Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

sobota, 26 czerwca 2021

Kontrowersyjna Jackie Stallone

Z cyklu: Błaznowanie przy śniadaniu

Jak to już u nas w takich razach bywa, od słowa do słowa zeszło nam na Sylwestra Stallone i jego zmarłą w tym roku matkę, Jackie. Jak okazało się, Julian zupełnie nie kojarzył wyżej wzmiankowanej damy. 


Po oglądzie wizerunku, z właściwym sobie taktem i poczuciem logiczności spytał - a czy zdaniem krytykujących Jackie bez tych operacji wyglądałaby lepiej? Otóż nie w tym rzecz, prawda jest bowiem taka, że nikogo to nie interesuje. Nie jest istotne jak by wyglądała, a tylko żeby znała swoje miejsce i nie wychodziła z przypisanej roli. Bo - zdaniem bliźnich - starsza kobieta warta jest tylko tyle, ile korzyści można z niej wycisnąć. Tym jeno uzasadnić można jej dalszą egzystencję. Powinna robić swoje i nie pchać się na afisz. W przeciwnym razie wezmą na języki, wykończą hejtem, na taczkach wywiozą. I jeszcze w mediach taki tekst: Czyja matka tak się oszpeca? No właśnie, słowo klucz to tutaj "matka". Czyli potraktowanie funkcjonalne, nieledwie przedmiotowe. Redukowanie kobiety do roli matki albo babki - zazwyczaj tak się to odbywa. Moim natomiast zdaniem, każdy o własnym wyglądzie niechaj decyduje sam. Zaś rolą bliskich jest bezgraniczna akceptacja rzeczonego. 

- Ach - rozmarzyłam się - gdybym tak miała kasę której nie posiadam, jakże by pięknie było móc podążać taką drogą. Planować kolejne etapy upiększania, mieć kontrolę nad progresją wiekową.  Tak, ja doskonale wiem że to może uzależniać, ale już oczami duszy widzę ten finalny efekt łał! 

Tymczasem spieszę wszystkich uspokoić - jako że biedna jestem jak ta mysz kościelna, nie dla mnie botoks tudzież face lifting, żegnajcie też usteczka glonojada. 

To teraz już tak całkiem na poważnie. Podoba mi się ten przyjazny, ciepły, a przede wszystkim podmiotowy stosunek Sylwestra Stallone do matki. A jego brat, Frank, tak napisał po jej śmierci: Dziś rano bracia i ja straciliśmy matkę - Jackie Stallone. Była matką czwórki dzieci Tommy'ego, Sylvestra, Frankiego i mojej zmarłej siostry Toni Ann. To niezykła kobieta - codziennie trenowała, była pełna odwagi. Zmarła we śnie - tak, jak chciała. Trudno było jej nie lubić - była ekscentryczna i ekstrawagancka.

W tym miejscu powiem, że choć jej niektóre pasje są mi obce, to ona sama wzbudza moją sympatię. Bo ja zazwyczaj potencjalnie lubię niekonwencjonalnych ekscentryków - w opozycji do nudziarzy i poczciwców. I nie oceniam Jackie poprzez pryzmat niefortunnych operacji - jeśli już ktoś miałby się za co wstydzić, to  raczej autor tej metamorfozy, czyli chirurg (nie)estetyczny.

sobota, 19 czerwca 2021

Coś w rodzaju ogłoszenia parafialnego

Upał jest nie do zniesienia, głównie dlatego że tak mnie rozleniwia, podczas gdy tyle zaplanowanych prac na swoją kolej czeka. Renowacja mebli, pranie tapicerki i dywanu, naprawa elektryki w podwieszanym suficie, wymiana baterii w łazience, że o rozmrożeniu lodówki  już się nie zająknę. No właśnie, jak tę nieszczęśniczkę rozmrozić, Panie Prezydencie? Co tu prezydent ma do rzeczy, pewnie ktoś zapyta. Ano prawda, że nic a nic, tak tylko sobie błaznuję by zakłopotanie pokryć. Nie myślcie, że nie oglądałam tych filmików na YouTube, lecz one mówią o wszystkim, prócz najważniejszego: owóż gdzie do jasnej ciasnej znajduje się wyłącznik odcinający zasilanie lodówki Elektrolux w zabudowie meblowej (kto wymyślił to durne rozwiązanie w miejsce porządnej, wolnostojącej).  A tu jeszcze ten i ów mnie pyta, czemu nic nie piszę. Otóż nie mogę zebrać się w sobie, choć akurat brakiem czasu nie zamierzam się zasłaniać. Raczej zła organizacja rzeczonego tu się kłania. Dziś wprawdzie czas nam upłynął miło - na nieśpiesznym, rodzinnym grillowaniu. Jednak na horyzoncie już majaczą te nienapisane lecz zaplanowane posty, a mianowicie: 

1. Było ich trzech - historia przyjaciół uwikłanych w hazard.

2. Krótkie opowiadanie.

3. Post na temat przyjaźni damsko męskiej.

4. Wakacje mojego dzieciństwa.

5. Przemyślenia dotyczące okrucieństwa.

6. Spotkania - wpis bardzo dla mnie a' propos.

7. Trzej panowie R. - trzyczęściowa opowieść o ważnych dla mnie mężczyznach noszących cokolwiek już dzisiaj zapomniane imię na literę "R".

Ciekawi mnie, o czym Wy najpierw chcielibyście poczytać - piszcie w komentarzach albo na priv.

poniedziałek, 31 maja 2021

Nie tego się spodziewaliśmy

Wiele myśli w mózgownicy się kotłuje, tyle tematów na zrealizowanie czeka. Aż tu nagle zonk, bo nie żyje Lucynka. Dopiero przekroczyła trzydziestkę, wyszła za ukochanego mężczyznę, urządzała własne mieszkanie. Z nadzieją na przyszłość, na szczęśliwe życie - bez raka. Niedawno straciła wspaniałego, wspierającego ją tatę, a teraz ona sama... A taka była pogodna, dzielna, zaradna. Inteligentna, błyskotliwa i kreatywna. Ruszyła zbiórka na leczenie, ale już nie doczekała się. Bo jak tu żyć, Panie Premierze, jeśli refundacji leków zdolnych uratować życie - brak. Smutek, żal, zawiedzione nadzieje, zaprzepaszczone szanse. I co tu można więcej napisać - nie ma Jej z nami już.

sobota, 29 maja 2021

Tak zwane "ludzkie" tarapaty

Julia, samotna matka siedmioletniego, niepełnosprawnego Franka, od czasu rozwodu utrzymuje ciepłą relację ze swoją byłą teściową, Haliną. Starsza, schorowana pani, jest emerytowaną nauczycielką i stara się brać czynny udział w rehabilitacji wnuczka, organizując mu zajęcia sensoryczne oraz quasi szkolne. Cieszy się szczerą sympatią swojej byłej synowej, która z kolei zawsze chętnie służy każdą pomocą, jaka tylko jest w jej gestii. Odśnieżanie terenu wokół posesji, większe zakupy, transport na badania, czy też prace w ogródku nie stanowią dla Julii problemu. Halina i mieszkająca z nią córka, Sylwia, opiekują się Frankiem, podczas gdy Julia uczestniczy w próbach orkiestry albo udziela prywatnych lekcji gry na instrumencie. Choć, prawdę powiedziawszy, ciocia chłopca robi to niechętnie, zwykle pod nosem mamrocząc nieprzychylne uwagi. Czyżby tytułem resentymentu? Tego dnia Julia umówiona była z Haliną na wykonanie prac ogrodowych - miała zakupić i obsadzić rabatkę begoniami. Przed wyjściem do sklepu spontanicznie - a może i niezbyt roztropnie - podzieliła się swoją radością. Mój chrzestny podarował mi cyfrowe pianino - powiedziała z entuzjazmem. Starszą panią dosłownie zatkało z wrażenia. Wszak nie dalej niż dwa tygodnie temu matka kupiła dziewczynie nowszy model samochodu. Pojazd, rzecz jasna, to produkt pierwszej potrzeby, ale pianino - nawet jeśli nie fanaberia - to już przynajmniej zbędny luksus. Po chwili, nie patrząc synowej w oczy, wypaliła: to teraz trzeba powiedzieć chrzestnemu, aby kupił Frankowi trampolinę do ogródka. No i chyba oddasz Michałowi jego keyboard, skoro masz pianino? Julia wprost zaniemówiła. J e j chrzestny zobligowany do kupna tej trampoliny? Przecież Franek również ma chrzestnego, że o własnym ojcu nie wspomniawszy. Poza tym nie wyobrażała sobie, że jej były mąż zażąda zwrotu instrumentu, wiedząc jaką frajdę sprawia ich synkowi gra na tych klawiszach. (I rzeczywiście, nie ośmielił się nawet słowem o tym zająknąć, a zaległości w alimentach tłumaczył "energetycznym zablokowaniem finansów". Taki to już z niego nawiedzony adept kolejnego guru.) Zniesmaczona i cokolwiek zmieszana Julia wymknęła się po kwiaty do sklepu. W drodze zadzwoniła do swojej matki, aby podzielić się zmartwieniem. Marta, matka dziewczyny, omal zakrztusiła się ze śmiechu na wieść o tym niewypale Haliny. Uspokoiła córkę, starając się dodać jej animuszu. Ta bowiem poważnie była zaniepokojona wizją konfliktu ze swoją lubianą i pomocną byłą teściową, której nawet nie traktowała jak "byłą". Masz pełne prawo do posiadania pianina, ponieważ jesteś najlepszą, najtroskliwszą matką dla Franka i choćby z racji samotnego macierzyństwa powinnaś mieć odskocznię od codziennych obowiązków. Należy ci się odrobina czasu tylko dla siebie, a spożytkujesz go w sposób wartościowy, doskonaląc artystyczny warsztat. Nie bierz zbytnio do serca impulsywnego wyskoku teściowej, to w gruncie rzeczy dobra, oddana wnukom kobieta. Po czym obydwie, matka i córka, doszły do wniosku, że górę wzięły tutaj matczyne uczucia i po prostu czara się przelała. Uśmiały się jeszcze z tej niefortunnej propozycji zwrócenia keyboardu. Teraz widać, jak to bliższa ciału koszula - stwierdziła Marta - o dziwo, tym razem Halina jakoś się nie troszczy o atrakcje Franka, za to bardziej o profity syna. To akurat zdaniem Marty było całkiem naturalne, bowiem dziecko to połowa naszego jestestwa, podczas gdy wnuk, to jedynie ćwiartka. Tymczasem sprawy miały się następująco. Od czasu rozwodu Michał, syn Haliny, nie dość że nie płaci alimentów, to nie wywiązuje się z ojcowskich obowiązków. Nie odwiedza synka ani nie bierze do siebie w weekendy, jak było w umowie. Twierdzi, że nie może podjąć stałej pracy, ponieważ komornik "siedzi mu na ogonie". I to - jego zdaniem - wyczerpuje temat. Gwoli ścisłości i przed rozwodem niezbyt się udzielał rodzicielsko; w dodatku uwikłał Julię w swoją osobistą spiralę zadłużenia. Aż nareszcie powiedziała - dość!

Po przyjściu ze sklepu szczęśliwie okazało się, że teściowa ochłonęła już z emocji i reszta wizyty upłynęła w spokojnym nastroju. Może zdała sobie sprawę, że nikt inny jak tylko jej własne dziecię ponosi odpowiedzialność za ewentualne niedostatki mogące być udziałem chłopczyka. I to pod adresem syna powinna kierować sugestie i żale związane z zakupem tej nieszczęsnej trampoliny.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Jak szczury w labiryncie

 - Wiecie, jaka jest recepta na udany związek - spytał nas (mnie i moją siostrę) szkolny kolega tej ostatniej, Rafał K. - skądinąd znany gdański malarz. Siedzieliśmy sobie we trójkę przy popołudniowej kawie w Galerii Sztuki Blik, w której przed pandemią pracowała siostra. Odpowiedź była nam od dawna znana, wręcz nawet lubiłyśmy go do jej formułowania prowokować. - Jedno kocha a drugie... się na to zgadza - wyrecytował z uśmiechem kolega. I od tej pory zawsze sentencjonalnie cytujemy jego powiedzonko. Bez wątpienia życie byłoby o wiele prostsze, gdyby w podobny sposób można było związki aranżować. Niestety, to tak nie działa...

Bartosz wysłał Julii nagranie z wyrazami zachwytu i miłości. Taką płomienną deklarację uczucia i potencjalną gotowość do oświadczyn.

Tymczasem Julia beznadziejnie i nieuleczalnie zauroczona jest swoim terapeutą, Aleksandrem. Cóż, kiedy tak zwany sojusz terapeutyczny nieodwołalnie i na wieczność wyklucza możliwość ich związku. Czyli zonk!

Marcin pragnie wyłącznie swojej żony, Edyty, ale najlepiej gdyby miała charakter i duchowość Julii, ich wspólnej przyjaciółki.

Edyta wprawdzie docenia przywiązanie i opiekuńczość Marcina, ale w sferze seksu poszukuje czegoś więcej poza ich małżeństwem.

Była żona Tomasza, Magda, życzyłaby sobie, żeby związał się z Julią, która jest nauczycielką ich córeczki. Wtedy mała Marysia miałaby cudowną macochę.

Tomasz wprawdzie wielbi Julię, jednak nie może uwolnić się od obsesji na punkcie Mileny, która nieustannie to pojawia się burzliwie, potem znów spektakularnie znika. Taka już z niej femme fatale, siejąca zamęt i niepewność.

Julia mówi, że tylko postrzeganie sensu życia w cierpieniu miałoby jeszcze jakiś logiczny sens. Jeśli zaś dwoje ludzi pragnie szczęścia, wszystko wymyka się spod kontroli a nawet wręcz sprzysięga się przeciwko nim. Amerykański psycholog, Robert Tryon, poddał laboratoryjne szczury słynnemu doświadczeniu w labiryncie. Te "mądre" popełniały mniej błędów podczas procesu nauki wychodzenia zeń, "tępe" zaś popełniały ich znacząco więcej. Godnym zauważenia był fakt, iż w innych aspektach uczenia się obie grupy nie odbiegały od siebie poziomem. Najwyraźniej do pokonywania labiryntu wydają się być pomocne specyficzne zdolności przestrzenne. Czy podobne zasady obowiązują również w sferze uczuć? - zdaje się pytać Julia. Który z tych modeli należałoby uznać za godny naśladowania w odniesieniu do ludzi. Którzy z nas "mądrzy" są a którzy "tępi". 

Moje osobiste doświadczenie sprawia, że nie mam dla Julii pomyślnych wieści.

czwartek, 15 kwietnia 2021

O mojej Mamie w trzecią rocznicę


Można by rzec iż od śmierci Mamy w kwietniu 2018 roku jestem innym już człowiekiem. Tymczasem nie tyle innym, co na inny sposób "ludzkość" swą wyrażającym. Z tej choćby przyczyny, że zmieniła mi się perspektywa bycia. Utrata rodziców, definitywna i nieodwołalna, niesie z sobą wzięcie odpowiedzialności za własne szczęście, nie ma już bowiem żadnej - ziemskiej i namacalnej - instancji wyższej, która autorytetem swoim mogłaby nas zwolnić i przejąć kontrolę nad owym.
Cóż, pewnie zabrzmi to jak banał, ale śmierć zawsze zaskakuje nas tudzież zastaje nieprzygotowanych. Bo czyż na śmierć można się (ale tak naprawdę) przygotować?
Teraz już wiem, że nie. Czy dobrze to, czy źle, nie umiem się w tej materii wypowiedzieć.
W powietrzu już na zawsze pozostaną pytania bez odpowiedzi.
Czy mogłam dla Niej coś więcej uczynić, powiedzieć, zapewnić.
Dlaczego kiedy umierała zamiast trzymać ją w ramionach, ja niemądrze się krzątałam szukając piżamy, kapci i szlafroka do szpitala...
Lecz najbardziej przejmujące ze wszystkiego jest to, czego nie uzyskałam od Niej. Mając Ją na wyciągnięcie ręki. Choć tak naprawdę fizyczna bliskość nie jest tożsama z możliwością uzyskania odpowiedzi na tę niejasność, co od prapoczątków kumulowała mrok i ciemność.
Nie ma odpowiedzi, bo tych nikt nie zna. Są za to pytania, lecz też nie do końca jest jasne, czy są właściwie sformułowane. Jeśli nad tym popracować, jest nadzieja, że i w kwestii odpowiedzi nieco się rozjaśni. Tylko tyle. I aż tyle.              
                        
                                                                                 Młodziutka Ala. 
   
                                                                  Wiekowa Alicja u schyłku życia. 

                                                                   

wtorek, 13 kwietnia 2021

O miejscu zamieszkania

Bardzo szanuję ludzi, którzy kochają i z wielką pasją potrafią mówić o miejscu swojego zamieszkania. I obojętnie, czy jest to jakieś cudowne obiektywnie, zabytkowe miasto, czy też zwyczajne, dechami zabite zadupie. Tak mówi moje dziecię. Na studiach miał kolegę z Przechlewa, który początkowo pytany o to, skąd jest, odpowiadał tylko, że z małej miejscowości pod Chojnicami.  
- Przechlewo - ożywił się Julian - znam z wycieczek palcem po mapie. I odtąd Kolega po każdym domowym weekendzie czuł się zobligowany by opowiadać o wszelkich sprawach owej miejscowości się tyczących. Być może tak rodzi się szacunek do własnych korzeni i chęć powrotu do "swoich" po skończeniu studiów.
Sama nie wiem, co bym o tym myślała, gdybym pochodziła z takiej miejscowości. Bo co innego przenieść się na wieś w bardzo już dorosłym wieku, mając za sobą bogactwo doświadczeń oraz możliwość wyboru.
Muszę powiedzieć, że czuję się szczęściarą na myśl o tym że od zawsze mieszkam w dużym (jak na polskie standardy) mieście. Mogę być częścią jego miejskiej tkanki, korzystać z dobrodziejstw wielkiego i przemyślanego organizmu. Czuć wspólnotę terytorialną, być współodpowiedzialna za kształt i mieć wpływ na zmiany, jakie się w moim mieście dokonują. Ta specyficzna mieszanina poczucia odrębności i wspólnotowości. Również i anonimowości. Poza tym konkretnie kocham swój Gdańsk za jego tolerancyjność, nieledwie kosmopolityzm i otwarcie na świat. Chociaż przyznaję, nie wszystko mi się tutaj pod względem architektonicznym podoba. Jednak czuję, że jest to moje miejsce na ziemi.
Co do korzeni, to zawsze pytana o nie odpowiadam, że są... Poznańskie. I tak już musi być, czuję, że to ważne, by się tak określić, z tym akurat obszarem zidentyfikować. I może w takim sensie Dziecię moje ma głęboką rację.

niedziela, 11 kwietnia 2021

Pan Kazimierz

Napisz o Zelatorze, prosi mnie już od rana Dziecię. Niechaj więc będzie.

Dzisiejsza niedziela, zwana przewodnią albo Białą, od roku 2000 obchodzona jest jako Niedziela Miłosierdzia Bożego. Dzień ten zawsze już będzie mi się kojarzył z postacią pewnego, od dawna już nieżyjącego, człowieka. W wieku nastoletnim byłyśmy z siostrą gorliwymi działaczkami na rzecz ubogich, brałyśmy czynny udział we wszelkiego rodzaju akcjach charytatywnych. Zbieranie używanej odzieży, sporządzanie i roznoszenie paczek żywnościowych na święta oraz inne tym podobne. Pewnego razu, usłyszawszy o organizowanych w naszej diecezji rekolekcjach charytatywnych odbywających się w gdańskim seminarium, poprosiłyśmy proboszcza o skierowanie. Ten zaś, urzeczony pomysłem, pochwalił nasze dobre serduszka. Takim to sposobem znalazłyśmy się w świecie zabytkowych krużganków, tajemniczych, pachnących wilgocią pomieszczeń, przede wszystkim zaś poczułyśmy się adeptkami archaicznych nieledwie rytuałów. Innymi słowy, miałyśmy niepowtarzalną okazję pobyć w zupełnie odmiennym świecie. Atmosfera ćwiczeń duchowych oraz wykłady prowadzone przez największe kościelne "sławy" - wszystko to sprawiło, że po przyjeździe do domu świat zewnętrzny wydał nam się płaski i nijaki. Trudno nam było odnaleźć się w tej trywialnej, naszym zdaniem, rzeczywistości. Dużym wsparciem okazał się wtedy nowo poznany, samozwańczo zaproszony przez nas do rodzinnego domu, człowiek - Pan Kazimierz. Dziś takie postępowanie byłoby wręcz niepodobieństwem, wtedy funkcjonowało w najlepsze. Był to mocno już starszawy człowiek, plasujący się w przedziale wiekowym pomiędzy naszymi rodzicami a dziadkami. Otóż pan ów, zajmujący się zelowaniem - lecz nie butów tylko tajemniczek różańcowych - był ponadto gorącym propagatorem Bożego Miłosierdzia, o którym raczej niewiele się wówczas mówiło. Pan Kazimierz, imiennik naszego Taty, w krótkim czasie stał się przyjacielem domu. Bywało, że gościł u nas w każdą kolejną niedzielę, opowiadając nie tylko o sprawach religijnych ale i o swoim życiu. Ponoć zawsze marzył, żeby zostać księdzem; tymczasem uwzięła się nań pewna pani, urabiając go tak długo, aż zyskała swoje. Ożenił się i spłodził z nią siedmioro dzieci. Po czym zgodnie z powiedzeniem, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, rozpoczął objazdy po kościołach i placówkach religijnych. Utrzymywał też, że ukazała mu się sama Matka Boska. Nasz Tata traktował go z lekceważeniem a nawet z przekąsem podkpiwał sobie z jego widzeń i objawień. Porównywał go czasem do wielebnego Higginsa - jednej z postaci powieści Dickensa. W niczym to jednak nie umniejszało naszej sympatii do starszego pana. Mama zawsze gościła go jak ważną osobistość, przygotowując smaczne obiadowe dania. Trwało to wiele następujących po sobie lat, Zelator brał udział w przeróżnych formach naszego życia. Pamiętam, jak zimą - a te bywały naprawdę mroźne - wszyscy kolektywnie jeździliśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie. Pan Kazimierz ofiarnie woził na saneczkach naszego małego braciszka. Tata zaś, jak na rasowego "panikarza" przystało, ostrzegał nas przed kruchym (rzekomo) lodem. 

Jako że starszy pan wykonywał szlachetną profesję stolarza, mama uprosiła go by podjął się zabudowy naszego przedpokoju. Mieliśmy złe doświadczenia z fachowcami - już dwóch takich pobrało zadatek i nie pokwapiło się do pracy. Teraz więc żartowaliśmy sobie, jak to z Panem Kazimierzem będzie i czy potraktuje nas tak samo. Wynik okazał się połowiczny, bo wprawdzie prace nie zostały wykonane, lecz i zadatek pobrany nie został. - Widać taki z niego stolarz, jak z koziej d(...) trąba - skwitował lekceważąco Rodziciel. Odtąd, kiedy tylko pojawiał się nasz poczciwiec, tata cedził pod nosem - zzzzelator! Potem zaś ostentacyjnie wychodził z pokoju.

Nie raz i nie dwa żartujemy sobie dzisiaj dobrotliwie z Pana Kazimierza. A jednak wspominamy go z prawdziwym rozrzewnieniem - wieść gminna niesie, że udało mu się dożyć setki. To był naprawdę uroczy rozdział naszego życia. Młodego i beztroskiego, w błogiej nieświadomości zepsucia i upadku kleru. 

niedziela, 4 kwietnia 2021

Konstatacja

Rodzi się dziecko i co w nogach sił każdy na wyścigi bieży, aby nieba mu przychylić. Lata biegną i staje się jasne, że nie spełnią się świetlane przepowiednie. Aż nadchodzi czas graniczny i bezspornie już wiadomo, że to upragnione nie wydarzy się - bo niepodobna. I co z takim "dzieckiem" zrobić? Dobić?

Lecz dobra wiadomość jest taka, że z reguły już nie żyją w owym czasie mimowolni sprawcy tej niedoli - Rodziciele.

wtorek, 23 marca 2021

Adam Zagajewski

Na wieść o wczorajszej śmierci znanego i wybitnego polskiego poety, eseisty i prozaika, Adama Zagajewskiego, wróciły do mnie wspomnienia z młodszych obszarów mojego życia. Przypomniałam sobie cały ten medialny ferment wokół opublikowanej przez Zagajewskiego wspólnie z Julianem Kornhauserem (w 1974 roku) książki Świat nie przedstawiony. Była to analiza obrazu literatury polskiej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ów manifest ideowy i estetyczny stanowił zarazem postulat odejścia od alegorii i mityzacji praktykowanej przez takich twórców jak Herbert, Lem, Konwicki czy Myśliwski, w stronę wnikliwej analizy współczesnych realiów. Książka wywołała ożywioną dyskusję w naszym literackim świecie inicjując kilkadziesiąt artykułów o charakterze polemicznym. Debaty owe miały miejsce m.in. na łamach tygodnika Literatura, zaś ja z siostrą śledziłyśmy je z wypiekami na twarzy. Bowiem już od czasów nastoletnich byłyśmy zagorzałymi fankami tego wspaniałego, dziś już nieistniejącego czasopisma. Za to właśnie dziś, przy okazji likwidacji mieszkania rodziców natrafiliśmy na całe sterty zakurzonych egzemplarzy. I co tu teraz z tym całym archiwalnym "dobrem" począć?

Mój drugi - raczej zresztą niszowy - blog, Poetyckie Inspiracje Erraty, koncentruje się , zgodnie z jego nazwą, wokół inspirujących mnie reprezentatywnych utworów o charakterze poetyckim. Poezja to kwintesencja skrótu myślowego, najbardziej podziwu godna forma wypowiedzi. Zaraz potem jest felieton, konstrukcja stylistyczna ulubiona i najczęściej praktykowana przeze mnie.  

Poniżej prezentuję wiersz naszego wybitnego Autora. Zaś poniżej moja impresja będąca czymś w rodzaju wariacji na temat utworu.    


Adam Zagajewski  

Sklepy mięsne


Afrykanin a nie Murzyn
nie słyszy się już dziś o Murzynach
którzy zginęli w kopalni węgla
to robotnicy afrykańscy ze zmiażdżonymi
czaszkami spoczęli pod zwałami mózgu
nie słyszy się już dziś o rzeźniku
starym rycerzu krwi
sklepy mięsne oto muzea nowej wrażliwości
urzędnik a nie kat
nie słyszy się już dziś o hyclu
którego nienawidziły dzieci
W dwudziestym wieku pod rządami nowej władzy rozumu
pewne rzeczy już się nie zdarzają
krew na ulicy na maskach samochodów
i na samochodach bez maski
człowiek biały z przerażenia
Europejczyk oko w oko ze śmiercią
nie słyszy się już dziś o śmierci
zgon a nie śmierć
to jest właściwe słowo
Wymawiam je i nagle spostrzegam
że moje usta wyścielono tekturą
którą dawniej nazywano milczeniem

---------------

Przetasowanie, weryfikacja, autocenzura. Poprawność polityczna i cywilizacyjny polor. 
Człowiek współczesny nie potrafi znieść surowych prawd. Musi owijać je w sreberka. 
Czy tak jest lepiej? Tak jest inaczej? Jak zwał, tak zwał.

niedziela, 21 marca 2021

Z cyklu: Rozważania Przy Śniadaniu

(Pamiętacie, jak mówiłam że będą również wiwisekcje?)

Zadzwoniła do mnie rano córeczka, Basia, mówiąc że nie zdzierżyła i musiała spasować w połowie rekolekcyjnego kazania online. Zaznaczyła przy tym, że nic złego nie zostało powiedziane. Ale również... nic dobrego. Cóż, robimy się coraz bardziej wymagający; kazanie to również produkt i mamy prawo żądać najlepszego. Podzielam ten pogląd, i to całkiem niezależnie od nurtującego mnie kryzysu wiary. 

Stało się to przyczynkiem do naszego snucia luźnych impresji podczas niedzielnego śniadania.

- Wiesz Julianie, miałam niedawno rozmowę z ciocią Basią. (Moja siostra również ma na imię Basia.) Stwierdziłam wtedy, że najgorszych czynów zwykle się dokonuje w imię religii, zaś nasza katolicka ma na tym polu imponujące osiągnięcia w postaci wojen krzyżowych, polowań na czarownice, tępienia heretyków etc. Za to najlepsi ludzie, jakich znam (może być przez przypadek) są ateistami. Weźmy tu pierwszy lepszy z brzegu przykład; mój kuzyn, Krzysztof, zdaje się być kwintesencją tego, kogo nazywa się "człowiekiem dobrym". Poza tym dziecię moje, Julian, no i choćby Ania, nasza blogowa koleżanka. Czy ja w ogóle znam dobrego i zarazem wierzącego człowieka - zaczęłam sobie błaznować - bo akurat siebie do powyższej kategorii nie zaliczam. A tak poważnie to pierwszym przykładem dobrego i wierzącego człowieka jest moja córka Basia, a zaraz potem brat mój oraz siostra. Choć ta ostatnia - podobnie do mnie - już w kryzysie wiary.

- Kryzys jest zjawiskiem pożądanym, zawsze prowadzi do pozytywnych rozstrzygnięć - napomyka Julian - ja sam wyszedłem z niego utwierdzony w przekonaniu co do swego ateizmu. 

- No tak, lecz ja akurat wcale nie podzielam takowego przekonania. - Czyli wciąż w kryzysie trwasz - replikuje.  I na to wygląda.

- Zawsze odnosiłem wrażenie, iż w waszych dawniejszych z ciocią dyskusjach to ty broniłaś stanowiska Kościoła, ona zaś wygłaszała z lekka obrazoburcze opinie. Za to teraz to właśnie ona broni Kościoła, a ty i Basia suchej nitki nie pozostawiacie na nim.

- Zdaje się że to nasze z Basią studia do perfekcji dopieściły nasz krytycyzm względem owej instytucji. Bo musisz wiedzieć - nikt tak nie wkurza tych hierarchów jak teologowie świeccy. 

- Zaś wracając do cioci, nie mogę się z tobą zgodzić, bowiem to ona zawsze ściśle trzymała się litery, a ja większość tych "nauk" traktowałam z rezerwą. Czy masz na myśli kwestie związane z seksualnością? Bo teraz przypomniałam sobie, co mi kiedyś powiedziała ciocia na temat znajomej z pracy. Wyobraź sobie, owa pani tak się bała potępienia, że skrycie marzyła, by przekwitnąć, aby już nie grzeszyć używaniem środków anty. Dla mnie było to takim szokiem, że dosłownie zdrętwiałam ze zgrozy. Tudzież oburzeniem zapałałam do tych, którzy takie pranie mózgu fundują kobietom! 

W tym miejscu mała, osobista dygresja. Ja akurat uważam, że wszystkie te - pozornie ograniczające -  normy na celu mają służbę dobru. Nie wyobrażam sobie stosowania innych niźli naturalne metod. W linii prostej wynika to z szacunku dla własnego ciała i ma nie tylko religijne, ale też ekologiczne konotacje. Funkcjonuje bezsprzecznie w duchu szeroko pojętej ekologii. Zaś facet, który by ode mnie oczekiwał stosowania ingerencji w mój wewnętrzny ekosystem, automatycznie stałby się facetem byłym lub niedoszłym. Tu muszę zaznaczyć, że pojęcie ekosystem rozszerzam również i na swój dobrostan psychiczny czy duchowy. Z czego jasno wynika, iż ktoś, kto sądzi że antykoncepcja należy tylko i wyłącznie do kobiety, grono palantów zasila nieuchronnie.

Lecz gwoli ścisłości nie od rzeczy będzie rozgraniczyć nauczanie Kościoła od nauczania... grajdołka naszego powszedniego. I tu chyba należałoby szukać klucza. 

- No, ja w każdym razie - wtrąca Julek - nie zamierzam się przejmować żadnym z tych stanowisk. To czy Bóg istnieje bądź też nie, jest mi tak obojętne jak ten zeszłoroczny śnieg. I nawet gdybym jakimś cudem się "dowiedział", odnośnie mego postrzegania świata żadnej to już praktycznie rangi mieć nie będzie. 

Paradoksalnie, choć wychodząc z innych zgoła założeń, o dziwo... i dla mnie również. Innymi słowy, to co tak na pozór dzieli, w rozumieniu holistycznym zawsze ma szansę na wspólnej płaszczyźnie się spotkać. O ile tylko posiadaczy otwartych umysłów dotyczy.

Czyniąc zadość sprawiedliwości - i tytułem uściślenia - muszę jeszcze coś w kwestii merytorycznej dodać. Nie tylko religia musi generować te szkodliwe i niszczące "akcje". Wszak hitleryzm i stalinizm mnóstwo w tej dziedzinie na swym koncie mają. A zatem prawidłowy wniosek musi być jedynie taki, że za największe nieszczęścia w społecznej sferze odpowiadają ideologie skrajne. Bo nawet jeśli rodowód takiej ideologii nie ma religijnych konotacji to i tak ich cechą wspólną zawsze jest fanatyzm.  

piątek, 19 marca 2021

I ponownie z cyklu: Witajcie Na Dnie

Ile jeszcze razy będę Was chciała (łamane przez musiała) powitać na tajemnym dnie, sam Pan Bóg - zakładając Jego istnienie - wiedzieć raczy.

Bo oto właśnie zdałam sobie sprawę że otrzymałam od życia to, czego tak pragnęłam nieodparcie. (Takich mamy wielbicieli na jakich sobie, w rozumieniu dosłownym, zapracowaliśmy.) I co, czy teraz cała jestem w skowronkach? Otóż nie i ogólnie bujda na resorach.

Na pytanie, według jakich kryteriów poszukujemy swojej drugiej połówki odpowiedź wcale nie jest tak przewidywalna. Powinien być uczciwy, dobry i czuły, opiekuńczy, silny i zaradny - mówimy sobie zwykle. Niektórzy z nas dodają: piękny, atrakcyjny i seksowny. I według mnie dopiero ten ostatni miernik jakąś tam rację bytu ma. Tymczasem okazuje się że taka wyliczanka wcale nie wyczerpuje listy argumentów. Natomiast kluczem może być suma niedoborów składających się na poczucie deficytu potrzeb czy też pragnień. Jeśli nasz potencjalny partner zdaje się ów deficyt zaspokajać, rzucamy się w wir uczucia niczym przysłowiowa ćma na świeczkę. 

Czemuż to nie zadowolił mnie owoc moich wieloletnich pragnień? Dlatego że w miarę jedzenia apetyt rośnie? To też ale nie wyłącznie. Bowiem zaspokojenie życiowego deficytu jest wprawdzie ważnym, lecz tylko przejściowym etapem w drodze ku miłości. Samo w sobie środkiem jest, nie celem. Pomaga rozwinąć skrzydła, by nareszcie móc polecieć tam, gdzie od zarania czeka nasze uprawnione miejsce. 

niedziela, 14 marca 2021

Ohne Dich...

 Uwielbiacze, zachwycacze...

Jak pamiętacie z historii, istniała w średniowieczu kategoria błędnych rycerzy, snujących się od zamku do zamku w poszukiwaniu przygód i bitewnego zajęcia. Nieodłączną cechą takich rycerzy było posiadanie ubóstwianej Damy Serca. W jej imię gotowi byli na niezwykłe czyny. Ot, brawura, czasem na wyrost a przeważnie na pokaz. Lecz, jak się okazuje, szlachetna ta instytucja wcale do lamusa nie odeszła, przeciwnie, ma się dziś zupełnie dobrze. Ech, dosiadłby taki konika, szabelką pobrzękał. No dobra, czasy są nowe, to pomachałby czterdziestką piątką lub chociażby trzydziestką ósemką. 

Tyle że pojemność serc tych dżentelmenów najwyraźniej się zwiększyła, bo Damy ich szlachetnych Organów występują teraz w liczbie mnogiej. Ja to nawet mam prawdziwe branie wśród owych zacnych indywiduów. Czyżbym była jak dobre wino, co to im starsze tym lepsze, no bo - powiedzcie sami - lata biegną, a tu coraz to nowy narybek uwielbiaczy rośnie. Czasem nawet się zastanawiam, co ze mną jest "nie tak", że do obuwia przylepiają mi się te Odpady Biodegradowalne. Narkomani po odwyku i alkoholicy... przed. Niespełnieni mafiosi i entuzjaści gier hazardowych. Replikanci Piotrusia Pana i popaprańcy maści wszelkiej. 

Siedzi sobie taki "pasjonat" nocną porą w kłębach dymu papierosowego i... uwielbia! Zamki na piasku gdy pełno w szkle. Czy to ja Matką Boską jestem, żeby mnie uwielbiać? Wszak tylko matką Polką, skromną i niepoczesną życzę sobie być. A zresztą, ja się jako obiekt bezinteresownego wielbienia wcale nie nadaję, mam bowiem w trymiga dążność, aby takiej fascynacji ulec.  Lecz wtedy biada! Uwielbiacz, miast z dziką rozkoszą afekt odwzajemnić, tyły podaje z prędkością świetlaną. Bo afekt ten z definicji jest bezpłodny i kończy się zaraz tam, gdzie zaczyna się mowa o realiach.

Małgośka... hej głupia ty, głupia ty, głupia ty... , czy jakoś tak to leciało. Ani chybi, na bank musiało być o mnie.

Nie ma lekko, czas na samokrytykę. Już raz dałam się nadziać jak szprotka na haczyk. Za drugim - łyknęłam jak młody pelikan. Trzeciego - przyrzekam - nie będzie. 

Chłopaki, zabierzcie swoje wiaderka i łopatki - idźcie budować te piaskowe zamki na innym podwórku. W mojej piaskownicy zrobiło się nieco za ciasno. Nieważne, czy taki uwielbiacz-zachwycacz ma lat trzydzieści, czterdzieści, czy sześćdziesiąt osiem - on już i tak na zawsze pozostanie chłopcem. Harley-Davidson, czarna skóra, długi włos powiewający spod kasku na wietrze. Czasem - dla przedłużenia wiadomego organu - duża i droga fura.

Marzycielu, który kochasz i podziwiasz zaledwie mój abstrakt, chciałbyś być nadal moją Inspiracją? Możesz sobie... pomarzyć. Dziś bowiem jest pierwszy dzień reszty mojego życia bez Ciebie. Ohne Dich!

piątek, 12 marca 2021

Mózgu malutkiego pranko

 Z cyklu Rodzinne Anegdoty

Rzecz działa się ponad dwadzieścia pięć lat temu.
- Mam wyrzuty sumienia - stwierdziła moja czteroletnia wtedy siostrzeniczka, Hania.
- Czemu, kochanie - zaniepokoiła się jej mama.
- Bardzo was kocham, ciebie i tatę, jednak gdyby kazał mi ktoś szczotkę do kibla wyssać, pod warunkiem, że was uratuję od niechybnej śmieci, to owa śmierć spotkałaby was nieuchronnie.
Obecne przy tym Dziecię moje żarliwie zadeklarowało: a ja dla Pana Jezuska nawet kupkę psią bym zjadł.
Usłyszawszy to mój tata omal nie zszedł śmiertelnie ze zgrozy.
- Alicjo, widzisz, do czego doprowadza takie pranie mózgu dziecka! - krzyknął do żony.

Ja zaś, współcześnie:
- Nie proponuję wprawdzie psiej kupy, ale mógłbyś przecież dla Niego co innego zrobić.
- Teraz to już nic dla Pana Jezusa robić nie zamierzam!
Taki to Julian, apostata jeden...

niedziela, 10 stycznia 2021

O moim czytaniu i niektórych implikacjach

Powszechnie uważa się, że czytanie książek jest zajęciem szczytnym, a w hierarchii rozrywek stoi na miejscu poczesnym. O ile zgadzam się, iż płynie stąd naprawdę wiele dobra, to dostrzegam też pewne niebezpieczeństwo  takiego nieskrępowanego oddawania się lekturze. I nie chodzi mi tu o wartościowość tejże, tylko o sam fakt przebywania w tym fikcyjnym, mimo wszystko, świecie. Można tu wyróżnić takie gatunki, jak bajki i baśnie, literatura dziecięca i młodzieżowa (w tym podróżnicza), fabularyzowane powieści historyczne, sensacyjne, wielka literatura klasyczna, współczesna powieść obyczajowa, a nawet literatura faktu. Wszystko to w gruncie rzeczy jest tworzywem, które każdy z nas może w dowolny sposób wykorzystać.

Literatura w moim życiu zawsze grała rolę znaczącą. Może nawet za bardzo znaczącą. Rodzice od najmłodszych lat wpajali nam umiłowanie i szacunek dla słowa pisanego. Czytali nam i opowiadali najróżniejsze historie, potem kupowali książki, które czytaliśmy już samodzielnie. Domowe półki dosłownie uginały się od woluminów, do dyspozycji były zresztą świetnie wyposażone biblioteki miejskie oraz szkolne. Można by zatem rzec, czytanie po prostu mam we krwi. Długofalowe obcowanie ze słowem pisanym zawsze owocuje bogactwem wyobraźni, urozmaiconym słownictwem, intuicyjnym wyczuciem stylu, wrażliwością na błędy merytoryczne i formalne, gramatyczne i ortograficzne. Uczy obcowania z łaciną i greką.

Tymczasem nabrałam upodobania do ucieczek w świat nierzeczywisty. Byłam dziewczyną raczej nieśmiałą, niepewną siebie i wycofaną. Podczas gdy moi rówieśnicy bawili się na imprezach, jeździli na biwaki, słuchali modnych ówcześnie przebojów, ja żyłam w świecie literackim, czyli po prostu fikcyjnym, kompensując sobie niedostatki w sferze realiów. I tak mi zostało na długo. Potem musiałam nieźle się nagimnastykować, żeby ta moja czytelnicza skłonność nie kolidowała z obowiązkami osoby dorosłej. Będąc na studiach musiałam się zdyscyplinować - czytając wyłącznie literaturę naukową, a tę tak zwaną piękną tylko i wyłącznie podczas ferii i wakacji. Łatwo nie było ale dałam radę, nie miałam innego wyjścia. 

Odkąd pamiętam, marzyłam o pisaniu. Pragnęłam zostać sławną i bogatą, koń by się uśmiał, nie ma co! I teraz pewnie wielu z Was pomyśli, że jako "osoba lubiąca pisać" dawałam próbki talentu czy też  grafomanii, wyżywając się w pisaniu pamiętnika, wierszy albo opowiadań "do szuflady". Otóż nic z tych rzeczy; byłam, jak to się określa, "ponad to". Nie wyobrażałam sobie, bym na światło dzienne miała wytknąć jakieś nieporadne wypociny. Wszystko układałam sobie tylko w głowie, zaś pierwsze słowa w przestrzeni publicznej zamieściłam w 2011 roku. Ja już tak mam - albo piszę dobrze, albo wcale. 

Nie polecam takiego podejścia młodym adeptom pióra, mój przykład dowodzi tego aż nadto.

Czy kiedyś cokolwiek wydam? Niewykluczone, wciąż nad tym pracuję. Tyle, że po swojemu, niesystematycznie, czekając na wenę niczym na Godota.. Może ja za mało lubię ludzkość, żeby jej się produkować? A przecież pojedynczych ludzi kocham i szanuję. 

piątek, 8 stycznia 2021

Pod wieczór

 (Opowiadanie)

Sierpniowy dzień dobiegł wreszcie swego upalnego końca. Wracając z córką od rodziców zrobiła małą przerwę w podróży. Chciała tylko zatrzymać się w centrum miasta, żeby na hali targowej zrobić zakupy. Odkąd po śmierci męża została z dziećmi sama, często odwiedzała rodziców. Potrzebowała ich ciepłego wsparcia, z trudem wychodząc z depresji.
Owego dnia kupiła na hali dwa koszyczki brzoskwiń. Straganiarki spieszyły się do domów, zatem chętnie wyzbywały się towaru. Zadowolona z zakupu - wszak bez owoców nie wyobrażała sobie życia - cieszyła się na wspólną z dziećmi kolacyjkę.
Tymczasem córka przypomniała sobie, że powinna wydrukować parę stron dla swego promotora. Udała się do pobliskiego centrum kserowania, gdzie można było dokonywać wszelkich operacji edytorskich i finalnie nawet oprawić pracę. W oczekiwaniu na córkę kobieta usiadła na ławeczce, delektując się piękną pogodą. Zresztą nie tylko ona, ten miły wieczór przyciągnął rzesze spacerowiczów. Dzielnica uchodziła za jedną z tych lepszych; ludzie ubrani byli dostatnio, sprawiali wrażenie spokojnych i niefrasobliwych. W pewnej chwili kobieta odniosła wrażenie pewnego dysonansu. Ulicą szła niewielka grupka, złożona z dwojga dorosłych - matki i ojca - oraz trojga dzieci w wieku szkolnym. To dziwne, jak bardzo tu "nie pasowali". W czym rzecz, pomyślała, czy to ich ubrania, znoszone i niemodne, czy raczej mowa ciała, znamionująca pokorę i podległość. Tak, jakby nagle wyłonili się z jakiejś innej bajki, w której rezydowali w ciągu dnia, teraz zaś odważyli się wychynąć na świat. Wszak ten  powinien należeć również i do nich. I widać było, że na swój z lekka jeszcze nieśmiały sposób prawda ta zaczyna im się krystalizować. I niewesołe kobietę ogarnęły myśli. Zważywszy jej ekonomiczną sytuację, równie dobrze i ona mogłaby się tak zdeklasować. Fakt, że sama wizualnie utrzymuje się na fali jest efektem podawania się z lekka na wyrost, zawsze troszkę na pokaz, albo nieco ponad stan. Niejeden zresztą bardzo miał jej to za złe. Co to właściwie znaczy ponad stan? Skąd się w ogóle wzięło takie powiedzenie?
Gdyby kobieta wręcz zajadle nie walczyła o swój prestiż, mogłaby spaść na samo dno w hierarchii. Tak trudno jest utrzymać się na powierzchni, dając odpór zaniedbaniu i upokorzeniu. Czy bieda zawsze musi iść w parze z utratą godności własnej? Całą swoją wewnętrzną siłą pragnęła się tej podłej "prawdzie" przeciwstawić. Niełatwo owdowiałej matce utrzymać i wykształcić troje dzieci, samej przy tym zachowując standard. Jak cię widzą, tak cię piszą. Tak to sobie dywagowała, bowiem upodobanie do oddawania się myślom od zawsze miała we krwi. A może nie tędy droga i należałoby inną obrać?
Lecz zaraz z lekkim przekąsem pomyślała o tych, co najgłośniej trąbią o pokorze wobec biednych ludzi. Sami zarazem owej pokory nie posiadając, ugrać próbują na tej pozornej filantropii ile tylko się da. Nie, nie ma głupich, już ona z pewnością na tę ich "szlachetną" ideologię nabrać się nie pozwoli. Walczyć będzie ile sił, by utrzymać się na powierzchni, a jeśli nawet miałaby utonąć, to chociaż wizerunek po niej pozostanie. Zresztą, z pomocą kochanych rodziców na pewno wszystko się uda.
Tymczasem obserwowana przez nią rodzina powoli wtapiała się w wieczorny tłum, odchodząc do swojego świata, gdzieś na obrzeżach cywilizacji.
W nagłym przebłysku pojęła, jak powinna teraz postąpić, co jest w jej mocy zrobić.
Ruszyła biegiem w pogoń za rodziną. Chociaż na finiszu prawie się zawstydziła. Z czym do gościa?
Z koszyczkiem brzoskwiń? Cóż, dobre choć i to. Tylko - gorączkowo myślała - czy wystarczy tego?
W opakowaniu było dziesięć sztuk, ich zaś było pięcioro. Uff, wystarczy. Jednak były przecenione, może któraś jest nadpsuta. Oby tylko nie...
Przepraszam - zawołania nieco zdyszana po biegu - czy zechcą państwo przyjąć... dla dzieci. Tak skromnie, ze szczerego serca?
Ojciec jakby się lekko żachnął. ale matka już uśmiechała się nieśmiało, odsłaniając nieco nadgryzione ząbki. - Bardzo dziękuję. I to by było tyle. Potem już trzeba było wracać, rozejrzeć się za córką.
Ach, można było dać jeszcze i drugi koszyczek.
Lecz moje dzieci też chcą dziś owoce jeść!
Jutro też jest dzień i można kupić nowe
Owszem, ale co ja dzisiaj zjem?
Cóż, wilk syty i owca cała. Lecz nie zabraknie takich, co kazaliby iść na całość.
Tak, pomyślała zgryźliwie, przeważnie są to ci, którzy sami w dostatki opływają. Nie musząc łamać sobie głowy, skąd wziąć na książki szkolne, ani za co dzieciom zęby leczyć. 

Kiedy wygram te miliony, w które nie gram - rozmarzyła się swoim zwyczajem, siedząc już wygodnie w miejskim autobusie - wyleczę zęby wszystkim biednym dzieciom. Żeby nie musiały uśmiechać się półgębkiem.

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Czapeczka

Zrobiło się zimniej, będzie zatem a propos.

Przy okazji reaktywacji czapkowego sezonu wróciłam myślami do pewnego, zabawnego z punktu widzenia czasów dzisiejszych,  zdarzenia. Będąc w ósmym miesiącu ciąży znalazłam się w drodze na egzamin do Krakowa. W trosce o swój stan podróżowałam luksusowym wagonem sypialnym; oprócz mnie była tam tylko jedna osoba, sympatyczna starsza pani. Wczesnym rankiem pociąg dotarł do celu i nadszedł czas pożegnania się z moją towarzyszką. Założyłam zimowy płaszcz, szalik i...czapeczkę. Z tej ostatniej byłam szczególnie dumna, bowiem własnoręcznie wydziergałam ją na drutach. Miała norweski wzorek w renifery i zabawny pompon na długim sznureczku. Starsza pani spojrzała z lekkim niedowierzaniem, po czym otwarcie pozwoliła sobie na krytykę: M a m a  z pomponem? Żadną miarą nie wypada! 

I pomyśleć, że miałam wtedy niespełna dwadzieścia siedem lat. 

Dziś czasy mamy już zupełnie inne, nikogo nie szokuje widok starszej wręcz osoby w zabawnej czapeczce. Przemiany mentalne przekładają się na okoliczności zewnętrza. No i bardzo dobrze, rodzimy nasz, zaściankowy sposób postrzegania mody, odszedł już w niepamięć. 

Zatem do brzegu, tadam:



To mój ostatni nabytek, filcowa czapeczka z motywem kotka. Zachwyciła mnie podczas ubiegłorocznego Jarmarku Dominikańskiego. Nie mogłam się oprzeć, choć cena była astronomiczna. 

Możecie uznać to za niepoważne, no bo kto to widział, żeby babsko w wieku średnim...

(Ach, jak ja uwielbiam ten eufemizm, bo tak cudownie mnie odmładza.)

Tak czy owak, to już nie mój problem.

piątek, 1 stycznia 2021

Niekiedy miło jest popłakać sobie

Owszem, nie przewidziało Wam się. Przed chwilą obejrzałam film, a teraz ocieram resztówkę łez. 
I wystarczy.
Jakiż to film łezkę z oczu mi wycisnął? Straszny dokument, czy może melodramat jakiś? Nie, to nie żaden z takich. Otóż nareszcie udało mi się obejrzeć Ukryte działania Theodore Melfi.
W słabej rozdzielczości, bo z Chomika, ale zawsze lepsze to niż nic.
W głowie się nie mieści - i przyznaję, po wielekroć przysłowiowy nóż w kieszeni otwierałam - że w dwudziestym wieku, wśród umysłów tęgich, takie rzeczy jak rasowa segregacja mogły miejsce mieć?! No i rzecz jasna, seksizm; tak przy okazji, niemalże mimochodem. 
Jako, że nie jest to recenzja, ani tym bardziej - zgodnie z moim modus operandi - zachęta do oglądania, na obiektywizm silić się nie zamierzam. Subiektywną ocenę i streszczenie fabuły też Wam "podaruję". Z tą ostatnią można się zresztą zapoznać w oficjalnych publikacjach. 
To tylko moja impresja, ściśle zależna od kontekstu.