Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

czwartek, 22 października 2015

Z cyklu: Moja muzyka.

Nawiązując do - jakże sympatycznej - tradycji publikowania gościnnych postów napisanych przez innych blogerów, postanowiłam skorzystać z okazji, by przedstawić Wam kogoś nowego. Nowego w tym tylko rozumieniu, że autorka dzisiejszego wpisu nie jest blogerką, a komentatorką blogów. Sama w ten sposób zaczynałam, zatem kto wie, może jej dzisiejszy wpis przyczyni się do podjęcia "jedynie słusznej decyzji". Czyli założenia blogu. Monia - znana niektórym z nas jako Głodny Owoc - jest wielką pasjonatką muzyki. Jako, że trudno byłoby mi żyć w świecie, w którym takowej nie ma, czuję z nią duchowe pokrewieństwo.
Moja propozycja ma ścisły związek z nominacją, na mocy której zobligowałam ją do napisania tego tekstu. Oto on - skopiowany i wklejony tutaj w całości.  


Moja niekończąca się podróż

Jest mi niezmiernie miło, że Errata umożliwiła mi zaprezentowanie mojej przygody z Muzyką. Postaram się nieco przybliżyć Wam moje zafiksowanie na tym punkcie, mając nadzieję, że nikt choć troszkę interesujący się światem dźwięków nie zazna nudy podczas czytania mojego "referatu".
W zasadzie już od najmłodszych lat czegoś tam słuchałam - kiedy koleżanki  przeżywały Puszka-Okruszka Natalii Kukulskiej, ja z kumpelą omdlewałyśmy przy  dźwiękach  Sheri,Sheri Lady (Modern Talking).
Wspomnę jeszcze, iż w tamtych czasach (polowa lat 80) zdobycie jakiejkolwiek płyty wymagało wysiłku (stanie w kolejkach) i  szczęścia (bo nigdy nie było wiadomo, co rzucą do księgarni), aby zdobyć płytę takiego akurat wykonawcy, który nam w duszy grał. Mam na myśli oczywiście płyty winylowe. O płytach w wersji kasetowej w tamtych czasach można było sobie pomarzyć. Nie wiem jakim cudem mój sporo starszy brat zdobył kasetowe płyty "Elektryków" (Electric Light Orchestra ), czy"Bigosów"(Bee Gees). W każdym bądź razie katował nas w/w wykonawcami niemal na okrągło; chcąc nie chcąc niejako zmuszona zostałam do zapoznania się z innymi wykonawcami, niźli ten wspomniany na początku Modern Talking.
Wzmiankowany wyżej brat słuchał radiowej "Trójki", tak więc jest oczywiste, kto pierwszy przetarł moje szlaki na tym gruncie. Listy Przebojów Programu Trzeciego - emitowanej wówczas w soboty - słuchałyśmy z koleżanką mając na twarzach wypieki z emocji. Za pomocą kultowego magnetofonu, czyli popularnego wtedy "Kasprzaka", nagrywałyśmy wszelkie pojawiające się na listach nowości.
Chłopcy z Placu Broni, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Madonna, Maanam, Phil Collins, Toto... Można by w nieskończoność wymieniać. Dodam jeszcze, iż w tamtym czasie w niedzielnym programie telewizyjnej "dwójki"  emitowana była Wideoteka, zajmująca się prezentacją teledysków zza zachodniej kurtyny. Natomiast w ciągu tygodnia w godzinach wieczornych leciały "Przeboje Dwójki", które wprawdzie trwały jedyne 10 minut, ale co najmniej trzy utwory zawsze się zmieściły. Wspomniane programy - również i gazety takie jak Świat Młodych, czy Non-stop - pomagały nam w edukacji muzycznej. Dzięki serialowi Robin Hood poznałam grupę Clannad. Wprawdzie jego nazwę, oraz fakt, że że również i Enya była wokalistką w tej formacji, poznałam ładnych parę lat później. W połowie lat 80 i nieco później zawrotną karierę w Polsce zrobił zespół Papa Dance. Moja kumpela każdy ich utwór znała na pamięć, a większość ówczesnych  nastolatek zakochana była w Pawle Stasiaku. Z tego względu, że tak powiem, nie do końca mnie to "brało". Za to wsiąkłam na dobre, gdy idzie o Europe. Cóż to się działo na tych szkolnych dyskotekach przy dźwiękach The Final Countdown...
Jedna z moich szkolnych koleżanek stała się szczęśliwą posiadaczka płyty Europe - słuchałyśmy tego prawie na okrągło. Niedługo później ojciec tejże koleżanki przywiózł z Niemiec oryginalną kasetę video z koncertu Depeche Mode  - to był chyba 87 lub 88 rok. Kiedy ujrzałyśmy  D.Grahana w białych dżinach tańczącego i śpiewającego People are People, to zupełnie straciłyśmy głowę. W tamtym okresie można już było zdobyć pirackie kasety. Niekiedy brakowało jakiegoś utworu, ale co tam, liczyła się reszta. Udało mi się nawet zdobyć składak  "Depechów" - cóż to za radość była!
W czasach licealnych na początku zafascynowała  mnie twórczość Queen; byłam szczęśliwą posiadaczką kilku płyt, z których najukochańsza, A  Kind of Magic, byla przesłuchana setki razy. No i...Gunsi - kompletnie oszalałyśmy z kumpela na punkcie tego zespołu. Skompletowałyśmy cala dyskografię Axla i spółki, tłumaczenia utworów oraz koszulki - specjalnie pojechałyśmy po nie do Krakowa. November Rain,czy Patience słuchałyśmy przy świeczkach do białego rana. Długo żyłam w nieświadomości, sadząc, że utwór Knockin On Heaven's Door jest autorstwa Gunsów, a nie Dylana.
Na początku lat 90-tych pojawiło się pojęcie muzyki z Seattle (grunge). Tę muzę tworzyło mnóstwo zespołów, spośród których najbardziej popularna była oczywiście Nirvana.  Kiedy po raz pierwszy usłyszałam Smells Like Teenspirit, coś mną wstrząsnęło, zmuszając do zakupu tej płyty.
Nevermind, potem niezwykły teledysk Alice In Chains, niemal transowo-magiczne brzmienie często prezentowanego w TV utworu Would.... i znowu przepadłam w dźwiękach.
Równolegle do fascynacji gatunkiem grunge (był jeszcze uwielbiany Pearl Jam), zaczęłam interesować się innymi gatunkami muzyki. Ktoś mi pożyczył Metallikę, potem Paradise Lost (ten drugi dość długo i mocno angażował mnie emocjonalnie:-)), potem stałam się posiadaczką pełnej ich dyskografii.
Pamiętam taka świetną audycję emitowaną w niedzielne wieczory w RMF (wtedy ta stacja byla naprawdę dobra) - Rock malowany fantazją. To właśnie tam usłyszałam Dead Can Dance, czy Marillion, albo nasz polski Collage, choć  wówczas nie potrafiłam w pełni docenić szeroko pojętego rocka progresywnego. To przyszło później; za to jak już przyszło, zadomowiło się na dobre.
W wieku 15 lat całkiem przypadkowo obejrzałam  w TV film muzyczny Ściana (z tłumaczeniem). Pamiętam swoje emocje, bardzo mnie poruszyła samotność i dramatyczne życie głównego bohatera. Ojciec mojej koleżanki był posiadaczem kasetowej wersji płyty TheWall. Pożyczyłam i słuchałam, chociaż dziecku w takim wieku niełatwo było odnaleźć się w podobnych klimatach.
Na kolejne płyty przyszedł czas już po maturze. Przecudny Dark Side, czy  też Wish You Where  - to są po prostu perły.
Przepraszam Czytelników, że tak skaczę w czasie, ale czacha mi dymi; za dużo tego jest, aby o wszystkim napisać i niczego nie przeoczyć. Lecz Floydów nie wolno pominąć, to kamień milowy w historii muzyki.
Wcześniej wspominałam o ostrzejszych brzmieniach - doom metal bardzo przypadł mi do gustu. Zaczęłam prenumerować M.Hammera, dzięki temu miesięcznikowi udało mi się zdobyć mnóstwo informacji. Przypomnę, że wówczas jeszcze nikt o internecie nie słyszał, a jeśli już, były to jakieś abstrakcyjne informacje.
Posiłkowałam się recenzjami płyt i jeśli coś mnie zaintrygowało, maszerowałam do sklepu muzycznego. Pracujący tam pan z racji moich częstych odwiedzin uśmiechał się do mnie z daleka, zgadując, co też mogę zażyczyć sobie do posłuchania tym razem. W ten sposób odkryłam przecudną płytę Mandyllon zespołu The Gathering - miałam dosłownie "świra" na punkcie tej płyty. Dla mnie ten właśnie zespól był prekursorem metalu gotyckiego. Pierwszy raz usłyszałam żeński wokal w połączeniu z cięższymi, za to jakże pięknymi dźwiękami. Pasaże gitarowe przyprawione delikatnie elektroniką z niepowtarzalnym  wokalem Anneke - jej wokalizy w zestawieniu z tymi magicznymi dźwiękami, są wprost nie do opisania..
Zapadła mi ta płyta głęboko w serce i do tej pory tam jest...

Miałam kontakt z różnymi ludźmi, dla których muzyka też miała duże znaczenie - wtedy nagminnie pożyczało się kasety. Tak oto poznałam między innymi Bauhaus, T.Waitsa, Sex Pistols, New Model Army, Sisters ofMercy, czy U-2. Dużo tego jest, trudno to ogarnąć... (Erratko wybacz.) Jakże mogłabym zapomnieć opolskich wykonawcach z czasów licealnych - wiadomo, Rysiu Riedel z Dżemem, Proletayrat, Wilki, Piersi, Oddział Zamknięty, oraz "polscy Gunsi", czyli Ira.
No i ominęłam The Doors, Joplinkę, Hendrixa i Zeppelinów. To wszystko było wieki temu, ukochane i wałkowane dziesiątki razy. Miłość do The Doors rozkwitła po obejrzeniu (który to był rok, 92 chyba?) filmu o takim samym tytule z rewelacyjną rolą Vala Killmera wcielającego się w postać Morrisona.
Rok, czy też dwa później zaczęło być głośno o dość kontrowersyjnym zespole, Type 0 Negative. O, jakże mi wówczas "przypasiło" takie mroczne, urokliwe granie...
Tych mrocznych,urokliwych "grań" było zresztą całkiem sporo; ale spokojnienie, nie będziemy tego szerzej omawiać. No, może z małym wyjątkiem :).
Trudno byłoby przy okazji nie wspomnieć o najlepszej według mnie płycie naszego polskiego zespołu gotycko-rockowego, jakim jest Violet zespołu Closterkeller. Tytulowy utwór muzycznie i tekstowo powalił mnie na kolana ponad 20 lat temu i nadal identycznie go odbieram. Jest ponadczasowy po prostu.
Znajomość z pewnym chłopakiem - który potem został moim mężem - poszerzyła moje pole muzycznych fascynacji. Wreszcie przyszła pora na NAUKĘ słuchania. Camela i Jethro Tull, oraz najważniejszych płyt z dorobku Rush, Thin Lizzy, Rainbow, Saxon, Iron Maiden, Black Sabbath, Accept, Helloween (do tej pory bardzo lubię ten ostatni).
Czytający z pewnością zwrócili uwagę, na fakt, że napisałam wcześniej o nauce słuchania. Bo to akurat prawda, często aby dotrzeć do piękna dźwięków, trzeba tak jakby powalczyć z samym sobą, dać szansę nowej płycie słuchając jej drugi albo i trzeci raz. Wówczas przychodzi olśnienie, dopiero wtedy możemy należycie ocenić...i docenić.
Są takie płyty, do których trzeba "dojrzeć" - tak to właśnie odbieram. Dopiero w wieku  34 lat byłam gotowa  do odkrycia piękna poezji w muzyce z  płyty Fugazi (Marillion), czy też  Script for a Jester's Tear. To są po prostu dzieła sztuki - czego nigdy nie powiedziałabym o nich w 1993 roku.
Od bardzo dawna fascynuje mnie również tak zwany metal progresywny.
Mam taką dziwną przypadłość, że jeśli utwór zawróci mi w głowie, burzy mi spokój serca. Potrafię przeżywać to równie mocno, jak stan zakochania. Wiem,wiem daleko mi do normalności....
I oto zbliżam się już do końca mojej opowieści (niektórym pewnie ulżyło:-)).

Jeżeli udało mi się zainspirować kogoś do muzycznych poszukiwań, będzie to mój malutki, osobisty sukcesik. Świat muzyki potrafi sprawić, że człowiek na własne życzenie przenosi się w inny wymiar, tam, gdzie istnieją tylko emocje, fantazja i piękno...
Poniżej zamieszczam przykładowe utwory, ilustrujące przeróżne moje fascynacje na przełomie dwudziestu kilku lat. Dziękuję raz jeszcze Erracie za możliwość napisania tego postu, a także wszystkim Czytelnikom za poświęcenie mi czasu i uwagi.

MUZYKA,MOJA NIEKOŃCZĄCA SIĘ PODRÓŻ.....

1. Sztywny Pal Azji - Nie Gniewaj Się Na mnie 
 2. Kobranocka - Hipisówka 
 3. Proletaryat - Jak Ptak
 4. Wilki - Eli Lama Sabachtani
 5. Dżem - Uśmiech Śmierci
 6. Europe - Carrie
 7. Guns 'N Roses - Patience
 8. Extreme - More Than Wordds
 9. Queen - A Kind Of Magic
10. Faith No more - Midlife Crisis
11. Nirvana - Something In The Way
12. Alice In Chains - Would?
13. Metallica - One
14. Paradise Lost - Pity The Sadness
15. My Dying Bride - The Cry Of Mankind
16. Bathory - Twilight Of The Gods
17. Dead Can Dance - The Carnival Is Over
18. Bauhaus - She,s In Parties
19. Temple Of Love - Sisters Of Mercy
20. Closterkeller - Violette
21. Type 0 Negative - Love You To Death
22. The Gathering - Strange Machines
23. The Gathering - Confusion
24. Pink Floyd - Great Gig In The Sky
25. Roger Waters = David Gilmour - Comfortably Numb
27. Camel  - Lady Fantasy
29. Camel - Harbour Of Tears
30. Rush - Animate
31. Led Zeppelin - Whole Lotta Love
32. Free - All Right Now
33. Patti Smith - Because The Night
34. Simple Minds - Don't You
35. Dancing With Tears In My Eyes
36. Iron Maiden - Be Quick Or Be Dead
37. Dream Theater - Pull Me Under
38. Treshold - Innocent
39. After Forever - Energize Me
40. Epica - Cry Of The Moon
41. Opeth - Burden

Mogłabym tak bez końca.....

---------------

Ja natomiast nie - kark mnie już rozbolał od wklejania linków. Za to słuchać rzeczywiście mogłabym bez końca. Ależ się rozmarzyłam podczas redakcji tego posta. Ciekawe, ilu z Was identyfikuje się z muzycznymi fascynacjami Moni. Ja w przeważającym stopniu tak. Wiele z zaprezentowanych dzisiaj utworów znajdzie się w mojej empetrójce.

Znów Nominacja!

Mówisz, masz! Właśnie otrzymałam kolejną. Tym razem od Anny, prowadzącej blog Spod oka.
Jestem niezmiernie wzruszona.
Może to kogoś zadziwić, lecz do znudzenia będę poświęcać całe posty (ewentualnym) kolejnym nominacjom. Każdy z nas ma w tym względzie dowolność.



Wygląda na to, że trochę jednak wyszłam przed orkiestrę.
Za to czegoś od wczoraj się nauczyłam. Że czynić tego nie warto? Otóż nic podobnego.
Mam dla Was wiadomość - dobrą i złą jednocześnie. (Niech będzie takie dwa w jednym.)
Nadal będę wychodzić przed orkiestrę.

Teraz o Annie.
Jak pięknie pisze nam Anna. Nie każdy tak potrafi.
Jest skromna i nie zabiega o poczytność. Jest autentyczna i nietuzinkowa.
Krucha i delikatna, za to prawa i niezłomna.
Jedno z jej pytań traktuje o tym, co do głębi nas porusza.
Dla mnie, między innymi, jest to świadomość istnienia takich osób, jak Anna.

Dlaczego ludzkie sympatie tak rzadko cieszą się wzajemnością...
Spieszmy się cenić tych, którzy docenili nas.
Nieczęsto bywa, że ktoś w tym samym języku odpowie.

---------------

Z powodu całego tego zaaferowania umknął mojej uwadze obowiązek ustosunkowania się do pytań Anny. Chyba pomyliłam je z czyimiś i już-już miałam nieopatrznie pominąć. Po zapoznaniu się z ich treścią muszę powiedzieć jedno. Jak dotąd jeszcze nie spotkałam się z tak cudownymi, adekwatnymi pytaniami, jak te autorstwa Anny. Jestem pod wrażeniem - potwierdza się to, co dotychczas intuicyjnie tylko przeczuwałam na Jej temat. Czynię zatem swoją powinność.

1. Czy jest miejsce, w którym znikasz? Jeśli tak - jakie?
Jasne, że jest. Jak nietrudno się domyślić, przeważnie jest to moje własne wnętrze. Nie od rzeczy byłoby również wspomnieć o konkretach. Przeważnie są to: to dobra książka, odosobnione spacerowe miejsce, oraz ...internet. 

2. W jaki sposób dbasz o swoje ciało?
Przeważnie zaniedbuję je skandalicznie. Może jeszcze nie umiem go prawdziwie kochać?

3. Co lub kto i w jaki sposób podnosi Cię na duchu?
Temat tak obszerny, że aż powinien z tego wyjść osobny post. Myślałby kto! Właściwie bardzo trudno jest podnieść mnie na duchu, on bowiem z zasady bardzo jest podupadły. Nigdy nie wiadomo, co może wpłynąć na zmianę tego stanu rzeczy. Nadzieja. Tyle, że takowej brak.

4. O czym myślisz, gdy mówisz, że o niczym?
Nic takiego nigdy nie ma miejsca. Zawsze "o czymś" myślę. Nawet, jeśli o tak zwanych niebieskich migdałach. Bo w moim wydaniu są to też konkrety.

5. Z czego zrezygnowałaś/zrezygnowałeś, co nie daje Ci spokoju?
Chyba raczej nie zrezygnowałam. I głównie to nie daje mi spokoju. Mawia się bowiem powszechnie, iż z pewnych rzeczy - w imię dojrzałości - rezygnować należy. Niedoczekanie!

6. Co jest zwykle pierwszą Twoją myślą po przebudzeniu?
Jakie są plany na dziś. Jeśli okazuje się, że nie ma żadnych, pojawia się (aczkolwiek nikła) szansa na mój dobry humor.

7. A co jest ostatnią?
Kiedyś były to wizualizacje mojej osoby w różnych sytuacjach. Teraz przeważnie myślę o planowanych postach. Dlatego tak często trapi mnie bezsenność. 

8. Jakie masz sny?
Namolne. Jak nieproszeni goście.

9. Czy masz alter ego lub chociaż je sobie wyobrażasz?
Wciąż usiłuję je sobie wyobrazić. Jak dotąd bezskutecznie, chociaż nie tracę nadziei.

10. Co naprawdę cennego byłabyś/byłbyś w stanie oddać, gdy Cię ktoś poprosił?
O mój Boże, co za trudne pytanie! Jestem tak niepoprawną egoistką, że ciężko mi się rozstać z czymś, co dla mnie jest naprawdę cenne...

11. Jaką nadprzyrodzoną moc chciałabyś/chciałbyś posiadać?
Zdolność do przemieszczania się w czasie.

Jeśli idzie o moje nominacje, kolej na pozostałych. Odpuszczam jedynie tym najbardziej zajętym oraz nieobecnym. "Brukowce, publicystyka tudzież poradniki tematyczne według przyjętych przeze mnie kryteriów nie podlegają promowaniu. Czyż nie napisałam już kiedyś, że tutaj to tylko prywata i jeszcze prywatą pogania? Zatem, aby już nie przeciągać...
oto - w myśl maksymy łaska pańska na pstrym koniu jeździ - moja kolejna "jedenastka":

  1. Agata Rak                                
  2. Alba                  
  3. alucha
  4. Fidrygauka
  5. Gaja
  6. Gohaa
  7. Izaraj R.
  8. katachreza
  9. Loona
10. Michał
11. Nina Wum

Tym razem zamiast pytań gorąca prośba. Niech każdy z Was odpowie na jedno, wymyślone przez siebie pytanie. Tak, abyśmy mogli jeszcze bliżej się poznać. Pliiiiiiiiiiiz!
Na mocy samozwańczych, erratyjskich uprawnień proszę to to również i Annę.

poniedziałek, 19 października 2015

Kolejne wyróżnienie. Zatem dziś sobie pogadam długo i zawile

Następna nominacja! To już jest z kolei druga. Wróć! Nie już, tylko dopiero.
(Nie стыдно Wam?)

 

Zapomniane to wyróżnienie do łask powraca gremialnie. Ze wszech miar słusznie, bowiem po "odpolitycznieniu" jawi się miłym dowodem uznania. Ostatnimi czasy należało do dobrego blogowego tonu odganianie się od Liebstera niczym od natrętnej muchy. Że niby "łańcuszek", czy co by tam jeszcze. Pytania nagminnie się powtarzały, nikomu nie chciało się już na nie odpowiadać. Nawet i takim, którzy zrobili sobie dłuższe wolne i teraz mieliby temat na post.
Najgorzej było wtedy, kiedy przychodziło co do czego. Do nominacji, innymi słowy. Każdy się wzbraniał przed wskazywaniem kolejnych "nieszczęśników" paluchem. Najwidoczniej uważał, że to będzie obciach. Czy też - pod presją - silił się na taki ogląd. Przyznaję, że i ja za pierwszym razem uległam tej "psychozie". Obdarowana przez Adelę - ukręciłam łeb sprawie. Nieładnie, oj, nieładnie. Mea culpa zatem. Tymczasem ogląd mój ewoluował. I to do tego stopnia, że pozwolę sobie wywołać do tablicy podwójny zestaw osób. Niech będzie za ten i poprzedni raz. Kto mi zabroni?

O uwagę proszę więc (w alfabetycznej kolejności) autorów następujących:

 1. Adam Madulski - należy mu się, a co!
 2. Agaja - spolegliwie na duchu podnosi
 3. Agnieszka Laviolette - ach, ten ogrom empatii...
 4. Ania M. - pobudza do refleksji
 5. Anna Maria P. - a mam Cię, nie ma zmiłuj!
 6. Antoni Relski  - głos rozsądku na blogowej puszczy
 7. Czarny (w)Pieprz - wszak bez Wieprzowiny to już nie to samo
 8. elka - ekolog orędujący
 9. Ewa viosna - dziewczyna pełna pasji
10. Gosianka Wrocławianka - ona to lubi, tylko tak się droczy
11. Graszkowska - najlepiej wespół z Bogumiłem
12. Iwona A. - wciąż w poszukiwaniu szczęścia
13. iw-nowa - żaden remont jej niestraszny
14. Lidia - może wreszcie łaskawie raczy pokazać nam jakiś uszytek - tytuł zobowiązuje!
15. Lumen - bo się rozpuściła, jak dziadowski bicz
16. Magda Spokostanka - bo spoko jest
17. Maks - nieustannie "w drodze"
18. Okruszyna - bo wciąż mnie "ostrogą" bodzie
19. Olga Jawor - wiadomo, z Cezarym
20. pandeMonia  - wszelakiej godności pełna
21. Polly anna - wrażliwość przekuła w siłę
22. Rybenka - tym razem (od odpowiedzi) się nie wywinie!

Oraz - dodatkowo - niejako poza konkursem - osobę bezblogową, Głodny Owoc. Proszę, napisz u mnie gościnny post na temat Moja Muzyka. Dalsza część zadania taka sama, jak dla pozostałych.

Po namyśle postanowiłam niektórym z Was odpuścić. Rzecz jasna, w drodze ścisłego wyjątku. Tym, którzy pojawiają się tylko z doskoku - poważne problemy zdrowotne bądź rodzinne tłumaczą ich w zupełności. Emko, Ystin, Stardust - jestem z Wami, czekam. Również Klarka Mrozek, która dzielnie poddawała się "obróbce" - teraz zaś ma pracowniczy tydzień - może czuć się usprawiedliwiona. Niektórzy przenieśli się już do lepszego świata, inni na dobre zaprzestali blogowania. Chociaż po mojemu to raczej na złe. Obowiązuje mnie też zasada, by pominąć blogi osób, od których nominacje otrzymałam - ze względów regulaminowych. Adelo i Dorotheo, w tym miejscu uśmiechy wielkie. Na resztę przemiłych osób również przyjdzie kryska kolej. Jest ich tak wiele, że po namyśle postanowiłam nie wkładać wszystkich do jednego wora. Dla nich już będzie inny zestaw pytań.

Jeśli zaś idzie o pytania dla tych (22 + 1) szczęśliwców, nie myślę powielać żadnego z powyższych.
Nie zadam też jedenastu innych na podobną modłę.
Będzie jedynie pięć pytań / zagadnień. Łącznie albo do wyboru. W dowolnej formie, w zależności od inwencji. Może to być osobny post inspirowany którymś z nich. W ostateczności może być odpowiedź u mnie w komentarzu. Rzecz jasna, można też darować sobie - olać, bądź też udać, że się nie czytało.
Albo nie przeczytać faktycznie. To wolny kraj.
Brak czasu nie jest usprawiedliwieniem. Brak zainteresowania - jak najbardziej jest.
Odpowiedź może być zarówno krótka, jak i - co o wiele lepsze - rozwinięta. Zagadnienia tak zostały sformułowane, by każdy mógł mieć pole do popisu. Czyli - jak to się mówi - swoje pięć minut.

Oto one.

1. Jak sadzisz, czy w resocjalizacji więźniów lepiej sprawdza się podejście restrykcyjne, czy też "liberalne"?
2. Jaką rolę w Twoim życiu pełni muzyka. Bardziej jest inspiracją, czy też wyciszeniem?
3. Czy ujmowanie życia w kategoriach estetyki jest "po linii" Bożej, czy szatańskiej raczej?
4. Gdybyś miał w swojej gestii kilkanaście milionów na cele społeczne, jak być je rozdysponował. Wiadomo, że wszystkim pomóc nie sposób. Czy w tej sytuacji rozdawałbyś przysłowiowe ryby, czy też raczej zainwestowałbyś w wędki.
5. Czy zgadzasz się z powiedzeniem "wszystkie dzieci nasze są"? Jak widzisz to w praktyce, miedzy innymi również w kategoriach legislacyjnych.

Teraz przyszła kolej na moje odpowiedzi.

1.  Piszę blog, bo...
Przyszedł na to odpowiedni czas. Ze wszech miar idealny - ani za wcześnie, ani za późno.

2.  Gdy miałaś naście lat, twoim guru i autorytetem...
To było tak dawno, że aż w prehistorii niemal. Było ich wielu, nie wszystkich jestem w stanie sobie przypomnieć. Na pewno jacyś myśliciele, pisarze, publicyści.

3.  Jak tamte fascynacje maj się do dziś, gdy masz ...dziesiąt lat?
 Nie wstydzę się ich, chociaż teraz do wszelkich autorytetów podchodzę z ogromną rezerwą. Do tego stopnia, że nawet o Janie Pawle II nie powiedziałabym, że nim jest. Co innego Jezus. Ale to akurat oczywiste - i niekoniecznie na temat.
Natomiast wielu ludzi cenię, szanuję, podziwiam, a nawet im z lekka zazdroszczę. Czy jednak są to "autorytety"? 

4.  Z nieba spadło ci 10 tysięcy złotych, ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz?
Wyłącznie na siebie? To dosyć trudno rozgraniczyć, skoro żyje się w rodzinie. Każdy wydatek na mnie odciążyłby w jakiś sposób pozostałych. Zatem z racji borykania się z niedostatkiem powinnam wydać je ...na życie. Wszak nie pojadę zwiedzać egzotycznych krajów w pojedynkę, prawda?

5.  W codzienności nie mogłabym obyć się bez...
Chodzi zapewne o jakieś przedmioty, gadżety, albo udogodnienia.
Tak sobie myślę, że bez internetu już nie mogłabym się obyć. Za to bez telewizji mogę śpiewająco.

6.  A na emeryturze to chciałabym...
Móc żyć beztrosko, podróżować, cieszyć się bliskimi. Ot, myślał indyk o niedzieli...

7.  Jak książka, to z gatunku...
Najczęściej sięgam teraz po literaturę faktu, nie stronię też od thrillerów. Na przykład wzmiankowane przez Dorotę Millennium Stiega Larssona. 

8.  Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie...
Nigdy mi nie wstyd okazywać takowych. Co mnie wzrusza? Ludzkie losy, najogólniej rzecz ujmując. Zwierzęce - ma się rozumieć - również; czasami nawet bardziej.

9.  Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem. Dla mnie to...
Kredki w kilkudziesięciu kolorach, trójwymiarowe książeczki, bibuła, klej, nożyczki. Wszelakie ścinki materiałów do szycia ubrań lakom.

10. Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma. Masz takowego?
Szycie - skandalicznie ostatnimi czasy zaniedbane. 

11. Każdy ma jakiś talent. Ty masz w darze od natury...
Pisanie, jasna rzecz. Bycie ekspertem w sprawach mody. Jak również bycie szarą eminencją.
No i ta moja wszystkim znana skromność, o której (skromnie) tutaj nie wspomnę.
Z uwagi na tę wzmiankowaną skromność.

I to byłoby na tyle, dziękuję za uwagę i cierpliwość.

sobota, 17 października 2015

Trauma

Miałam opowiedzieć Wam tę historię przynajmniej jakiś rok temu. Tymczasem, jak to zwykle bywa, została odłożona ad acta i z kretesem zapomniana. Po odświeżeniu jej u źródła - choć już bez tamtych emocji - przedstawiam ją teraz. Jako, że 15 października obchodziliśmy Światowy Dzień Dziecka Utraconego, będzie chyba à propos.

Dwa lata temu 37 letnia wówczas Justyna, z zawodu pedagog, była szczęśliwą żoną i matką półtorarocznego Piotrusia. Przebywała wciąż na urlopie wychowawczym, kiedy zdecydowała, że ponownie chce doświadczyć uroków macierzyństwa. Widok maleńkich dzieci w wózeczkach był dla niej tak inspirujący, że zapragnęła jeszcze raz poczuć w sobie bicie maleńkiego serca. Nie musiała zbyt długo czekać - już wkrótce mogła podzielić się radością z mężem. Pierwsze badanie USG sugerowało, że będzie to córeczka. Niestety, przy okazji wyszły na jaw poważne wady rozwojowe, między innymi nieuleczalna choroba serca. Lekarz bez ogródek zasugerował radykalne zakończenie ciąży.
Ze względu na swój katolicki światopogląd rodzice ani przez chwilę nie brali takiej możliwości pod uwagę. Zdecydowali, że odtąd już wszystko pozostawią w rękach Boga.
Na wniosek lekarza prowadzącego Justyna odstawiła Piotrusia od piersi. Z ogromnym żalem, wszak ta niepowtarzalna więź matki i dziecka w praktyce nie ma sobie równych. Zdarzało jej się czasem zrobić odstępstwo, gdy Piotruś był niespokojny, albo mocno płakał. Słyszała wprawdzie, iż hormon sprzyjający laktacji może wywierać działanie poronne, ale...może nie będzie tak źle.
Pewnego dnia, gdzieś w połowie szóstego miesiąca ciąży, zdała sobie sprawę, że od rana nie czuje ruchów dziecka. Natychmiast skonsultowała się ze swoim lekarzem, który zalecił ścisłą obserwację. Nazajutrz - poważnie już zaniepokojona - udała się na badanie do szpitala. Potwierdziło ono z całkowitą pewnością, że płód jest martwy.
Rozpacz rodziców pojąć mogą jedynie ci, którym wypadło zmierzyć się z podobną traumą.

Teraz już nie pozostawało nic innego, jak tylko wywołać poród. Siłami natury, bowiem w takich przypadkach operacja jest (podobno) niebezpieczna dla kobiety. Kto by się tam jednak spieszył z martwym dzieckiem - z powodu pełnego obłożenia musiała czekać jeszcze prawie tydzień. Z uwagi na brak wolnych łóżek umieszczono ją na oddziale patologii ciąży, wraz z kobietami oczekującymi na urodzenie żywych dzieci. Nie trzeba wysilać wyobraźni, by uzmysłowić sobie ogrom bólu, który, prócz tego nieuniknionego, stał się dodatkowo jej udziałem. Kobiecie zaaplikowano oksytocynę, bowiem naturalna akcja porodowa zazwyczaj nieprędko ma miejsce w takich razach. Trzeba było zatem wywołać ją sztucznie. Wyobraźmy sobie te godziny męczarni w niepewności i stresie wywołanym poczuciem bezsilności. Czuła się niemal intruzem -  i to zarówno wobec personelu, jak i towarzyszek z sali. Dawano jej to do zrozumienia prawie bez ogródek.
Po pewnym czasie nie była już w stanie powstrzymać - siłą woli do tej pory tłumionych - oznak bólu. A przecież nie były to przejawy histerii bądź przewrażliwienia - kobieta dzielnie się starała sprostać swojej sytuacji. W tym miejscu małe uściślenie. W przypadku "porodu" tego typu rozwarcie szyjki macicy może być nieadekwatne w stosunku do nasilenia bólów partych wywołanych za pomocą leków. Czyż trzeba dodawać coś więcej? Jak bardzo cierpieć musi kobieta w sytuacji, gdy nikt nad nią nie czuwa i nie udziela stosownych instrukcji. Bo trzeba powiedzieć to jasno - zostawiono ją praktycznie samej sobie. Na tym etapie "opieka" personelu polegała li tylko na uciszaniu za pomocą złośliwych komentarzy. Nie wiedząc, co jeszcze mogłaby w tej sytuacji zrobić - tracąc nieomal rachubę czasu, zapadając w letarg, a następnie wybudzając się - przypomniała sobie lekturę jednego z numerów National Geographic. Traktował on o sposobach rodzenia praktykowanych przez Indianki z dżungli amazońskiej. Rodzą one w pozycji kucznej, ponieważ siła grawitacji skutecznie pomaga dziecku przejść przez kanał rodny. Wymknęła się zatem do łazienki, która szczęśliwym trafem okazała się wolna. W ostatnim akcie desperacji próbowała wyprzeć z siebie martwy płód. Po pewnym czasie, bliska już utraty przytomności, poczuła wychodzące z niej ...nogi dziecka. (Martwy płód przeważnie znajduje się w nieodpowiednim do porodu ułożeniu.) Przerażona, podtrzymując je rękami, z krzykiem wypadła na korytarz. Dopiero teraz wszyscy rzucili się na ratunek. Okazało się, że rozwarcie jest na tyle małe, iż głowa nie ma szansy się wydostać. Zaaplikowano narkozę, po czym rozkawałkowano czaszkę płodu, zaś następnie wyłyżeczkowano pozostałość.

Kiedy już było po wszystkim, lekarz odradził rodzicom wizualne pożegnanie się z córeczką.
Justyna długo odchorowywała stratę, potem jednak pomyślała o mądrości natury.
Jeżeli dziecko okazało się nieuleczalnie chore, zapewne było to najsensowniejsze wyjście.
Natura tak właśnie od wieków działa.

Dziś - choć minął już rok od tamtych wydarzeń - dziewczyna wciąż próbuje o nich zapomnieć.
Głównie z tego powodu nie zdecydowała się na wniesienie skargi przeciwko szpitalowi.
Chce wyprzeć z pamięci tę ogromną traumę. Już więcej nie zamierza starać się o dziecko.

wtorek, 13 października 2015

Moje "samotne" dzieciństwo

Dzieciństwo - obiektywnie biorąc - bardzo szczęśliwe miałam. Troskliwy, kochający Tata, zapobiegliwa, tryskająca pomysłami Mama. Prawdziwy gejzer energii i tytan pracy na dokładkę.
Tudzież całe mnóstwo młodych, nieustannie zachwyconych cioć. Najwspanialsza w świecie Babcia i uważny, pedagogicznie myślący Dziadek. Sęk w tym, że oprócz tego było jeszcze kilka "Starszych Ciotek", czyli Babci mojej sióstr. Bynajmniej zresztą żadną z nas nie zachwyconych, a wprost przeciwnie, wiecznie znajdujących pretekst do łajania. Jeśliby zsumować wszystkie ich zarzuty, trzeba by mniemać, iż musiałam być najgorszym dzieckiem na tym łez padole. Niegodnym miłości ani uwagi niczyjej. Ja i dwie siostry. Brat urodził się kilkanaście lat później. Innymi słowy, w całkiem nowej erze. 
Mając wokół siebie rodzinę tak liczną i "zaangażowaną" nietrudno wyobrazić sobie, o czym marzyłam najbardziej.
Otóż ...o samotności. O prawie do niezależności, autonomii i wolności. Cóż zresztą innego mogłoby konkurować z tymi popołudniami w cudownym odosobnieniu najbardziej zapuszczonego zakątka wielkiego ogrodu na modłę Tajemniczego. Z oddawaniem się marzeniom, imaginacjom, tudzież mrocznym, bliżej nie sprecyzowanym rytuałom. Od zawsze przeczuwałam, jak niewiele mam wspólnego z całą resztą populacji. Zazwyczaj podobały mi się rzeczy diametralnie różne. Zwyczajne, "ludzkie" pasje, smutki, czy radości do całkiem innej przynależały kategorii. Zaś jednym z najulubieńszych miejsc dzieciństwa jawił mi się cmentarz.
Już bardzo wcześnie musiałam wypracować sobie model bezkolizyjnego obcowania z ludźmi. Zarówno w grupie rówieśniczej, jak też i w rodzinie. Nie licząc drobnych perturbacji, całkiem nieźle mi się udawało. Lecz to, co było mi najmilsze, zaludniało moje myśli, kształtowało wyobraźnię.
I niedostępnym się jawiło komukolwiek z zewnątrz. "Współcześni" żartują nawet, iż prawdziwe moje życie upływało w nurcie wirtualnym. Chociaż pojęcie wirtualny nieznane było podówczas nikomu.
Życie to może akurat niekoniecznie - ono było realne w całej rozciągłości.
Za to szczęście - to już całkiem inna sprawa.
Jedynie w świecie wirtualnym potrafiłam być szczęśliwa. Bo tylko tam lubiłam tak naprawdę być.
Zawsze miałam wrażenie, iż zewnętrzy przekaz mojej osoby różni się od tego, kim czuję się wewnątrz. Tak, jakbym nie do końca potrafiła uzewnętrznić to, co mnie wyraża. Może w obawie, by nie zostało strywializowane bądź też na tapetę wzięte.

Zastanawiam się, kim dzisiaj jest dla mnie tamta dziewczynka z chmurnym wejrzeniem i ogryzionymi paznokciami. Ze starannie przez matkę wplecionymi we włosy kokardami.
Być może jeszcze nie dotarłam tak daleko.

--------------------

Post inspirowany tym, co dzisiaj u Róży. Czy pisanie o "samotnym dzieciństwie" należy do kategorii zanadto prywatnej, by się na to kusić? Może tak, a może wcale nie. Wszystko zależy od tego, jak do tematu podejdziemy. Jeżeli natomiast ktoś poczułby się z lekka zakłopotany moimi szczerymi wywodami - to tylko jego problem. O ile bowiem na co dzień wyznaczam sobie pewne ramy - tak, by nikogo nie urazić - w tym akurat przypadku to tak nie działa. Mój blog - moje prawo do ekshibicji. Uwielbiam to. Widać, drzemią we mnie nieprzebrane pokłady egocentryzmu.

sobota, 3 października 2015

Kult ciała?

Wiele się w dzisiejszej dobie mówi o tak zwanym kulcie ciała. Tak zwanym zaś dlatego, iż na dobrą sprawę trudno się dopatrzeć czegoś podobnego w nowoczesnym podejściu do ludzkiego ciała. Chociaż po prawdzie to nawet i nie sposób określić go "nowoczesnym". Bo czym na dobrą sprawę różni się propagowana w wiekach średnich wzgarda tudzież umartwienie ciała - jako tej gorszej cząstki człowieczeństwa - od tego, co nam się narzuca dzisiaj. Powszechnie praktykuje się mordercze, katorżnicze wręcz ćwiczenia na siłowni, głodówkę zaś na pograniczu anoreksji wynosi się do rangi działań prozdrowotnych. Zaiste, nawet najbardziej wyrafinowane średniowieczne praktyki nie dorównują tej ascezie. Zmienił się jedynie obiekt kultu.
Dawniej czyniono tak w imię Boga, dziś rolę tę pełni...czyżby człowiek?
Otóż nic z tych rzeczy. Zdaje się bowiem, że nigdy jeszcze w historii nie odnotowano tak wielkiej pogardy dla ludzkiego ciała. Takiej negacji, w całości podporządkowującej funkcjonalność organizmu estetyce li tylko. I to estetyce kastrującej przyrodzoną cielesność w imię wyabstrahowanej idei seksualizmu. Ciało ludzkie - damskie czy męskie, bez różnicy - nigdy nie jawi się wystarczająco dobrym. Zawsze się znajdą jakieś, hipotetyczne choćby, fałdki tłuszczu. Zmarszczki i obwisłości, rzeczywiste, czy też wydumane. Zbyt obfite zdaniem poniektórych owłosienie, bądź też nie taki jak trzeba kolor cery. Do tego stopnia, że nawet takie najbardziej wycyzelowane, jeszcze jest poddawane obróbce w foto-shopie. Dopiero wtedy jest "godne", by zawisnąć na bilbordach. A jeszcze i tak ten czy ów łatkę gotów mu przyprawić. Wszystko, co naturalne i fizjologiczne, jest z zasady be.

Kto zatem, albo raczej co, jest obiektem tego współczesnego kultu?
Wygląda na to, że komercja omamiła nas do tego stopnia, że się trochę w tym pogubiliśmy.
Domorośli guru piorą nam mózgi, zaś producenci coraz wymyślniejszych, za to niekoniecznie przydatnych nam "dóbr" służących zaspokajaniu tych potrzeb, których jeszcze nawet nie zdążyliśmy wyartykułować, zacierają ręce. Wszystko to, rzecz jasna, pod szyldem Zdrowie. No i Szczęście, bo to takie wygodne, dobrze sprzedające się slogany. Cóż stąd, że niewiele wspólnego mają z prawdziwym zdrowiem, albo szczęściem godnym swojej nazwy.

Jedna z blogerek przekonuje nas do rezygnacji ze słodkości. Jeden cukierek - twierdzi - może przysporzyć nam w ciągu roku aż pięć nadliczbowych kilogramów. Nie będę polemizować z tą katastroficzną wizją, bowiem nie o to teraz chodzi. O wiele ważniejsza jest argumentacja.
Nikogo w gruncie rzeczy nie przekonują zepsute zęby, osteoporoza kości, groźba cukrzycy, utrata zdrowia i młodości a jedynie rozmiar zero. Tylko to tak naprawdę jest w stanie nas zmotywować.  
O tempora, o mores! - za Cyceronem chciałoby się wykrzyknąć.
Bo jeśli o mnie idzie, powodem rezygnacji ze słodyczy może być wyłącznie ich zabójczy wpływ na moje zdrowie. Wiedza o tym, iż zawarte w nich szkodliwe tłuszcze trans i cukier sieją spustoszenie w moim organizmie, powinna motywować mnie skutecznie. I głównie nad tym - z pomocą różnorakich technik - zamierzam właśnie popracować. Ta gra jest warta świeczki - wszak metabolizm, funkcjonalność, stan skóry, zębów, kości. Natomiast wszelkie - w tej liczbie i moralne - argumenty, w myśl których kilka nadliczbowych kilogramów odbiera prawo do godnego życia, pomiędzy bajki włożyć. Z wiekiem - chcąc, nie chcąc - i tak się ich dorobię; nawet restrykcyjnie słodyczy unikając.
 
Na koniec o sposobach, za pomocą których wspomniana blogerka radzi nam unikać słodkości.
Jak tego dokonać?
1. Nie kupować słodyczy. Owszem, to akurat w pełni aprobuję.
2. Odgonić pokusę na małe co nieco ścierając kurz, zmywając, albo porządkując szafki.
No dobrze, lecz te czynności nie będą przecież trwały wiecznie. Tego zatem raczej nie kupuję.
3. Szklanka wody zamiast, potem jeszcze druga. (Na całe szczęście trzecia już nie, uff, co za ulga!)
Bo jeśli nie poskutkuje ta druga możemy w nagrodę przekąsić owoc, garść orzechów, bądź rodzynek.
Dzięki Ci, o Łaskawco!
4. Zamiast czekoladki, mały trening. To wywołuje wszak endorfiny. Według fit-maniaków, ma się rozumieć. Któż bowiem na tym świecie większym może być dla nas autorytetem, jeśli nie oni właśnie.
Nie, tego to ja znowu nie kupuję. Żadni maniacy, fit, czy nie fit, rządzić mną nie będą.
(Zaś po treningu - pozwólcie, że zgadnę - znowu szklanka wody).

Czy Wam odpowiada taka wizja szczęśliwości życia?
Ja to bym wolała udać się do lasu. W poszukiwaniu mocnej gałęzi - coby się nie złamała.
Nie, nie, spokojnie, to oczywiście tylko makabryczny żart.
Bo tak naprawdę jedynym skutecznym środkiem jest pełna akceptacja własnego ciała.
Wtedy i tylko wtedy uda się zmienić myślenie na takie, które posłuży naszemu - holistycznie pojętemu - zdrowiu. 

czwartek, 1 października 2015

Warto coś na tę okoliczność palnąć

Właśnie mijają dwa lata. Tuż przed północą ostatniego dnia września poważyłam się na pierwszy wpis. Wypadałoby zatem dokonać zwyczajowego podsumowanka. Z czego też skwapliwie zamierzam skorzystać. Jak wielu już zauważyło, nastąpiła tutaj dłuższa przerwa "w nadawaniu".
A to sprawy pilne, nie cierpiące zwłoki, to znowu deprecha, jakże by inaczej.
Nie, wróć, wszystko nieprawda. Albo półprawda jeno. Przyczyny głównej szukać należy gdzie indziej.
Otóż zamilkłam na cały miesiąc, albowiem, jak to się mawia, biłam się z myślami.
Pisać, czy nie pisać - oto jest pytanie. Ciągle od nowa i bez odpowiedzi.
Jedno zdawało się być pewne - jeśli nie napiszę o tym, najprawdopodobniej nie napiszę już o niczym innym. Póki co, sprawa jeszcze jest otwarta.
Postanowiłam jednak - jako, że jubileusz - milczenie przerwać.
Potem kolejno ukażą się dwa posty. Pierwszy o sprawach zwanych ostatecznymi, drugi zaś będzie dotyczył  wzmiankowanej kwestii spornej. Wóz, albo przewóz. Nawet, jeśli część z Was wyklnie mnie ze swego grona. Jakiż bowiem sens ma zabieganie o sympatię ludzką, jeśli ta na fałszywych przesłankach oparta.

Teraz jednak będzie jubileuszowo.  Postaram się odnieść do tych paru ważkich dla mnie kwestii.
Czym dla mnie jest ten blog. Czy spełnił moje oczekiwania. Czy cokolwiek chciałabym zmienić.
Czy aby odpowiedni był ten czas inauguracji.
Otóż, nic a nic bym nie zmieniła. Z czego wnoszę, iż był to najodpowiedniejszy czas.
Gdybym bowiem rozpoczęła blogowanie wcześniej, z całą pewnością musiałabym modyfikować formułę. Podejrzewam nawet, że wielokrotnie. Czy to jest argument wytrzymujący krytykę?
Może i niekoniecznie - wszak mówi się, że ćwiczenie czyni mistrza.
Ja jednak nie działam w taki sposób. Nie piszę do szuflady. A może po prostu ćwiczę w myślach. 
Przyznaję, kiedy przeglądam Wasze archiwa, niektóre nawet sprzed kilku lat, miewam czasami załamkę, odczuwając coś na kształt zazdrości. Ja w tamtym czasie daleko byłam w polu - nie będąc w mocy, by stworzyć spójny całościowo blog.
Mój czas jest dopiero teraz. Ani wcześniej, ani później.
To idealny dla mnie czas, choć - obiektywnie biorąc - bardzo to późny czas.
Wielkiej trzeba pokory, by umieć to zaakceptować.

Jaki pożytek przyniosły mi te dwa lata?
Myślę, że chodzi tu o pewien rodzaj pokorą zaprawionej mądrości. Również o samowiedzę i rozeznanie reguł w świecie relacji międzyludzkich.
W tym miejscu niejeden przecież - bo i nawet koń - by się z tego uśmiał - że niby rychło w czas taka mądrość w moim wieku. Spokojnie, jak na wojnie, lepiej późno, niż później.
Zakładając, że mądrość to rzeczywista, nie zaś wydumana. (Lecz to akurat w jednakim stopniu wszystkich nas dotyczy.)
W czasie, gdy piszę, licznik wskazuje 89 439 wyświetleń i 5 470 komentarzy.
Czy to jest dużo, czy też raczej mało? Zależy, jakie przyjąć kryteria. Nie sposób tego oszacować w oderwaniu od kontekstu - na który składa się zarówno czas, jak miejsce. Ot, choćby i witryna internetowa, w której dany blog jest usytuowany. Blogi Onetowe bez wątpienia mają większą możliwość wypromowania się, niż te nasze, zaściankowe z lekka.
Mój wybór Bloggera był czystym przypadkiem, lecz - z dzisiejszego punktu widzenia - błogosławionym wręcz przypadkiem.
W tej chwili doskonale zdaję sobie sprawę, że nie będę blogerką popularną. Prawdopodobnie zawsze pozostanę "w niszy". Nie spełniam zresztą (i spełniać nie zamierzam) wiążących kryteriów "populizmu". Wszelako muszę to wyrazić jasno: nie dość, że ów stan rzeczy akceptuję, to wręcz sobie życzę, by tak pozostało. I dopiero w tym kontekście uznaję tę poczytność, którą osiągnęłam, za niemałą. Nie byłoby jej, oczywiście, bez Was. Jestem Wam, kochani, wielce za to wdzięczna.
Zauważyliście pewnie, jak znacząco kształt mojego blogu odbiega od tego wizerunku "gazety", ku któremu tak pilnie zdają się poniektórzy zdążać. Jest to w pełni zamierzony efekt - zarówno pod względem merytorycznym, jak i formalnym.
Ogromną satysfakcję czerpię z tej pozycji, którą w Waszym oglądzie zajmuję.
Choć nie ukrywam, że nie zawsze jest on z własnym moim oglądem zbieżny.
Swego czasu ktoś napisał o mnie, że poruszam ważkie i kontrowersyjne treści.
Być może do pewnego stopnia jest i tak. Choćby z uwagi na zgodność wyżej wymienionych z tym, co w życiu ważne również dla mnie. Lecz w żadnym razie nie zamierzam pełnić tutaj roli zbawcy świata, nie poczytuję sobie też za honor być mentorem blogosfery.
A już na pewno nie zamierzam produkować popularnych ostatnimi czasy "poradników", które wyrastają, jak  po deszczu grzyby. Takich, co to zdają się polegać na pobieżnej tylko prezentacji ogólnie znanych trendów i teorii. Choć na takowe zdaje się być (zwłaszcza w pewnych kręgach) wielkie zapotrzebowanie. Czego wyrazem są miliony wejść na Onetowe blogi prosperujące w taki właśnie sposób.

Bo u mnie to tylko prywata. I jeszcze prywatą pogania. W tym względzie zresztą nic się tu nie zmieni.

Zawsze najbardziej zaciekawia mnie konkretny człowiek. Najwyżej cenię sobie takie blogi, których autorzy mają niebanalną osobowość. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że miałam wielkie szczęście poznać właśnie takich.
Na koniec zdradzę Wam, co stanowi dla mnie główne źródło satysfakcji. Otóż najbardziej mnie radują takie spostrzeżenia, które są adekwatne do kreowanego wizerunku mego blogu. Jedna z najnowszych komentatorek sprawiła mi ogromną radość, artykułując właśnie to, co jest mi tak szczególnie  drogie.