Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

poniedziałek, 31 marca 2014

Cenzor

Nie widzę w tobie kobiety - za bardzo szanuję cię. I podziwiam.
           Ależ nie przesadzaj, ja też pragnę uznania dla swej kobiecości.
Jeśli tak, ustaw się w kolejce. Potem się zobaczy.
           Zobaczy, powiadasz. Przez lupę i wziernik...
To również. Nadto liczą się utensylia...
           Raczej tychże brak. 
Ach, tak?  W przedbiegach odpadasz!
           Spokojnie, Miły. Żartowałam jeno...
Ave, Minerwa! Bądź mi uwielbioną.
           Vale! Spieszno mi ujść z Marsowego Pola.                                                         

niedziela, 30 marca 2014

Co z oczu, to z serca?


Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma (by Aniukowe Pisadło)

Z wielkim żalem ogłaszam wszem i wobec o swojej ogromnej stracie                                                    
Żaden inny nie będzie już taki, jak On                                                                                                  
Bezawaryjny, pięknie zaprojektowany, łatwy w obsłudze                                                                      
Lecz, co najważniejsze - mój pierwszy                                                                                                   
Wiernie towarzyszył mi przez cztery lata
Wspierając pierwsze kroki w internecie                                   
Dzisiejszej nocy padł na posterunku mój czteroletni Towarzysz Życia
Nieodżałowanej pamięci notebook Toshiba Satellite L40
Cześć Jego Pamięci 

Każde zdarzenie ma swoje implikacje. Powyższe skutkować będzie moją nieobecnością.
Na owym "posterunku" właśnie.
Czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma - taką sugestię, jako temat czwartej wprawki - poddała nam pod rozwagę Ania.
Nieobecni głosu nie mają. To przecież zdarzyć się może; nikt nie jest niezastąpiony.
A tak się pięknie zapowiadało - dzisiaj obchodzę półroczny jubileusz blogowania.
Postaram się podejść do tego ze spokojem. Coś się kończy, coś się zaczyna.
Albo może z innej beczki - taka była wola Boża?
Lecz nic z tych rzeczy. To moja wola, a raczej karygodne gapiostwo było.
Ileż to razy tłumaczyła mama, że się nie siada do biurka z napojem.
Bo właśnie się spełniła największa moja obawa - że kiedyś zaleję laptopa herbatą.
Spokój, spokojem, lecz Wy ani mi się ważcie podchodzić do mojej nieobecności ze spokojem.
Płacz ma tutaj być i zgrzytanie zębów!
Inaczej będzie Was po nocach straszyć duch mojego padłego laptopa.

__________________________________________________________________

Wpis (pospołu z tym) bierze udział w konkursie na blogową wprawkę u Fidrygauki. Jeżeli chcecie, głosujcie na mnie. Może nawet uda mi się wkleić ankietę konkursową, w przeciwnym razie możecie wejść po prostu tędy.

Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Chciałam zaprezentować całkiem inny konkursowy wpis. Niestety, siła wyższa w postaci złośliwości rzeczy martwych skutecznie mi to uniemożliwiła.
Bo laptop mój ulubiony, ponad wszelką wątpliwość martwy jest.
Znaku życia nie daje, zero reakcji, trup i ...kaput!
Z niejakim trudem piszę ten post na "gościnnym" kompie. Wszak przyzwyczajenie drugą jest naturą...
Póki co, może nawet uda mi się bywać tu z doskoku. Jednak, o ile ze wzruszeniem śledzić będę to, co (mam nadzieję) tutaj napiszecie, nie będę już mogła tak aktywnie odpowiadać Wam na komentarze.
Bowiem smartfon - jakże słusznie przez niektórych stupid-fonem zwany - zdecydowanie do pisania postów niesposobny. Udało mi się już wyczaić, jak się robi spację, lecz jak na razie nie wiem, jak wpisać podkreślnik. A tenże na nieszczęście mam w swoim e-mailu. Piszcie więc raczej na Gmaila.
                                                                                                                     

sobota, 29 marca 2014

Requiem. Dla przerwanego snu

Miałam dzisiaj we śnie dziwną rozmowę z Ukochanym
Siedzieliśmy w pokoju z mojego dzieciństwa
Trzymałam rękę w jego włosach. Długich, brunatnych, zrudziałych od deszczów i słońca
Całował dłoń moją zranioną 

Nigdy nie umiałbym cię zostawić
Więc chcesz, bym to ja odeszła - ukłuło mnie boleśnie
Wiem, że muszę i kiedyś zostawię
Tylko nie każ mi dziś

Zwróć mi o Boże mój sen
Nic to, że Alfa, i że Omega
Nic to, że "niebo gwiaździste..."

Zbudziłam się na poduszce mokrej od łez
Chciałam dośnić swój sen
Lecz tylko dopłakałam płacz.

piątek, 28 marca 2014

Ufność

(Z cyklu Rozważania na pograniczu)

Ludzie wierzący nader często szermują pewnym stwierdzeniem, z gatunku tych pocieszających.
Czy wiara może być źródłem nadziei? Zapewne. Ja jednak dziś nie o tym.
Zastanawia mnie pewien argument.
Bóg wie o wszystkim. Bez Jego wiedzy jeden nawet włos z głowy nam nie spadnie.  Zwłaszcza, że one wszystkie zawczasu nam policzone (Łk 12,7).
Dlatego też zbytecznym bać się czegokolwiek.
O ile z pierwszą częścią zgodzić musi się każdy wierzący, reszta do innej zdaje się należeć bajki.
Przyznajcie sami, jeśli komuś za rogiem nóż plecy wbiją, bądź cegła na głowę spadnie, robi to (aż tak wielką) różnicę, że za wiedzą Boga? Dla mnie, o dziwo, praktycznie żadną.
W tym miejscu (koniecznie!) uściślijmy: chodzi przecież o praktyczny tej ufności aspekt.
Zatem rzecz cała sprowadza się do tego, że ...będzie, co ma być.
Czy też, po mojemu - nieco precyzyjniej - u Góry wiadomo, co się kiedyś zdarzy.
Jak zwał, tak zwał. Czy wobec tej nieuchronności da się wypracować jakąś pocieszającą formułę?
Owszem, lecz wyłącznie taką, która należy do kategorii zaufanie. I to z dobrodziejstwem inwentarza.

środa, 26 marca 2014

Do czego doprowadzić może skrzynkofobia (2)

A teraz czas na drugą część atrakcji. Bo otóż przy okazji opróżniania skrzynki dokonałam następnego odkrycia. Widać, nie tylko nieszczęścia chodzą parami:-).
Druga kopetra była większa. W niej zaś od dawna obiecana przesyłka od L.B.Abigail.
Swego czasu Lucyna zaproponowała, byśmy rzucili jej wyzwanie. Poetyckie wyzwanie.
Każdy z nas miał dostarczyć garść inspiracji do powstania małej formy. Wiersza, piosenki, czy haiku.
W tym miejscu przyznać muszę, że wątpiłam w ostateczny efekt.
To się nie uda, pomyślałam. Kto by potrafił tak zręcznie ogarnąć wszystkie te opowieści, obrazy i fotografie. Chociaż na każdym kroku mieliśmy dowody jej talentu, to inspiracje stanowiły novum.
A jednak! Nie doceniłam wrażliwości i empatii Lucyny. Ze wszystkimi propozycjami poradziła sobie znakomicie, i to w niewiarygodnie krótkim czasie. Niektóre z nich niesamowicie są przejmujące.
Oceńcie sami. Wszystkie zebrane są w jedną całość, noszącą nazwę Inspiracje.
Dla mnie jest piosenka na melodię kujawiaka. Powstała na kanwie moich słodko-gorzkich refleksji o naiwności. Pełnych autoironii, jak też zrozumienia dla "praw przyrody". Tyleż przyziemnych, co nieubłaganych.
Lecz oto już "twarde dowody" w postaci otrzymanych prezentów. Po pierwsze Tomik poezji Lucyny, wydany w tym roku i propagowany podczas spotkania autorskiego w Bielsku Białej.

Następnie prawdziwa perełka:

Nie wiem, jak to określić, może należałoby porównać to do wytworu manufakturowego.
Ręcznie złożony tomik będący zbiorem wszystkich naszych inspiracji. To niemal jak "biały kruk", opatrzony wklejonymi na żywo zdjęciami grafik. Popatrzcie tylko (dla przykładu jedno z nich):


A tutaj już moja erratyjska inspiracja - piosenka na melodię kujawiaka:

 
                                                      
Dziękuję Ci, Lucynko. Mieliśmy wspaniałą zabawę. 

Lecz nie byłabym w pełni sobą, gdybym nie dokonała pewnego spostrzeżenia. Bo otóż autorka ma szczęście firmować swoje dzieło śliczną i młodą buzią na obwolucie tomiku.
Zważywszy tempo, w jakim posuwa się praca nad moją własną książką, można żywić uzasadnione obawy.
Zakładając, że w końcu do jakiegoś "firmowania" dojdzie, mogę już być w dość podeszłym wieku.
(Pisz, pisz, powtarzam sobie, pókiś jeszcze piękna i młoda!)*
___________________________________________
* Koń by się uśmiał, tylko na szczęście żadnego w pobliżu nie ma:-).

Do czego doprowadzić może skrzynkofobia (1)

Skrzynkę pocztową na swojej klatce szerokim omijam łukiem.
A bo to co dobrego tam uświadczyć można?
Jak nie rachunki, to ulotki. Naręcza całe.
Niewidzącym omiatam wzrokiem, udając, że wcale jej nie ma.
Co z oczu, to z serca, umysłu i wyobraźni. Z portfela już niekoniecznie.
Bo niezależnie od całej tej fobii rachunki opłacić mus.
Resztę badziewia do makulatury wrzucić, zgodnie z dyrektywami UE.
By zacząć gromadzić od nowa.
Skrzynkę opróżnia wyłącznie me dziecię - gdy już ogarnie je nerwówka.
Jak sobie radzi biedny listonosz, kiedy na listy miejsca nie zostaje.
Czy może myśli, że właściciel śmiertelnie zszedł. I nie odbiera, bo się rozkłada.
A co nieszczęsny kolporter ulotek - toż jego praca.
Tak pewnie duma moje litościwe dziecię, kiedy do czystki w końcu się zabiera.
Ja mam serce twarde. Dla skrzynki, znaczy.
Ale do brzegu.
Jakiś czas temu się zachwyciłam. Rękodzielniczą zakładką. Bo to nie zwykła zakładka była, lecz jedna z tych, które wykonuje Agaja. Imitująca klawisze starego pianina.
Ledwie słówko zachwytu pisnąć zdążyłam, a tu już obiecują wysyłać.
Po nitce do kłębka. Czekam ci ja cierpliwie, dopominać się przecież nie uchodzi nijak.
A tu nieśmiało pytają, czy doszła; bo wysłana dawno. I rozpacz wielka - wszelki ślad zaginął.
Nie "poleconym" - szukaj wiatru w polu.
Lecz skoro nie poleconym, to przecież ...bingo! W skrzynce - ani chybi - być musi.

Grzebię we wnętrznościach tej nieszczęsnej skrzynki, aż spod stosu makulatury wyłania się koperta.
Po chwili nie mogłam już wyjść z zachwytu. Zobaczcie sami i pozazdrośćcie:


 Cudowna, prawda? Teraz już moja! A raczej dzieciątka mego - muzycznie uzdolnionego.

Lecz żeby nie było już tak różowo i fajowo - pozieleniałam z zazdrości.
Bo nie dość, że cudne rękodzieło tworzy, to jeszcze jakie pismo ta dziewczyna ma!
Oto "corpus delicti":

Jak to dobrze, że są komputery - moich bazgrołów nikt nie byłby w stanie odcyfrować.
I gdy o piękne pismo idzie, zżera mnie czerw zawiści. To jedna z niewielu rzeczy, na punkcie których tak już mam. Chcecie, bym wkleiła próbkę moich "hieroglifów"? Nie, do tego mnie nie zmusicie, prędzej pod ziemię się zapadnę. Ze wstydu, żeby nie było.

Dziękuję Ci, Agatko. Sprawiłaś mi wielką radość.
A jeśli, jak piszesz, okazuje się, że kilka razy w roku przejeżdżasz nieopodal góry, na której mieszkam, to wspaniałe zrządzenie losu. Może zatrzymasz się kiedyś...

_________________________________________________________________
Niniejszy wpis (pospołu z częścią drugą, która za chwilę nastąpi) od biedy reprezentować mógłby naszą Finkę. Wszak "czego moje oczy nie widzą, tego po prostu nie ma".
Nie chcę jednak wystawiać na próbę cierpliwości mojego Przyjaciela, który mógłby solidnie pogonić mi kota. Spokojnie, jak na wojnie, Miły. Tym razem może być o globalnym ociepleniu, zagrożonych gatunkach albo światowym teroryzmie. Czy jakoś tak.
Żartuję. Jeszcze nie wiem, o czym będzie. Ważne, że będzie.

poniedziałek, 24 marca 2014

Wieczór filmowy

Czasami oglądam filmy "z rekomendacji". Zwłaszcza, gdy poleca ktoś, z czyim zdaniem się liczę.
Nie zawsze podoba mi się taki obraz. Widać, różnimy się wrażliwością, a może na inne rzeczy zwracamy uwagę. Co w sumie na jedno wychodzi. Tak bywa, że odbiór dzieła, zwłaszcza tego, które jest niszowe, znacznie się różni jakościowo, gdy idzie o poszczególnego widza. Nawet, takiego, który ma "wyrobione oko".
Tym razem mowa o filmie znanym, mocno w mediach nagłośnionym.
Bo tutaj przecież o temat chodzi.
O Jaśku Meli - jak wszyscy niemal - coś tam słyszałam.
Że niepełnosprawny . I że na biegun, właściwie na bieguny oba.
Zatem nie mogłam propozycji takiej zlekceważyć.
Mój Biegun* to film z gatunku biograficznych, a więc z tych "pod obstrzałem", szczególnie podatnych na przesadę.
Nie lubię koloryzowania faktów, naciągania ich po to, by w narrację wpasować.
Tu z niczym takim nie mamy do czynienia.
To prosty, pełen empatii przekaz; taki, który do głębi porusza, nie ocierając się przy tym o patos.
Nie ma w nim miejsca na ckliwość tudzież sentymentalizm tani.
Przepiękna relacja o miłości. Miłości rodzinnej i ogólnie biorąc, umiłowaniu życia.
O wybaczeniu, walce ze słabością, o ciężkiej pracy.
Film został mocno skrytykowany. Że dzieło niepełne takie, z wszelkiego wyzute dramatyzmu.
Że o zdobywaniu biegunów nic nie ma (przyznaję, z lekka mnie zdziwiło).
To prawda, lecz o zdobyciu biegunów były już "dokumenty". Liczne i oddające surową rzeczywistość sprawy. Tak wielkiej, że żaden film fabularny by jej nie uniósł.
Może nie było takiej potrzeby. 
Zaciekawiła mnie właśnie historia rodziny Jaśka. Kadr po kadrze śledziłam uczucia bohaterów.
Obraz okazał się miły w odbiorze, trzymający w napięciu, pozbawiony zgrzytów.
Miło spędziłam wieczór. I o to głównie mi chodzi, gdy mówię o satysfakcji.
Nie kuszę się o rolę recenzenta; artykułuję osobiste odczucia. Każdemu zostawiam pole do własnych.

_____________________________________________
* Mój Biegun. Polska 2013. Reżyseria: Marcin Głowacki.

wtorek, 18 marca 2014

Finka z kominka

To już czwarta edycja konkursu. I zarazem moja druga. Tematy są z gatunku tych "niewdzięcznych". Długo nie mogłam się zdecydować, z której strony to ugryźć. Jakoś nie bardzo pasowało mi połączenie obu tematów w jeden. Wobec tego będą dwa, zgodnie zresztą z pierwotnym założeniem. Dzisiaj ten "drugi" - który potraktowałam w konwencji żartu:

Pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ECIE-PECIE!  (by Moe)

"Biedroneczko leć do nieba - przynieś nam kawałek chleba".
Taką frazę powtarzały dzieciaki, ilekroć tylko na swojej drodze spotkały biedronkę.
To małe, czerwone, czarno kropkowane stworzonko każdy brał do ręki, nie brzydząc się, jak inszych owadów. Choć bywało, że zostawiała na niej żółty ślad swoich odchodów.
Biedronka w ludowej kulturze jest symbolem szczęścia i dobrobytu.
Nic więc dziwnego, że portugalskie przedsiębiorstwo Jerónimo Martins SGPS, S.A. postanowiło uczynić z niej logo swojej słynnej sieci handlowej.
Biedronkami tak nam w Polsce obrodziło, że - przynajmniej w dużych miastach - mamy ją na wyciągnięcie ręki. Mieszkańcy nowych osiedli mierzą swój dobrostan odległością od tejże Biedronki.
I nie dziwota, bo taniej, z reguły znaczy korzystniej. Asortyment coraz to bardziej zróżnicowany; jakościowo, zdaje się, również lepszy.
Wszystko to jednak do czasu. Zgodnie z prawami rynku, brak konkurencji sprzyja niemiłym - z punktu widzenia klienta - praktykom.
I oto już niemal stoimy na progu tegoż, bo "monopolista" śrubkę zaczyna przykręcać.
Przy kasie zaczynamy dziwować się - jakże to tak - drzewiej za tę cenę zakupy robiło się o połowę większe.
Biedroneczko (o, żesz, skubana!), nie bądź taka, leć do nieba...po kawałek chleba.
Tymczasem ona, owszem, skrzydełka rozpościera i między chmury leci, lecz w nos nam się śmieje, wrzeszcząc "ecie pecie"!

Wpis bierze udział w konkursie na blogową wprawkę u Fidrygauki
W swoim czasie będę, jak zwykle, prosić o Wasze głosy:-).

niedziela, 16 marca 2014

Jakie to mądre dziecię mam

Siedząc dziś przy śniadanku niespieszną, naszym zwyczajem, snuliśmy rozmowę.
Pogawędka nam zeszła na świat kreowany.
Powszechnie trąbi się o tym, jaką to w mediach serwuje się papkę.
W postaci nieosiągalnych ideałów piękna. Które fałszują obraz prawdziwego świata.
Idealne domy, idealne życie, idealne ciała wreszcie.
Wpisując w umysły pragnienie osiągnięcia, a przynajmniej obowiązek dążenia do tegoż.
Bo jakże to tak można nie chcieć być chudym, jak chmielowa tyka!
Nie móc, to owszem, zrozumieć (i wybaczyć) można , lecz nie chcieć? To nie godzi się przecież.
Wszak każdy musi pod sznurek myśleć, czuć, nade wszystko zaś "uważać, że..."
Przykłady mnożyć by można, nie w tym wszelako rzecz.
Otóż jest gorzej.
Bo każąc wierzyć, że tak wyglądać winien idealny świat, odmawia się ludziom poczucia realnego piękna. Tego, które w linii prostej wywodzi się z funkcjonalności.
Nie trzeba wyglądać, jak wielkooki, bezwłosy kosmita, by być naprawdę pięknym.
Pięknem jest bowiem to, co jest. Z bytu bierze się świadomość, nie zaś na odwyrtkę:-)*.

Wiesz - mówi do mnie me wspaniałe dziecię - jeśli koniecznie musiałbym wyobrazić sobie piekło, wypisz, wymaluj, miałoby tę postać, którą jako niedościgniony ideał serwuje nam się w mediach...

_____________________
* Są to wyłącznie nasze luźne "rozważania do śniadania", w żadnym razie nie pretendujące do miana obowiązującej (kogokolwiek  prócz nas) koncepcji filozoficznej. Zresztą nas też jedynie na potrzeby tego posiedzonka:-).

sobota, 8 marca 2014

Share Week 2014. Dlaczego w to nie wchodzę

O, wreszcie jakiś sensowny konkurs. Tak oto pomyślałam sobie tydzień temu. Mieliśmy tu przeróżne, lecz żaden z nich nie jawił się tak adekwatnym być do moich upodobań.
Weźmy na przykład taki Liebster Award. Krążył sobie w sieci swoisty "łańcuszek", mający promować młode, nisko oglądalne blogi. Czyli w gruncie rzeczy...lipa.
Potem poważną mieliśmy imprezę - ni mniej ni więcej, tylko sam dostojny Blog Roku2013.
Startowały same "profesjonalne" blogi. Wszak szanse w tej kategorii mogą mieć tylko te o szerokim zasięgu. Zwłaszcza niosące jakieś poważne, społeczne przesłanie. Takie jak Blog Siostry Małgorzaty Chmielewskiej, na który powszechnie tutaj głosowaliśmy. I wiele jeszcze innych, dobro ogółu mających na względzie. Zostawmy to w spokoju. Takie konkursy są raczej wyrazem społecznego obowiązku, nie zaś rozrywką.
Jakiś czas temu "wieść gminna" przyniosła informację o miłej zabawie.
Otóż Andrzej Tucholski z portalu Jest Kultura zainicjował (z wielkim zaangażowaniem) konkurs na Najchętniej polecane blogi na 2014.
Yes! - Pomyślałam swoim zwyczajem, sądząc, że wreszcie będę mieć dobrą zabawę.
Tymczasem już rzut okiem na pobliskie blogi - które masowo polecać zaczęły inne, ich zdaniem interesujące - skutecznie mnie ostudził. To znaczy, moje "donosicielskie" zapędy.
Po raz kolejny przekonałam się, że to, co innym jawi się ciekawym, mnie niestety ...nudzi setnie.
Tak już, nie wiedzieć czemu, mam - i z tym jakoś muszę umieć żyć:-).
Bo cóż by dało informowanie decydenta o moich, w domyśle jakże mało popularnych, typach.
Postanowiłam więc odpuścić sobie. Zrobiłam to z innego jeszcze względu.
Jakim bowiem prawem miałabym wskazywać paluchem jednych, pomijając przy tym innych, bardzo mi bliskich i zaprzyjaźnionych.
Wydało mi się to jakoś nie w porządku. Nie korespondowałoby z moim poczuciem koleżeńskości.
Cieszę się, że odmówiłam sobie tej, jakże wątpliwej w gruncie rzeczy, przyjemności.
Jako, że jednak przyjemność jest w moim repertuarze niebagatelną sprawą, pozwolę sobie coś od siebie w rzeczonej kwestii dodać.
Bo jak na Erratę przystało, mam swoje własne, erratyjskie kryteria "najlepszego" bloga.
I o tym parę słów chcę tutaj powiedzieć.
Cóż jednak oznacza dla mnie takie określenie?
Wbrew pozorom niełatwo mi przyjdzie na to pytanie odpowiedzieć.
Czy za najlepsze uznaję te, które propagują którąś z dziedzin sztuki, bądź też w konkretnej dziedzinie nas edukują?
Nie, bo wprawdzie wiedzę sobie cenię, lecz czerpać wolę ją u samych źródeł. I choć uwielbiam czytać, te recenzenckie tudzież czytelnicze szerokim omijam łukiem. Toż samo podróżnicze, jako też i sprawozdawcze. Żadnych etykietek!
Bo jeśli czegoś w tym nie lubię, to jest tym właśnie owa "tematyczność" / monotematyczność, która tak zdaje się przez resztę populacji być ceniona. (W istocie rzeczy, czy też raczej z obowiązku?)
Więc może takie, które zajmują się krzewieniem szczytnych idei, głosząc światu ważne przesłanie?
Znów nie ten trop.
A może te publicystyczne, które wydają się już prawie być gazetą? Nie, nie - i jeszcze raz - nie!
Od tego są ...gazety właśnie. Blog powinien być po prostu blogiem.
Zapiskami żywej, "prywatnej" osoby; jednak nie żadną celebrycką papką.
Traktującą przeważnie o d**** Maryni, czy jakie by tam inne imię wstawić.
Czy może, upraszczając sprawę, powinnam za najlepsze uznać te, które tak namiętnie czytam, a które widnieją w bocznej zakładce mojej strony?  Lecz to też nie jest właściwy trop.
Bo wprawdzie wiele z nich, jeśli nie większość, należy do moich przyjaciół i lubię je odwiedzać, to umieściłam w tym miejscu również inne - takie, które czytam z całkiem różnych względów.
Ot, żeby mieć brukowiec do śniadania.
Poza tym ciekawe nie przekłada się u mnie na najlepsze. To nie są w tym przypadku synonimy.
Jakie wobec tego w moich oczach najlepsze?
Blogi "o wszystkim", noszące niezbywalne piętno osobowości właściciela. Będące żywą wykładnią jego temperamentu. Napisane poprawnym językiem, dowcipnie i ze swadą. Piękne stylistycznie, bez błędów i literówek
Posty zróżnicowane, gdy idzie o rodzaj wypowiedzi; przybierające formę raz to eseju, raz felietonu, to znów będące żywą narracją dnia codziennego, epicką relacją minionych wydarzeń, kroniką rodzinną, wierszem, czy recenzją.
O różnej randze ważności. Niech czasem będzie to refleksja odnośnie poważnych życiowych problemów, czasem zaś impresja na temat przeczytanej książki, to znów relacja z jakiegoś koncertu, bądź też zupełnie lekka w tonie opowieść o zorganizowanym Candy. Albo też dzielenie się ad hoc jakimś nagłym spostrzeżeniem, bowiem w przypadku braku ogólnego forum również i takie potrzeby na gorąco mogą się pojawiać. Miło jest obejrzeć czyjś "uszytek", wyrób rękodzielniczy, czy też wirtualnie skosztować smacznej potrawy. Rozczulić się widokiem czworonożnego pupila, bądź też zachwycić pięknem przyrody.
Zaś przede wszystkim lubię, ogromnie lubię, a nawet wręcz uwielbiam, gdy piszecie codziennie. Zwłaszcza, że ja pod tym względem wiele mam sobie do zarzucenia:-).
Istotną rolę pełnią też walory graficzno-edytorskie. Kiedy wszystkie elementy charakteryzujące blog w każdym calu zdają się przemyślane, bez przypadkowości, niedopasowania, jak też nadmiernej zmienności.
Lubię czytać te, które napisane są dużym drukiem na białym tle*, albowiem wzrok mój (tak, tak!) już nie ten:-).  Strony przejrzyste w układzie, o szerokich szpaltach, zapełnione czcionką szeryfową.
Miło jest również mieć jakieś, choćby skromne, informacje o autorze.
Takie to mam swoiste wymagania co do blogów, które zgodnie z własnymi kryteriami uważam za "najlepsze". 
Kusiło mnie by któreś jednak wskazać, a może dla przykładu choćby tylko jeden.
Jednak dziś na pewnym "ideologicznym" blogu wyczytałam sugestię, że w Wielkim Poście, w ramach pracy nad własnym rozwojem, warto odmówić sobie wyrażania kategorycznych, a co za tym idzie, wykluczających, sądów. Zatem powściągnę jęzor, a raczej świerzbiące mnie paluchy:-).
O ile bowiem sceptycznie odnoszę się do wszelkich tych wyrzeczeń i "umartwień", to praca nad sobą zajmuje wysokie miejsce w hierarchii moich priorytetów.
A jeśli tak, to jaki inny czas bardziej sposobny (dla człowieka wierzącego) jest, niźli Wielki Post:-).

____________________________________________________
*Nie dotyczy niejakiej Panterki, której czarno-czarny blog ma swój niepowtarzalny zamysł, wobec którego kwestia naszego wzroku musi zejść na plan dalszy:-))).

wtorek, 4 marca 2014

Jak to już miałam witać się z gąską

Innymi słowy, nie chwal dnia przed zachodem. W moim przypadku to przed wschodem raczej - wtedy to miały zostać ogłoszone wyniki. Może jednak od początku.
W minioną niedzielę zauważyłam wiadomość o konkursie na blogową wprawkę u Fidrugauki.
Miała to być trzecia już edycja tego prestiżowego (tak, tak!) konkursu, odbywającego się pod hasłem Finka z kominka. O północy upływał termin zgłaszania prac konkursowych. W nagłym porywie zapragnęłam wziąć w nim udział, mimo, że zostało już tylko niespełna dwie godziny czasu.
Yes! Udało się, pomyślałam, choć gdzieś w podtekście majaczyła obawa, czy aby zdołałam utrzymać się w konwencji. Była to bowiem moja pierwsza wprawka - o samym konkursie pojęcie miałam dość mgliste.
Sprawa miała rozstrzygnąć się niespełna tydzień później, tuż przed północą. Już na samym początku zdarzyło się parę organizacyjnych potknięć. Pomyłka, co do terminu, którą trzeba było edytować. To znów, co ważniejsze, trudności techniczne, w wyniku których niemożliwe było umieszczenie sondy na stronie mojej i paru innych osób. Nic wielkiego, to przecież czysto amatorskie przedsięwzięcie. "Amatorskie" od amo, amare - co nie umniejsza jego profesjonalizmu.
Jako, że owe potknięcia mogły znacznie obniżyć moje szanse w rywalizacji, starałam się obejść je "sposobem". Wkleiłam link do strony organizatora, potencjalnym głosującym objaśniając, co i jak. Uff, zadziałało!
Pozostało już tylko jedno - prosić o głosy. Mówisz - masz. Przynajmniej tak by się zdawać mogło.
Zauważyłam jednak, nie przychodzi mi łatwo prosić o takowe wsparcie. Dotyczy to, wyjąwszy tę najbliższą, nawet rodziny własnej. I nawet, jeśli na starcie miałam poczucie dobrej zabawy, ciesząc się z poznania tylu nowych, sympatycznych, błyskotliwych i dowcipnych osób, "euforia" zaczęła znacząco słabnąć.
Początkowo dworowałam sobie, jaki to "obciach" będzie, gdy zostanę z jednym tylko głosem - w domyśle moim własnym. Tymczasem nie przypuszczałam, z czym docelowo zmierzyć mi się przyjdzie. Jeden z przyjaciół, "wypocin" mych zagorzały wielbiciel, postanowił mnie wypromować.
Wszystko poprawnie, w konwencji konkursu. Wiadomo, przyjaciele naszych przyjaciół ...i tak dalej.
W pewnym momencie poczułam się zakłopotana poparciem liczebnie tak wielkim.
Co będzie, myślałam w popłochu, gdy sprawy przybiorą niespodziewany obrót i otrzymam ze dwieście, albo i trzysta głosów. Byłoby to kłopotliwe w obliczu faktu, że w tym konkursie zwycięstwo tradycyjnie przesądzane jest głosami rzędu dwudziestu, góra trzydziestu. Jest to bowiem wewnętrzny, bardzo elitarny konkurs. Nie mylić z nisko prestiżowym, bo tak w żadną miarą nie jest.
Już niemal w początkach mojej blogowej kariery marzyłam by móc wziąć w czymś takim udział.
Tytułem uściślenia, jestem blogerką młodą - tu z kolei nie mylić z wiekiem. Pod koniec marca obchodzić będę  mini-jubileusz półrocznego zaledwie blogowania.
Ucieszyłam się bardzo, spotkawszy tu grupę zapaleńców z pokrewnym mojemu, jak mi się wydawało, poczuciem humoru. Sam fakt, że mogłam zgłosić akces, tak wielkim jawił mi się zaszczytem, że nie myślałam wcale o wynikach. To była zupełnie marginalna sprawa.
Tu znów dygresja. Wszystkie te blogi są bardzo dobre, większość zaś z gatunku tych, które w swojej erratyjskiej kategorii określam jako "najlepsze".
O tym zresztą mowa będzie w następnym poście.
Zmierzając do rzeczy; termin głosowania upłynął, sonda wciąż działała, nadal doliczając głosy.
Wiadomo, złośliwość bezdusznego ustrojstwa nie zna granic.
Myślałam, a pewnie i niektórzy z uczestników również, że termin wydłużono, zwłaszcza, że na początku też mieliśmy jakieś nieporozumienie organizacyjne.
Tu już dochodzę do sedna, czyli  mojego tytułowego "witania się z gąską". Tuż przed (niedzielną) północą zobaczyłam bowiem, że na koncie mam największą ilość głosów. Posypały się gratulacje od blogowych koleżanek (które dopiero tego dnia poprosiłam o wsparcie!). Kładłam się spać w poczuciu sukcesu. Tu " z właściwą sobie skromnością" nadmienię (śmiejcie się, śmiejcie), że temat następnej wprawki miałam już w zanadrzu.
Rankiem zaś okazało się, że wszystko to się nie liczy, a termin jest terminem. I musimy na słowo uwierzyć organizatorce, bo ona za nic nie zamierza głosowania przedłużać. Czyli ważne jest tylko to, co do sobotniej północy każdy zdążył zebrać. Innymi słowy d*** Jasiu, czy jakoś tak...
W tym miejscu muszę przyznać, że dosyć się wkurzyłam. Nie dość, że się mnie detronizuje, to jeszcze na dobitkę obliguje do pokory. Mieszając porządek formy z porządkiem treści.
A to przecież nikt inny, jak tylko ja sama mogę (choć nie muszę), przyjąć coś "z pokorą".
Zabawa zabawą, lecz jakieś reguły obowiązywać powinny. Jak sądzę, nawet u przysłowiowej cioci na imieninach. I przywoływanie "zabawowych" argumentów jest całkiem nie na temat.
Innymi słowy odsądzona zostałam, jakkolwiek nie od czci i wiary, to jednak od poczucia dystansu tudzież humoru. Obwołana kimś, co to "strzela focha" i obrazę majestatu organizatorce imputuje.
I teraz muszę rozstrzygnąć, co z tym fantem zrobić. Możliwości mam trzy.
1. Nie bawić się w to dalej.
2. Wziąć udział, lecz zadowolić się jednym tylko głosem.
3. "Iść dalej w las", zabiegając wszelkimi sposobami o Wasze poparcie.
Przyznam, że najbardziej marzyłaby mi się zmiana formuły, w myśl której działałoby jakieś obiektywne jury, czy jakoś tak. Nie ja tu jednak rządzę, nie mnie reguły ustalać.

I jeszcze uwaga odnośnie spraw formalnych. Można było przyjąć inne rozwiązanie. Bo jeśli sonda działała dalej, powinno uznać się wyniki do momentu zatrzymania. Tak się z reguły w takich razach postępuje. Na pewno bowiem dzieje się to z mniejszą stratą. Celowo nie piszę "krzywdą", bo znów zostanę okrzyknięta drętwym babskiem bez poczucia dystansu do ..."zabawy".

I już na koniec (choć jeszcze nie taki ostateczny koniec:-). Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli mnie w tym  przedsięwzięciu wesprzeć. To bardzo wiele dla mnie znaczy.
Bo udział w konkursie był dla mnie ogromnym zaszczytem, pominąwszy już całe to końcowe zamieszanie.
I jeszcze jedno. Nie pogratuluję zwyciężczyniom (są dwie) wygranej. Dlaczego? Bo taka ze mnie zazdrosna zołza? Nie, bo jakkolwiek zołzą jestem, to zazdrościć tutaj nie ma czego.
Otóż (po pierwsze) nie gratuluję dlatego, że wygrana jest nieadekwatna do "wsadu".
I to z samej istoty konkursowej formuły, funkcjonującej według zasady "krewni i znajomi królika".
Idąc tym tropem, zwycięzcy dziękować powinni swoim wyborcom.
Teraz o najważniejszym - bowiem po drugie - nie gratuluję z najbardziej oczywistego powodu.
Bo otóż gratuluję wszystkim (więc i sobie samej) czegoś zupełnie innego.
Gratuluję samego tylko uczestnictwa w tym konkursie. Jak też wspaniałych wpisów, dowodzących lekkości pióra i ( w przeważającej większości) ...wyczucia tematu.

Na sam już ostateczny i "końcowy" koniec, nie odmówię sobie pewnej satysfakcji.
Jakąś radochę muszę przecież z tego mieć. Czyż nie należy mi się w obliczu tej detronizacji?
Otóż, słuchajcie, słuchajcie / czytajcie, czytajcie.
Samozwańczo przyznaję własne, Erratyjskie Grand Prix uczestnikowi, który moim zdaniem zaprezentował najlepszy konkursowy wpis. Czyli taki, który dobry jest nie tylko sam w sobie, ale, co (moim zdaniem) ważne, adekwatny do tematu. Ten, który wyróżniłam, dodatkowo odznacza się niekwestionowanymi walorami artyzmu wyrazu.
Moim Laureatem jest ...Alcydło Kr.
Amen.

niedziela, 2 marca 2014

Thanks!

Mamy tutaj, w blogosferze, przesympatyczny zwyczaj obdarowywania się różnymi drobiazgami.
A często, gęsto, całkiem nawet sporymi "drobiazgami". Te nasze blogowe Candy i konkursy wszelkiej maści, potrafią dostarczyć nam dreszczyku emocji, gdy nadchodzi losowanie.
Niestety, jak dotąd wszystkie te atrakcje omijały mnie szerokim łukiem.
Nic to, myślałam, nie mam szczęścia w grze, to może będę miała je w miłości. (Koń by się uśmiał!).
Tymczasem w same Walentynki spotkała mnie miła niespodzianka.
Bo oto w wyniku losowania Serduszkowego Candy u Ystin stałam się dumną posiadaczką własnoręcznie zrobionej przez nią ozdoby.
Jest to kombinacja drucianych serduszek obszytych guziczkami z perłowej masy i zawieszonych na okorowanym kijku. Bardzo sękatym, o surowej fakturze. Piękna rzecz.
Gdy wreszcie (z kilkudniowym opóźnieniem) udało mi się dotrzeć na pocztę i przynieść do domu paczuszkę, musiałam jeszcze odczekać parę godzin.
Nie uchodzi przecież tak bezceremonialnie potraktować cennego prezentu.
Wreszcie - tadam! Dosłownie zamurowało mnie z zachwytu.
No, bo powiedzcie sami, czyż to nie jest piękne?
Niestety, trudno Wam będzie ocenić walory rękodzieła w obliczu marnej jakości zdjęć.
Lecz obiecuję, że gdy tylko znajdę  się w posiadaniu lepszych, natychmiast je wymienię.
Brak dobrego oświetlenia  - tyleż z powodu pochmurnej aury, jak też i braku górnego światła - sprawił, że wszystko jest cokolwiek szare. Zapewniam jednak, że w realu prezentuje się znakomicie.



Prawda, że cudowne? Lokalizacja jest tymczasowa, bo docelowo ozdoba zawiśnie w innej konfiguracji. Muszę tylko zainstalować jakiś kołek, gwódź, czy też inne ustrojstwo.
Justynko, dziękuję Ci, sprawiłaś mi ogromną radość.