Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

środa, 31 grudnia 2014

Pragnąć, czy nie pragnąć, oto jest pytanie

Kolejny sylwester według wieloletniego schematu.
Do znudzenia powielanego - czyżby już dożywotnio?
Sylwester w domu, innymi słowy.
Bezpański, bezprizorny, w pustostanie uczuć.
I właśnie dotarło do mnie, że po raz pierwszy nie martwi mnie to.
Ki diabeł, starzeje się człek, czyli też licho jakoweś wzięło ...i się uwzięło.
Bo inną rzeczą nie mieć możliwości, inną zaś brak ów lekką ręką akceptować.
W istocie po to, by go nie odczuwać.

To już może lepiej odczuwać.
Dowodzi to jakiegoś życia w nas.

Buddyści wierzą, że źródłem cierpienia jest pragnienie.
Zatem należy wyzbywać się pragnień wszelakich.
Co więc nam pozostanie, pozwólcie, że spytam.
Toć to nie życie, a żywego trupa egzystencja.
Jakże to tak, nie dość, że atrakcji brak, to jeszcze zero reakcji nań.

Nie dość, że nie mogę pragnień zaspokoić, powinnam jeszcze zanegować?

Cierpieć - to przynajmniej żyć - jeśli już nie da się inaczej.
Pragnienia, również te niezaspokojone, konstytuują człowieka w nas.
Za nic nie pozwolę ograbić się z oczekiwań  Nikomu, nawet sobie samej.

I nawet wiedząc, że narażam się na śmieszność, pragnę wyzwolić w sobie żal.
Za niemożliwym, bo nieosiągalnym.
Za obróconym wniwecz, utraconym, niedefiniowalnym.

sobota, 20 grudnia 2014

Sprawa niecierpiąca ...zwłoki

W styczniu świętować miała pełnoletność. Tymczasem ...padła przed czasem.
Pan, który do środka zajrzał, z wrażenia podskoczył niemal.
Żartuje pani! Osiemnaście! Ja dałbym jej najwyżej dziesięć.
Zaraz się nią zaopiekujemy. Silniczek wymienimy i będzie, jak nowo narodzona.
O pralce mej, jakby co, tutaj mowa.
Te nowe - mówił - elektroniką naszpikowane trzy lata zaledwie wytrzymują.
Czyli nawet końca gwarancji doczekać nie muszą - poważnie się zasmuciłam.
Stąd powszechna praktyka wyłudzania od klientów opłat za dodatkową gwarancję na sprzęt.
Takie czasy.
Tu zaś solidna, szwedzka robota. Stal nierdzewna, jak się patrzy. Prawdziwy majstersztyk.
Elektrolux brzmi dumnie. Sama ją pieczołowicie, tuż po śmierci męża, wybierałam.
I muszę przyznać, solidnie mi się przez te wszystkie lata przysłużyła.
Ojej, mąż nie żyje? Taki młody! W przypływie współczucia wykrzyknął jeden z panów.
Dajmy temu pokój, to było osiemnaście lat temu i starszy był, niż panowie teraz.
Bowiem panów przybyło w me progi dwóch.

Odżałowawszy trzy stówki, które w perspektywie miałam stracić, dałam im wolną rękę.
Silnik do regeneracji wzięli, po czym przez tydzień znaku życia nie dawali.
Już, już, po nową udać się planowałam, przeglądnąwszy i przeanalizowawszy dostępne oferty wszelkie.
O ile bowiem bez lodówki, odkurzacza, a bodaj nawet i kuchenki, można czas jakiś żywot (marny) wieść, jednak bez pralki ani rusz. Co to, to nie!
Po tygodniu - tłumacząc chorobą - fachowcy się zmaterializowali.
Po czym silnik zregenerowany z czeluści torby wydobywszy ...oniemieli.
Na chwilę tylko, bo zaraz wręcz przeciwnie, bardzo stali się "rozmowni".
- O, kurwa - powiedział jeden z nich. I nie przeprosił.
Nic to, w myślach ja również frazę rzeczoną wyartykułowałam.
Bo oto stało się jasne, że nie ten przywieźli silnik. Nie do mojego modelu pralki.
Wzięli pierwszy lepszy z półki i ...pudło. Przez tę chorobę, jak jeden z nich tłumaczył.
Teraz trzeba było z Gdańska wrócić aż pod Malbork. To tam znajduje się ów punkt naprawy.
W tym miejscu poważnie już pożałowałam, że tydzień temu nie zdecydowałam się na nową.
Za pasem święta, a mnie za chwilę sterta prania przykryje niemal z głową.
Mimo, iż do tej pory dwie porcje zdążyła mi już wyprać córka.
Następnego dnia scenariusz był już krótki.
Zamontowanie zregenerowanego silnika nie poskutkowało uruchomieniem dziadostwa ustrojstwa.
- Pewnikiem programator, a to już koszt ośmiuset złotych.
To powiedziawszy tudzież zbawiennych rad udzieliwszy mi odnośnie kupna i utylizacji nowego sprzętu, pięć dych tytułem "konsultacji" zainkasowali. Tak to teraz się odbywa.
Ja zaś zostałam na pobojowisku. Tu już oszczędzę Wam szczegółów.
I sobie przy okazji - w trosce o własne zdrowie - również.

Za chwilę udam się na łowy, zatem nie omieszkajcie trzymać za mnie przysłowiowych kciuków.
Wieczorem zdam relację z bojów, jakie zapewne przyjdzie mi stoczyć ze sprzedawcami.

wtorek, 9 grudnia 2014

Suplement do poprzedniego posta

Wpis, będący, jak w tytule mowa, suplementem wobec poprzedniego. Bynajmniej nie roszczący sobie praw eseju, czy też artykułu do gazety. Wybaczcie zatem (proszę o to z góry) moje dość osobiste, dosadne, arbitralne nawet, odniesienia.

Budzę się skoro świt jedenasta, zaglądam na stronę, a tam ...balsam na moją duszę. Dosłownie.
Wczorajszy post wzbudził spory odzew, który jednak poza paroma wyjątkami miał dosyć jednoznaczny wydźwięk. Cóż, można się było tego spodziewać.
Już prawie się poczułam jak naiwna, niepoprawna, banałem szermująca ku uciesze swych czytaczy socjalistka.
Szczuto nas swego czasu pewnym powiedzonkiem. Że owszem, demokracja jest niedoskonała, ale jak dotąd lepszego nic nie wymyślono.
Parafrazując, powiem to samo, lecz w odniesieniu do ...socjalizmu. On również nie jest doskonały.
Cóż jednak, w szerszym rozumieniu, bardziej adekwatne jest osobie ludzkiej.
W obliczu niezbywalnej jej godności.
Bo owszem, ze wszystkich znanych mi koncepcji, to właśnie socjalizm  mojemu poczuciu sensu odpowiada najbardziej.
Nie zrozumcie mnie źle, nie macie bowiem przed sobą piewczyni skompromitowanych pseudolewicowych ugrupowań. Nie głosuję na postkomunistyczną "lewicę" Kwaśniewskiego, czy Millera.
Co to, to nie.
Wprawdzie w polityce, chcemy, czy też nie, po uszy tkwimy, lecz nie o jej implikacjach teraz tutaj będzie.
Mówiąc o lewicowości, a raczej skłonności do lewicowania (choć uczuciowo blisko mi do starej dobrej PPS-owskiej lewicy), na myśli mam całkiem co innego. Chodzi o ideę sprawiedliwości społecznej, która wywodzi się z bardzo starej i kulturowo bliskiej nam doktryny.
Bingo! Toż właśnie nic innego, jak ewangeliczna nauka Jezusa.
Bo w przeciwieństwie, do tego, co twierdzą wszelkiej maści religijni manipulatorzy w stylu niejakiego księdza Stryczka i podobnych, Pan Jezus Był największym socjalistą.
Nie zamierzam tutaj wdawać się w szczegóły, bo nie chce mi się teraz o tym gadać.
Teraz "do brzegu".
Jakże słusznie, sensownie napisała Stardust.
Na własne życzenie nikt nie pragnie być bezdomnym. Snuć się bez celu, śmierdzieć, być w pogardzie.
To są zaszłości.  
I to zaszłości, w których udział mamy wszyscy, w różnym stopniu. Tak, tak - heloł! - i my również.
A skoro się z tym pogodzimy, biorąc na siebie część z tej odpowiedzialności, czas na działanie.
Odgórne i oddolne.
I jeśli nawet, przynajmniej początkowo, do głosu dojść musi jakaś forma filantropii, czy też humanitarna czysto pomoc, to wiedzmy, że to sprawy nie załatwi.
Kapewu? To jestem happy.

Ci ludzie nie chcą by im pomóc.
Tak mówi bardzo wiele rozczarowanych domniemaną niewdzięcznością osób.
Jednak zrozummy, w czym jest rzecz.
Ktoś nie chce przestać pić, czy ćpać.
Bo niby w imię czego miałoby mu się chcieć?
Czy oferuje mu się nowe życie, pracę i mieszkanie?
Otóż nic podobnego. Jeno kąt do spania, papu, siusiu i paciorek.   

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Syn marnotrawny 2014

Ten inspirowany Andrzejkami post miałam już napisany w czasie odpowiednim. 
Brakowało tylko przysłowiowej kropki nad "i".
Trudno mi było w obliczu trapiących mnie przypadłości zdobyć się na dokończenie.
Dziś Urodziny Dziecięcia mego. Wypadałoby zatem uczcić je adekwatnie.
- Co chcemy robić - pytam zainteresowanego.
- Łaskawie dokończ post o Andrzejku!
Zatem aby stało się zadość osobliwym zwyczajom naszym, oto post na cześć nosiciela imienia tegoż.


Obładowana zakupami, przekładając torby do jednej ręki, z trudem wystukuję kod domofonu.
Przeczuwam już, co za chwilę będzie.
Fetor jest tak dotkliwy, że z ogromnym wysiłkiem powstrzymuję mdłości. Nie ma sposobu, by go zignorować. Na pierwszym piętrze, tuż przed drzwiami do mieszkania leży coś.
Na pierwszy rzut oka brudny kłąb łachmanów.
Ja jednak wiem, że to on.
Andrzejek. Przywykliśmy, by go tak nazywać, chociaż teraz to dorosły chłop.
Skupiam całą uwagę, by nie tknąć poręczy.
Może być zanieczyszczona - siostra żartuje, że od samego powietrza.
Od trzeciego piętra zdaje się być nieco lepiej, choć nozdrza i tak kumulują zapach.
Na czwartym, gdzie mieszka moja mama, prawie nic już nie czuć.
"Prawie nic nie czuć" - tak właśnie zwykle odpowiada, gdy zagadujemy o to.
Mama nigdy nie użyłaby określenia "śmierdzi". Żadnego zresztą niecenzuralnego zwrotu.

Gdy Andrzej był mały, zdarzył się wypadek. Poszli z tatą zmienić opony na zimowe.
Lewarek się obsunął, samochód zmiażdżył ojcu płuca. Zmarł na miejscu, nim przyjechała karetka.
Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Na oczach pięcioletniego synka.
Po latach rodzina podzieliła się majątkiem. Andrzejkowi w rozliczeniu dano inne mieszkanie, drugi syn został z matką w tym dotychczasowym.
Po to, by się nią opiekować. Od śmierci męża jakoś nie mogła kobieta do ładu dojść.
Zamieszkał Andrzej w innej części miasta. Przez jakiś czas sprawy toczyły się swoim trybem.
Potem los chyba przestał mu sprzyjać, stracił pracę, zaczął pić, popadł w długi.
Koniec końców stracił wszystko.
Pozbawiony środków do życia nocował na klatkach schodowych, w piwnicach, albo i gdzie popadnie.
Zbierał puszki, cierpliwie przeszukując okolice śmietników. W nadziei, że wypatrzy niedopałek papierosa. Albo coś nadającego się do spożycia, bo i z tym zaczynało być krucho.
Nie wiem, czy korzystał z noclegowni bądź z darmowych jadłodajni. Dość, że snuł się po osiedlu, brudny i odrażający. Czasami litościwy kumpel dał mu się napić ze wspólnej flaszki.
Wreszcie wpadła mu do głowy myśl, by wrócić do rodzinnego gniazda.
Ot, niemal jak biblijny, marnotrawny syn.
Tyle, że jego powrotu nie życzył sobie nikt.
Ojciec nie  żyje, matka znalazła sobie konkubenta, a bratu właśnie powiększyła się rodzina.
Tak więc Andrzejek spędzał dni pod drzwiami dawnego mieszkania.
Żywiąc się tym, co łaskawa rodzina wystawiła mu w reklamówce.
Czasem pozwalano mu się wykąpać i zmienić ubranie. To już przecież coś.
Gdy wychodził z budynku, brat zmywał podłogę, chcąc zatrzeć ślady bytności Andrzejka.
Nie zawsze skutecznie. Brud wżerał się w podłoże, na drzwiach znaczył miejsca, których dotykały gnijące łachmany. Odrażający fetor nie miał szans się ulotnić w zastałym powietrzu.
Sąsiedzi zaczęli się burzyć.
To być nie może. Wszak obniża wartość lokali. Sformułowano petycję.
Niechaj stosowne władze się Andrzejkiem zajmą, zabronią wstępu na klatkę.
Zaczęto zbierać podpisy. Oprócz mojej mamy zgodzili się wszyscy.
Czyż nie przeszkadza jej zapach? Owszem, przeszkadza, lecz miłość bliźniego pojmuje serio. 
- A gdyby tak o mnie chciano decydować...

Jakie uczucia mamy odnośnie bezdomnych?

Czujemy się od nich lepsi.
Dlatego, że bardziej uprzywilejowani. Bardziej ogarnięci. Albo mądrzejsi.
Że nam należy się więcej.
Że sami sobie są winni.

Żądamy, by wyrzucać ich z dworców, autobusów, tuneli.
Bo brudni, paskudni i...śmierdzą.