaniem tegoż. Prawdziwa farsa, myślę, że mi przyznacie rację.

Romek przed kilkunastoma laty związał się z Żanetą. On miał już na koncie związek z kobietą, ona ewidentnie związek jakiś miała też. Skąd by w przeciwnym razie córek sztuki dwie. On również miał dwie córki z pierwszego związku, a także pasierba, syna swojej "byłej". Ot, nasze ludzkie, pokomplikowane życie. Każdy chce jakoś tam się związać, szczęścia odrobinę liznąć. Czy były to związki małżeńskie, czy też, jak to się mówi, wolne, tego nie wiem, nikt z moich znajomych też. Zostawmy to jak jest, nie należy wszak do sprawy.
Po kilkunastu latach w miarę przykładnego życia (w miarę, bo Romek miał tę przypadłość, że za kołnierz nie wylewał), Żaneta doszła do wniosku, że ma go już ma dość i niechaj spada!
Niewiele był jej w stanie w gospodarstwie pomóc, tymczasem na wsi sporo było pracy przy obrządku.
Miał wprawdzie chłopina dobry fach w rękach, wszystko potrafił naprawić i wyremontować, jeno ten nieszczęsny nałóg... 

"Przytulił się" do mieszkającej w Wejherowie matki. Imał się prac przeróżnych tudzież mniejszych i większych remontów. Tak poznał kobietę, na punkcie której dosłownie odleciał. Jak miał zresztą nie odlecieć, gdy przed sobą widział ten cud-miód. Tlenione blond włoski, różowa spódniczka i takaż kurteczka; całości zaś dopełniał jej makijaż boski. Wypisz, wymaluj, dawna wersja Żanetki, tyle, że nowszy już model, bo zdecydowanie młodszy. Pani owa miała synka, półtorarocznego Oskarka. Od słowa do słowa, postanowili, że dalej to już koniecznie spróbować muszą razem.
Tymczasem okazało się, że kobieta obowiązkowo musi udać się na delegację. Z szefem się nie dyskutuje, zaś o każdą pracę dziś niezmiernie trudno. Co tu w takim razie z małym dzieckiem począć?
Sprytny nasz Romek radę ma na wszystko. Otóż przypomniał sobie, że w pięknym mieście Gdynia zamieszkuje pewna ciocia. Nie jest to wprawdzie ściśle jego ciocia, tylko byłej konkubiny, on się jednak drobiazgami nie przejmował.

Pani Halina była emerytowaną nauczycielką przedszkolną. Po śmierci męża prowadziła skromne życie w domku szeregowym na obrzeżach miasta. Jej emerytura wraz z dochodem niezamężnej córki jakoś wystarczała im na godne życie. Dom wprawdzie był duży, ale jakoś tak przywykła, by przyjmować niespodzianych gości - toteż nie dążyła do zamiany lokum. A to wnuczek chciał u babci zanocować, to znów rodzina albo dawne koleżanki zapowiedziały się z wizytą.
Wziąwszy powyższe pod rozwagę, dzielny nasz Romek wpadł na odkrywczy pomysł, żeby uszczęśliwić "ciocię". Urobiwszy kobietę pochlebstwami tudzież przysłowiowe złote góry obiecując, zainstalował u niej Oskarka wraz ze swoją córką w roli opiekunki. (Tak, tak, na tę okoliczność nareszcie przypomniał sobie, że ma jeszcze córkę.) Niechże dorosła panna miejskiego życia zakosztuje, miast się kisić na wsi. Pracy żadnej i tak nie ma, może więc z powodzeniem zaopiekować się chłopczykiem.
Na nic się zdały protesty cioci, jej córki, tudzież syna, synowej i paru innych zaprzyjaźnionych osób.
Czy to kobiecie nie stało asertywności, czy może serce za dobre miała, dość, że właśnie upływa próbny tydzień wspólnego ich pomieszkiwania.

O całej tej sprawie dowiedziałam się niemal po fakcie. Nie czuję się zresztą w prawie, by jakieś dobre rady serwować tej pani. Czy ja sama mogłabym tak być podatna na wpływy? Otóż, nie sadzę.
Traktuję to jak kuriozum, swoisty znak naszych czasów. Romek zarówno ma wielki tupet, jak i siłę perswazji. Każdy dziś orze jak może, miedzianym czołem zastępując przyzwoitość.
Z wiarygodnego źródła dowiedziałam się, co następuje. 
Oskarek bawi się radośnie - obie kobiety okazują chłopczykowi wiele serca. Halina chwilowo nie ma większych powodów do narzekań. Nie wiem jeno, jak po tym tygodniu mają się ich finanse. Widać, nie jest źle, bowiem atmosfera panuje zgodna i udaje im się bezkolizyjnie funkcjonować.
Zatem pogratulować - ja sama już po trzech dniach takiej "gościny" ogłosiłabym bankructwo.
Co będzie dalej? Może okazać się, że i matka dziecka "musi" u cioci pomieszkać. Romek zresztą także. Albo i zechcą kogoś zameldować, ot, choćby chłopca - pod pretekstem leczenia czy coś tam.
Co stanie się z Oskarkiem, kiedy Halina wymówi im gościnę. Pod presją szantażu emocjonalnego zgodziła się na kolejny tydzień. Lecz zaraz potem przyjeżdża prawdziwy siostrzeniec, zatem nie będzie już wyjścia. Zobaczymy, co się będzie działo - Romek już przebąkuje, że się wszyscy pomieszczą.
Daj palec, zechcą wziąć całą rękę. Mądre porzekadło sprawdza się zazwyczaj. Czyżby i tym razem?

__________

Wieści z ostatniej chwili. Pani Halina dobrze sobie w zaistniałej sytuacji radzi, choć zdecydowanie odżegnuje się od dalszego przedłużania gościny. Jeszcze tylko ten tydzień i definitywny koniec. Jest wprawdzie trochę za bardzo opiekuńcza, lecz pewnie to skrzywienie zawodowe - wszystkich traktuje jak swoich (przedszkolnych) podopiecznych. Na szczęście okazało się, że goście są "wypłacalni". Uff!

__________

Następne uaktualnienie (22.07.):
Dziewczyna przeniosła się z dzieckiem do mieszkania matki chłopca. Czyli stało się to, co powinno mieć miejsce od początku, ponieważ wydawało się najbardziej logicznym rozwiązaniem. Ktoś tutaj mocno namieszał, może Romek liczył, że uda im się zadomowić:).
Co znamienne, udział w całej sprawie miała tutaj przyjaciółka Haliny, pani Zofia, która wzięła w obroty matkę chłopca, indagując ją bez żenady. Młoda kobieta czegoś się wystraszyła, zarządziwszy błyskawiczny odwrót. Może miała coś do ukrycia...

sobota, 11 lipca 2015

O obyczajach nowych tudzież zaniku dawnych

Jakiś czas temu na jednym z blogów przeczytałam interesujący wpis.
Chodziło o pewien, zdaniem autorki niepokojący, a nawet wręcz irytujący, zwyczaj.
Zdarza się słyszeć, iż niektórzy narzekają na przemiany obyczajów; ot, chociażby w kwestii gościnności na ten przykład.

Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy korzystanie z internetu, telefonii komórkowej, oraz setek kanałów telewizyjnych nie było jeszcze na porządku dziennym, ludzie mieli dla siebie więcej czasu i chcieli go razem spędzać. - Pisze autorka.

Nie była im przeszkodą odległość, skromne warunki mieszkaniowe, ani nawet ciężka sytuacja materialna. Dzisiejsi  ludzie spotykają się jedynie z obowiązku, na ślubach i pogrzebach, chrzcinach i komuniach. Przy czym każdy - najprędzej, jak tylko się da - stara się do zajęć miłych sercu wrócić.
Jakież to "zajęcia", można by w tym miejscu spytać. Nietrudno się domyślić.
Oglądanie filmów, granie na konsolach, surfowanie w internecie. Bo smartfony w ruch zdążyły pójść na długo jeszcze przed rozstaniem. Co ja o tym myślę? Jakie czasy - takie obyczaje, takie rozrywki.
Wszystko musi mieć swoją rację. Warto, rzecz jasna, rodzinne więzi podtrzymywać, tyle, że w granicach rozsądku. Czasy gromadnych spędów, jak też i weselisk dla kilkuset osób, odeszły już w niepamięć. Mało kto zresztą za nimi tęskni.
Wynalezienie internetu umożliwiło nam komunikację interpersonalną na niespotykaną dotąd skalę.
Możemy dzięki temu poznawać ludzi bez względu na dzielącą nas odległość. To wielka szansa na znajomość z tymi, którzy nadają na tych samych falach, co i my.
Całkiem przeciwnie, niż namolny pijak na weselu, bądź ten, skądinąd poczciwy, sąsiad przy komunijnym stole. Mamy wybór i możemy własny czas w dowolny spędzać sposób. Nie może zatem dziwić, że ktoś preferuje towarzystwo mentalnie mu pokrewnych osób ponad tych, z którymi wprawdzie łączą go więzy krwi i wspólna przeszłość, lecz niewiele w sferze ducha.
Wielce się niegdyś trapiono zanikiem obyczaju epistolografii. Ubolewano, że nikt już do nikogo listów pisać nie chce. A czymże innym - pytam - jest pisanie maili do swoich przyjaciół?
Pewna para narzeczeńska postawiła przed sobą zadanie codziennego pisania do siebie listów w okresie Wielkiego Postu. Eksperyment okazał się bardzo pouczający - przyczynił się do pełniejszego zrozumienia łączącej ich więzi.
Idę o zakład, że coś podobnego przydałoby się niejednej małżeńskiej parze. I to bez względu na staż.
Sama preferuję różnorodność form komunikowania się. Nie chciałabym rezygnować z listów nawet w przypadku przejścia znajomości w bliższą zażyłość, czy też stały związek.
Formę pisemną uważam za najbardziej adekwatną, jeśli idzie o wymianę myśli, uczuć i poglądów.
Nie skreślam też nikogo jako potencjalnego ich beneficjenta.
W żadnym też razie nie dowodzi to mojej izolacji od tak zwanych "żywych". Wszak niekoniecznie musi to być ktoś poznany w internecie. Może to równie dobrze być znajomy, członek rodziny, sąsiad, czy kolega z pracy. Wszelako pod warunkiem, że mentalnie mi dotrzyma kroku.

My, blogerzy, w przeciwieństwie do innych znanych nam osób, rozumiemy i podzielamy tę nieodpartą, nieledwie organiczną, potrzebę pisania.

piątek, 10 lipca 2015

Laitowo

Dziś, rzutem na taśmę, następna historyjka z cyklu Rodzinne anegdoty.

Moja córeczka Basia lubiła wielce, gdy ktoś nazywał ją aniołkiem.
Lubiła od zawsze. Niczym rasowy paw dumna z tegoż była.
Zresztą, nie było w sąsiedztwie osoby, która by za takowego jej nie uznawała.
Bo dobre miała serduszko, czułe na zwierzęcą a nawet i ludzką, krzywdę i niesprawiedliwość.

Tak też do dziś pozostało, choć spod tych złotych włosków często niesforne wyzierają rożki.

Zdarzyło się jej swego czasu ostro pokłócić z narzeczonym. Ciocia, pod której dachem akurat gościliśmy, przybiegła zaaferowana głośnymi jej wyrzekaniami.
- Ma dziewczyna "charakterek" - skonstatowała z mieszaniną zdziwienia i uznania.
- Ja, charakterek?!
- Owszem, taki władczy.
Basia uderzyła w płacz. Ona, aniołek - i ma być despotką?!
Ciocia, chcąc ją pocieszyć, stwierdziła, że to przecież dobrze, z facetami czasem trzeba ostro, więc ten jej charakterek całkiem jest do rzeczy.
Basia zapłakała jeszcze głośniej.
Ciocia, już nie wiedząc, jakich argumentów użyć, opowiada o niedawno przeczytanej książce.
"Dlaczego mężczyźni kochają zołzy".
Teraz już nieszczęsna rozełkała się na dobre.
Trzeba ją było utulać, zapewniając po tysiąckroć, że w żadnym wypadku terrorystką nie jest.
Zaś najgorliwiej zapewniać musiał  ten jej nieszczęsny, sterroryzowany przed chwileczką, narzeczony.

I tak już mniej więcej zostało do dzisiaj.

czwartek, 9 lipca 2015

Kto jest winny tej śmierci

Niedawno temu wstrząsnęła nami wieść o samobójstwie czternastoletniego Dominika.
To już kolejna śmierć spod znaku zastraszania i nietolerancji.
Gdzie była szkoła, gdzie był w tym Kościół, zaś przede wszystkim - gdzie byliśmy my.
Tak, właśnie my. Ja, Ty, on, ona, tudzież cała masa "onych".

Nasza blogowa koleżanka, znana wielu z nas Panterka, napisała o tym post.
Poprzednio pisała też o tym Nietypowa Matka Polka.
Nietrudno się domyślić, jak wielkie gromy padały tam na Kościół.
W tym miejscu zwyczajowo następuje obrona. Taka rutynowa, żeby nie wrzucać do jednego wora.
Że w każdym środowisku dobrzy są i źli. Jakbyśmy w szczerej swej naiwności o tym nie wiedzieli.
Już my tę retorykę aż za dobrze znamy. Lecz mimo, iż w takich razach powtarzana jest jak mantra, to skompromitowała się do cna.
Teraz chciałabym odnieść się do niej merytorycznie.
Większość krytyków twierdzi, że młodzi ludzie właśnie z Kościoła wynoszą tę nienawiść tudzież skłonność do tępienia "innych". Czy tak w istocie jest?
W kościele, do którego ja uczęszczam nie ma takich implikacji.
Wszak gdyby takowe były, mnie już by tam nie było. Proste.
Lecz dobrze zdaję sobie sprawę, że dominikanów nie ma w każdym mieście.  
To jednak tylko dygresja jest, bo zasadniczo problem, jak na dłoni, widzę inny.
Nie sądzę, by młodzi ludzie z kościoła wynieśli swą nienawiść i nietolerancję.
Głównie zresztą dlatego, że stamtąd już nie za bardzo jest co wynieść.
Ci, którzy to suponują, stanowczo przeceniają tę rolę w kształtowaniu umysłów "młodych".
Młodzież tego pokroju nie przejmuje się kościelnymi naukami, na bierzmowaniu kończąc swą znajomość z nim.
Nie przypisywałabym kościołowi tak wielkiego wpływu. Prędzej już prymitywnej kulturze masowej.
Poza tym, w swym obecnym kształcie kościół nie ma już żadnej siły oddziaływania. I to na kogokolwiek. Jego moralny autorytet praktycznie jest zerowy.
Stąd właśnie pęd do polityki; albo przeciwnie, z pędu owego płynie totalne osłabienie działań.
Nic nie pomoże obrona żałosna - nie warto bronić straconej sprawy.

Co my tu zatem w naszym pięknym kraju mamy.
Lewicę, która de facto żadną lewicą nie jest.
Skrajną prawicę, która z uporem ciemnogród lansuje.
Arogancki, pełen pogardy dla szarego człowieka, liberalizm.
Kościół, który z definicji winien być lewicą, a jest prawicą.
I który swoje zaangażowanie lokuje głównie w działaniach politycznych, miast wspierać wiernych w zgodzie z duchem Ewangelii.

Idę o zakład, że rodzice owych małych prześladowców Dominika z kościoła nie wynieśli nic konstruktywnego. Kultura masowa, zwłaszcza sformatowana internetowo, w połączeniu z subkulturą rówieśniczą tworzy mieszankę wybuchową. W pozytywnym znaczeniu Kościół nie jest w stanie przekazać tym młodym ludziom godziwego wzorca.

Dopiero w takim rozumieniu oddaję sprawiedliwość całej tej rzeszy krytyków.

Bo tam, gdzie nie ma dobra, otwiera się pole dla zła. Przestrzeń mentalna nie znosi pustki.
Wszak właśnie z kościoła płynąć miała ta duchowa siła, co nie daje szansy nienawiści i nietolerancji.
Tchnęła zaś jedynie pustka.
Nie wolno nam szerzyć nienawiści do nikogo, w tym i do Kościoła również.
Agresja rodzi agresję. Atakowany broni się jeszcze zacieklej. Tym samym atak jest nieskuteczny.
By mógł rozpoznać, że jest w błędzie, potrzebna mu atmosfera zrozumienia.
Kościół, to również my. I wszyscy mamy jakąś cząstkową winę.
Ja, Ty, on, ona, tudzież cała masa "onych".
Społeczność to jeden organizm, system naczyń połączonych.
(Że znów przytoczę ten swój ulubiony zwrot.)
Trzeba nam wielkiej przemiany, wielkiej empatii, bezmiaru dobra.
Bo tak, jak teraz jest, całkiem ch***** jest.

__________

Nieprzypadkowo raz pisałam z wielkiej, innym zaś razem z litery małej.
"Kościół" bowiem oznacza instytucję, a "kościół" to konkretny obiekt sakralny.