Wracając autobusem z kolejnego "dyżuru" beztrosko położyłam na siedzeniu torbę. Taką, z którą na ogół nie rozstaję się nigdy. Trzymam ją na ramieniu bądź przynajmniej przekładam przez rękę pasek. Tym razem coś mnie podkusiło, by ją położyć na siedzeniu obok. Potem zwyczajnie wyszłam sobie z autobusu. Niestety, dopiero po czasie skonstatowałam, że jakoś mi podejrzanie lekko. Zrobiłam pospieszny
Po chwili zorientowałam się, że w torbie pozostało jeszcze coś. Moje ulubione słuchawki!
Czyli problem wyglądał poważnie. Przełączyłam się na tryb działania.
Podeszłam do najbliższego autobusu, referując sprawę kierowcy. Uprzejmy pan podał mi numer do dyspozytorni. Niestety, chyba nie ten właściwy - nikt nie odbierał telefonu. Następny kierowca wykazał się większą skutecznością - połączył się przez SB radio z centralą, pytając, gdzie obecnie znajduje się pojazd, z którego wysiadłam. Domyślnie udałam się na przystanek, z którego odchodzą autobusy w kierunku powrotnym. Niebawem okazało się, że dobrym tropem poszłam. Pani dyspozytorce udało się połączyć z kierowcą "mojego" pojazdu. Już w toku usłyszanej rozmowy zorientowałam się, że torba szczęśliwie pozostała na miejscu. Hura! Nikt się na nią nie połaszczył. Innymi słowy, nie całkiem wymarła uczciwość w narodzie.
Za kilka minut podjechał autobus i zgłosiłam się do kierowcy. Pan wręczył mi torbę z uśmiechem. Voila! Uradowana podziękowałam serdecznie, obiecując, że będę się za wszystkich modlić.
Teraz muszę się z tego wywiązać. No i jeszcze obiecane dziesięć złotych dla świętego Antoniego.
(Proszę mi się tu nie śmiać! To poważna rzecz.)
Obiecuję solennie - od dziś będę miała oczy dookoła głowy.
Czy to dziwne, że nie od razu sprawdziłam zawartość?
Chciałam nacieszyć się chwilą - i tak nie miałam wpływu na to, co niechybnie miało się okazać. Zajrzałam ostrożnie, miast niecierpliwie lustrować stan.
Bogu dzięki, nie brakowało niczego.