Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

środa, 31 grudnia 2014

Pragnąć, czy nie pragnąć, oto jest pytanie

Kolejny sylwester według wieloletniego schematu.
Do znudzenia powielanego - czyżby już dożywotnio?
Sylwester w domu, innymi słowy.
Bezpański, bezprizorny, w pustostanie uczuć.
I właśnie dotarło do mnie, że po raz pierwszy nie martwi mnie to.
Ki diabeł, starzeje się człek, czyli też licho jakoweś wzięło ...i się uwzięło.
Bo inną rzeczą nie mieć możliwości, inną zaś brak ów lekką ręką akceptować.
W istocie po to, by go nie odczuwać.

To już może lepiej odczuwać.
Dowodzi to jakiegoś życia w nas.

Buddyści wierzą, że źródłem cierpienia jest pragnienie.
Zatem należy wyzbywać się pragnień wszelakich.
Co więc nam pozostanie, pozwólcie, że spytam.
Toć to nie życie, a żywego trupa egzystencja.
Jakże to tak, nie dość, że atrakcji brak, to jeszcze zero reakcji nań.

Nie dość, że nie mogę pragnień zaspokoić, powinnam jeszcze zanegować?

Cierpieć - to przynajmniej żyć - jeśli już nie da się inaczej.
Pragnienia, również te niezaspokojone, konstytuują człowieka w nas.
Za nic nie pozwolę ograbić się z oczekiwań  Nikomu, nawet sobie samej.

I nawet wiedząc, że narażam się na śmieszność, pragnę wyzwolić w sobie żal.
Za niemożliwym, bo nieosiągalnym.
Za obróconym wniwecz, utraconym, niedefiniowalnym.

sobota, 20 grudnia 2014

Sprawa niecierpiąca ...zwłoki

W styczniu świętować miała pełnoletność. Tymczasem ...padła przed czasem.
Pan, który do środka zajrzał, z wrażenia podskoczył niemal.
Żartuje pani! Osiemnaście! Ja dałbym jej najwyżej dziesięć.
Zaraz się nią zaopiekujemy. Silniczek wymienimy i będzie, jak nowo narodzona.
O pralce mej, jakby co, tutaj mowa.
Te nowe - mówił - elektroniką naszpikowane trzy lata zaledwie wytrzymują.
Czyli nawet końca gwarancji doczekać nie muszą - poważnie się zasmuciłam.
Stąd powszechna praktyka wyłudzania od klientów opłat za dodatkową gwarancję na sprzęt.
Takie czasy.
Tu zaś solidna, szwedzka robota. Stal nierdzewna, jak się patrzy. Prawdziwy majstersztyk.
Elektrolux brzmi dumnie. Sama ją pieczołowicie, tuż po śmierci męża, wybierałam.
I muszę przyznać, solidnie mi się przez te wszystkie lata przysłużyła.
Ojej, mąż nie żyje? Taki młody! W przypływie współczucia wykrzyknął jeden z panów.
Dajmy temu pokój, to było osiemnaście lat temu i starszy był, niż panowie teraz.
Bowiem panów przybyło w me progi dwóch.

Odżałowawszy trzy stówki, które w perspektywie miałam stracić, dałam im wolną rękę.
Silnik do regeneracji wzięli, po czym przez tydzień znaku życia nie dawali.
Już, już, po nową udać się planowałam, przeglądnąwszy i przeanalizowawszy dostępne oferty wszelkie.
O ile bowiem bez lodówki, odkurzacza, a bodaj nawet i kuchenki, można czas jakiś żywot (marny) wieść, jednak bez pralki ani rusz. Co to, to nie!
Po tygodniu - tłumacząc chorobą - fachowcy się zmaterializowali.
Po czym silnik zregenerowany z czeluści torby wydobywszy ...oniemieli.
Na chwilę tylko, bo zaraz wręcz przeciwnie, bardzo stali się "rozmowni".
- O, kurwa - powiedział jeden z nich. I nie przeprosił.
Nic to, w myślach ja również frazę rzeczoną wyartykułowałam.
Bo oto stało się jasne, że nie ten przywieźli silnik. Nie do mojego modelu pralki.
Wzięli pierwszy lepszy z półki i ...pudło. Przez tę chorobę, jak jeden z nich tłumaczył.
Teraz trzeba było z Gdańska wrócić aż pod Malbork. To tam znajduje się ów punkt naprawy.
W tym miejscu poważnie już pożałowałam, że tydzień temu nie zdecydowałam się na nową.
Za pasem święta, a mnie za chwilę sterta prania przykryje niemal z głową.
Mimo, iż do tej pory dwie porcje zdążyła mi już wyprać córka.
Następnego dnia scenariusz był już krótki.
Zamontowanie zregenerowanego silnika nie poskutkowało uruchomieniem dziadostwa ustrojstwa.
- Pewnikiem programator, a to już koszt ośmiuset złotych.
To powiedziawszy tudzież zbawiennych rad udzieliwszy mi odnośnie kupna i utylizacji nowego sprzętu, pięć dych tytułem "konsultacji" zainkasowali. Tak to teraz się odbywa.
Ja zaś zostałam na pobojowisku. Tu już oszczędzę Wam szczegółów.
I sobie przy okazji - w trosce o własne zdrowie - również.

Za chwilę udam się na łowy, zatem nie omieszkajcie trzymać za mnie przysłowiowych kciuków.
Wieczorem zdam relację z bojów, jakie zapewne przyjdzie mi stoczyć ze sprzedawcami.

wtorek, 9 grudnia 2014

Suplement do poprzedniego posta

Wpis, będący, jak w tytule mowa, suplementem wobec poprzedniego. Bynajmniej nie roszczący sobie praw eseju, czy też artykułu do gazety. Wybaczcie zatem (proszę o to z góry) moje dość osobiste, dosadne, arbitralne nawet, odniesienia.

Budzę się skoro świt jedenasta, zaglądam na stronę, a tam ...balsam na moją duszę. Dosłownie.
Wczorajszy post wzbudził spory odzew, który jednak poza paroma wyjątkami miał dosyć jednoznaczny wydźwięk. Cóż, można się było tego spodziewać.
Już prawie się poczułam jak naiwna, niepoprawna, banałem szermująca ku uciesze swych czytaczy socjalistka.
Szczuto nas swego czasu pewnym powiedzonkiem. Że owszem, demokracja jest niedoskonała, ale jak dotąd lepszego nic nie wymyślono.
Parafrazując, powiem to samo, lecz w odniesieniu do ...socjalizmu. On również nie jest doskonały.
Cóż jednak, w szerszym rozumieniu, bardziej adekwatne jest osobie ludzkiej.
W obliczu niezbywalnej jej godności.
Bo owszem, ze wszystkich znanych mi koncepcji, to właśnie socjalizm  mojemu poczuciu sensu odpowiada najbardziej.
Nie zrozumcie mnie źle, nie macie bowiem przed sobą piewczyni skompromitowanych pseudolewicowych ugrupowań. Nie głosuję na postkomunistyczną "lewicę" Kwaśniewskiego, czy Millera.
Co to, to nie.
Wprawdzie w polityce, chcemy, czy też nie, po uszy tkwimy, lecz nie o jej implikacjach teraz tutaj będzie.
Mówiąc o lewicowości, a raczej skłonności do lewicowania (choć uczuciowo blisko mi do starej dobrej PPS-owskiej lewicy), na myśli mam całkiem co innego. Chodzi o ideę sprawiedliwości społecznej, która wywodzi się z bardzo starej i kulturowo bliskiej nam doktryny.
Bingo! Toż właśnie nic innego, jak ewangeliczna nauka Jezusa.
Bo w przeciwieństwie, do tego, co twierdzą wszelkiej maści religijni manipulatorzy w stylu niejakiego księdza Stryczka i podobnych, Pan Jezus Był największym socjalistą.
Nie zamierzam tutaj wdawać się w szczegóły, bo nie chce mi się teraz o tym gadać.
Teraz "do brzegu".
Jakże słusznie, sensownie napisała Stardust.
Na własne życzenie nikt nie pragnie być bezdomnym. Snuć się bez celu, śmierdzieć, być w pogardzie.
To są zaszłości.  
I to zaszłości, w których udział mamy wszyscy, w różnym stopniu. Tak, tak - heloł! - i my również.
A skoro się z tym pogodzimy, biorąc na siebie część z tej odpowiedzialności, czas na działanie.
Odgórne i oddolne.
I jeśli nawet, przynajmniej początkowo, do głosu dojść musi jakaś forma filantropii, czy też humanitarna czysto pomoc, to wiedzmy, że to sprawy nie załatwi.
Kapewu? To jestem happy.

Ci ludzie nie chcą by im pomóc.
Tak mówi bardzo wiele rozczarowanych domniemaną niewdzięcznością osób.
Jednak zrozummy, w czym jest rzecz.
Ktoś nie chce przestać pić, czy ćpać.
Bo niby w imię czego miałoby mu się chcieć?
Czy oferuje mu się nowe życie, pracę i mieszkanie?
Otóż nic podobnego. Jeno kąt do spania, papu, siusiu i paciorek.   

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Syn marnotrawny 2014

Ten inspirowany Andrzejkami post miałam już napisany w czasie odpowiednim. 
Brakowało tylko przysłowiowej kropki nad "i".
Trudno mi było w obliczu trapiących mnie przypadłości zdobyć się na dokończenie.
Dziś Urodziny Dziecięcia mego. Wypadałoby zatem uczcić je adekwatnie.
- Co chcemy robić - pytam zainteresowanego.
- Łaskawie dokończ post o Andrzejku!
Zatem aby stało się zadość osobliwym zwyczajom naszym, oto post na cześć nosiciela imienia tegoż.


Obładowana zakupami, przekładając torby do jednej ręki, z trudem wystukuję kod domofonu.
Przeczuwam już, co za chwilę będzie.
Fetor jest tak dotkliwy, że z ogromnym wysiłkiem powstrzymuję mdłości. Nie ma sposobu, by go zignorować. Na pierwszym piętrze, tuż przed drzwiami do mieszkania leży coś.
Na pierwszy rzut oka brudny kłąb łachmanów.
Ja jednak wiem, że to on.
Andrzejek. Przywykliśmy, by go tak nazywać, chociaż teraz to dorosły chłop.
Skupiam całą uwagę, by nie tknąć poręczy.
Może być zanieczyszczona - siostra żartuje, że od samego powietrza.
Od trzeciego piętra zdaje się być nieco lepiej, choć nozdrza i tak kumulują zapach.
Na czwartym, gdzie mieszka moja mama, prawie nic już nie czuć.
"Prawie nic nie czuć" - tak właśnie zwykle odpowiada, gdy zagadujemy o to.
Mama nigdy nie użyłaby określenia "śmierdzi". Żadnego zresztą niecenzuralnego zwrotu.

Gdy Andrzej był mały, zdarzył się wypadek. Poszli z tatą zmienić opony na zimowe.
Lewarek się obsunął, samochód zmiażdżył ojcu płuca. Zmarł na miejscu, nim przyjechała karetka.
Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Na oczach pięcioletniego synka.
Po latach rodzina podzieliła się majątkiem. Andrzejkowi w rozliczeniu dano inne mieszkanie, drugi syn został z matką w tym dotychczasowym.
Po to, by się nią opiekować. Od śmierci męża jakoś nie mogła kobieta do ładu dojść.
Zamieszkał Andrzej w innej części miasta. Przez jakiś czas sprawy toczyły się swoim trybem.
Potem los chyba przestał mu sprzyjać, stracił pracę, zaczął pić, popadł w długi.
Koniec końców stracił wszystko.
Pozbawiony środków do życia nocował na klatkach schodowych, w piwnicach, albo i gdzie popadnie.
Zbierał puszki, cierpliwie przeszukując okolice śmietników. W nadziei, że wypatrzy niedopałek papierosa. Albo coś nadającego się do spożycia, bo i z tym zaczynało być krucho.
Nie wiem, czy korzystał z noclegowni bądź z darmowych jadłodajni. Dość, że snuł się po osiedlu, brudny i odrażający. Czasami litościwy kumpel dał mu się napić ze wspólnej flaszki.
Wreszcie wpadła mu do głowy myśl, by wrócić do rodzinnego gniazda.
Ot, niemal jak biblijny, marnotrawny syn.
Tyle, że jego powrotu nie życzył sobie nikt.
Ojciec nie  żyje, matka znalazła sobie konkubenta, a bratu właśnie powiększyła się rodzina.
Tak więc Andrzejek spędzał dni pod drzwiami dawnego mieszkania.
Żywiąc się tym, co łaskawa rodzina wystawiła mu w reklamówce.
Czasem pozwalano mu się wykąpać i zmienić ubranie. To już przecież coś.
Gdy wychodził z budynku, brat zmywał podłogę, chcąc zatrzeć ślady bytności Andrzejka.
Nie zawsze skutecznie. Brud wżerał się w podłoże, na drzwiach znaczył miejsca, których dotykały gnijące łachmany. Odrażający fetor nie miał szans się ulotnić w zastałym powietrzu.
Sąsiedzi zaczęli się burzyć.
To być nie może. Wszak obniża wartość lokali. Sformułowano petycję.
Niechaj stosowne władze się Andrzejkiem zajmą, zabronią wstępu na klatkę.
Zaczęto zbierać podpisy. Oprócz mojej mamy zgodzili się wszyscy.
Czyż nie przeszkadza jej zapach? Owszem, przeszkadza, lecz miłość bliźniego pojmuje serio. 
- A gdyby tak o mnie chciano decydować...

Jakie uczucia mamy odnośnie bezdomnych?

Czujemy się od nich lepsi.
Dlatego, że bardziej uprzywilejowani. Bardziej ogarnięci. Albo mądrzejsi.
Że nam należy się więcej.
Że sami sobie są winni.

Żądamy, by wyrzucać ich z dworców, autobusów, tuneli.
Bo brudni, paskudni i...śmierdzą.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Uwielbiam panacea wszelakie

Nie owijając w bawełnę - ciężkie dopadło mnie choróbsko.
Siostra dworuje ze mnie, jaką to antyreklamą zdrowego trybu życia jestem.
Nie palę, nie piję, odżywiam się witaminowo, kocham wszelaki ruch i spacery.
Tymczasem można by zapytać, co mi nie dolega.
Siostrze - mądrali - odpowiem, że gdyby nie mój zdrowy tryb, wspomniane przypadłości dopadłyby mnie jeszcze wcześniej.
No, może zresztą nie do końca taki zdrowy. Dopiero wszak przed trzema miesiącami zarzuciłam niecny swój proceder. Czyli żarcie słodyczy w hurtowych ilościach. 
 
Próby zaradcze w oparciu o rodzimy system służby zdrowia, póki co, spaliły na panewce.
Można by rzec, siedzę na beczce prochu.
Cóż począć, gdy jedynym wyjściem jest operacyjny zabieg, na który czekać trzeba parę ładnych (albo raczej niezbyt ładnych) lat.
Który w dodatku nie daje rękojmi, lecz tylko szansę.
W takich razach jedyną, bywa, nadzieją, jawią się człeku ...panacea.
Lubię sobie poczytać "cudownych" ozdrowień świadectwa.
Zwłaszcza, gdy nastąpiły po krótkiej, nieskomplikowanej, przede wszystkim zaś niedrogiej, kuracji.
Swego czasu pisałam o urynoterapii.
Spokojnie, bez obawy; ten temat dla mnie dawno jest zamknięty.

Eureka - Laminina!
Już, już, zdecydowana byłam - z kasy wyskoczywszy - zakupić ów cudowny, rewelacyjny, rewolucyjny wręcz, drogi specyfik... Tak drogi, że miesięczna kuracja pochłaniałaby dwie trzecie tego, co zostaje mi na życie. (Czyli, obiektywnie biorąc, nie taki znowu drogi. Tyle, że - bagatela - nie na moją kieszeń.)
Lecz tymczasem...
Trafiłam na pewien blog popularyzujący naturalne sposoby radzenia sobie z problemami zdrowia.
Zaskakujące, jak bardzo podatny jest człek na takie sympatyczne pranko mózgu.
Ach, jak kocham wszystkie te "nieinwazyjne", "naturalne" i "fizjologiczne" sposoby na odzysk zdrówka. Lektura takowa do śniadania stanowi najlepszy poranny brukowiec.
Tak oto uzyskałam informację o metodzie płukania ust olejem.
Metoda bynajmniej nie nowa. Z dzieciństwa pamiętam, jak stosowała ją moja mama.
Nazywała to żuciem oleju. Jak zwał, tak zwał.
Fiku miku - łyżka oleju do paszczy - i po krzyku.
Za to jakaż to dla zdrowia korzyść! W tym cała nadzieja.
Olej należy żuć na czczo. I to przez pół godziny! 
Dziś nastał ten wielki dzień. Olej zaaplikowany.
I tu zaczęły się przysłowiowe schody. Co począć z nadmiarem śliny.
Przełykać jakoś w tylnej części gardła? Tak się zdawało przesuszone, że niemal połknęłam zawartość.
Zemdliło mnie na tę myśl, odruchem grożąc wymiotnym. Że już nie wspomnę tu o konsekwencjach - same szkodliwe to substancje. Po pięciu minutach, pod sankcją udławienia się, musiałam skapitulować.
Naiwna, krótkotrwała nadzieja - bezcenna.
Czyżby ostatnią deską ratunku (patrz punkt pierwszy) miała być kosztowna kuracją lamininą?
Przy okazji - ktokolwiek słyszał, ktokolwiek zna?

Tu wieść z ostatniej chwili.
Właśnie odkryłam (dzięki wspomnianemu już blogowi), następny przecudowny środek.
Co godne uwagi, znacznie mniej uciążliwy w stosowaniu.
Chodzi o olej kokosowy, którego do tej pory - według klucza grupy krwi - starałam się unikać raczej.
Ciekawe, że nic nie napisano o tym.
Środek ów ma takie krocie zastosowań tudzież tyle chorób leczy, że gdybym chciała je wymieniać, zanudzilibyście się na śmierć.
Chyba, że i na nudę działa również.
Póki co, nie doczytałam, czy i moja przypadłość znajduje się w tym spisie.
W te pędy lecę czytać dalej.

Wprawdzie z chorobą nie ma żartów, lecz skoro nie ma też nadziei, pozwolę sobie potraktować ją z właściwym sobie, wisielczym poczuciem humoru.
Innymi słowy, ciekawi mnie, czy jesteście w stanie odgadnąć, jakież to paskudne choróbsko uwzięło się na mój organizm.
Gwoli ścisłości dodam, że nie jest to nowotwór, choroba Alzheimera, SM, ani też epilepsja.
Żartownisiów zaś uprzedzam, że nie jest to demencja, nietrzymanie moczu, ani hemoroidy.
Nie ten trop.

W oko wpadła mi jeszcze jeszcze jedna, wielce osobliwa koncepcja. W myśl której pokarmy winniśmy spożywać głównie na surowo. Ach, któż ogarnie wszystkie te rewelacje...
Całej niedzieli nie starczy mi na rozpracowanie co ciekawszych prezentacji tego blogu.

sobota, 8 listopada 2014

I znowu mamy listopad

Jakoś tak w zeszłym roku dotarło do mnie, że...od zawsze kocham listopad.

Iść szybkim krokiem wśród szelestu liści.
Ze schyłku snując mgliste i niejasne wątki.
Za światłem morskiej podążać latarni.
Kochanymi oczami kreować nadziei drogę.
           
Wolniutko podążam ze światełkiem w dłoni.
Dat wypatrując znaczących.
Kim byli - kim teraz.
Po tamtej będący już stronie.

Mądrością.
Wiedząc, czego nie wiedzieli.
Widząc, co było zakryte.
Pojąwszy, czego pojąć nie mogli.

Miłością.
Kochając, choć kiedyś krzywdzili.
Znajomi tak, jak dawniej obcy.
Tak bliscy, jak niegdyś dalecy.

Nadzieją.
Że drogi oświetlą
Łaski uproszą...

piątek, 31 października 2014

Wyborcze El Dorado

Łał! Załapałam się do pracy w komisji! Wyborczej, gwoli ścisłości należy dodać.
Wieść, że tym razem (nareszcie!) płacą więcej, nie mogła pozostawić mnie obojętną.
Ludziska walą jak w dym, a ja się mimo to załapałam.
Pierwsze zebranie - w pobliskiej szkole.
Nasza komisja to same panie. W sąsiedniej zaś panów sztuk trzy. Nieważne.
Choć może wcale i nie, bo kto nam będzie te sterty papierzysk nosił?
Pod uwagę wziąwszy stan zdrowia naszego gremium.
Dzień wcześniej nabawiłam się kontuzji nogi. Zerwane ścięgno.
Wchodząc, dyskretnie zasłaniam sobą kulę. Na wszelki wypadek, bo a nuż mi "podziękują".
Tymczasem nie bój żaby. Za chwilę o kulach wchodzi szkolna pedagog młoda.
Dwie inne panie skarżą się na urazy kręgosłupa. O swoim własnym zmilczałam skromnie, wszak już wystarczy wzmiankowana noga.
Sympatyczny pan koordynator otwiera zebranie.
Którego celem koronnym jest wybór przewodniczącego. Tudzież jego zastępcy. 
Nikt podjąć się tego nie chce, chociaż to dodatkowy pieniądz.
I nie dziwota; w uposażeniu różnica nie tak znów wielka, za to w obowiązkach - ogromna.)*
Do wczesnych godzin rannych tuła się taki delikwent, w urzędzie kolei swej wyczekując.
A jeszcze dojazd i powrót, niech Boska broni nas ręka!

Po części oficjalnej zaczyna się artystyczna. Czyli ...polowanie na "jeleni".
- A może pani zechce być przewodniczącą - zwraca się do mnie poznana przed szkołą kobieta.
(Wszystkiemu winien ten mój inteligentny wyraz pyska.)
Coś jest na rzeczy, to zawsze ku mnie wzrok swój kierują prelegenci wszystkich nasiadówek świata.
Pierwsza reakcja bywa kluczowa.
Zbieram się tedy do kupy, tak, by stosowny odpór tej niecnej supozycji dać.
- Ja? Żadną miarą! Zresztą kontuzja i co by jeszcze...
Na jakiś przynajmniej czas wyklucza mnie to z obiegu. Teraz niech martwią się inni.
Tymczasem staje się jasne, że każdy z nas ciepłą chce zająć posadkę, nikt nadwerężać się nie zamierza.
Wszyscy idą w zaparte. Sytuacja robi się podbramkowa.
Przewodniczącymi bywają zwyczajowo osoby zmotoryzowane. Tu nagle okazało się, że nikt nie jest w posiadaniu samochodu. Choć wiem, że jedna z osób takowy ma do własnej dyspozycji.
Nie moja sprawa, nie będę wszak donosić.
Inwigilacja trwała przez czas jakiś.
Widać, myśli me przełożyły się na nieprzenikniony wyraz twarzy, bo oto w moją stronę oskarżycielski wycelowano paluch. 
- Pani na pewno ma samochód!
(Znów ten mój wygląd; wszyscy bezzasadnie biorą mnie za osobę z wyższej finansowej półki.)
- Niestety, nie mam nawet prawa jazdy. Argument nie do obalenia.
Wreszcie skończyły się żarty. Dwie apodyktyczne panie bez pardonu poczęły typować kandydatury.
Młoda pani pedagog, wykazawszy się zawodowymi umiejętnościami, definitywnie odcięła się od sprawy.
Niech żyje asertywność.
Domorosłe inkwizytorki wzięły teraz na cel młodą kobietę skromnie siedzącą w ostatnim rzędzie.
Owa, przyparta do muru, wydusiła z siebie wyznanie, że ...jest w odmiennym stanie.
Jakże jej współczułam; nie tak przecież chciałoby się obwieszczać światu swoją radość.
Gdyby nie ta kontuzja, wybawiłabym ją z opresji.

Nieuchronna wizja losowania w końcu musi kogoś z mniej odpornych skłonić do kapitulacji.

Znamienne, jakich komicznych owa sytuacja dostarczyć może człeku wniosków z obserwacji.
Dwie panie jednoczą się przeciwko trzeciej, potem zaś nieoczekiwany zwrot akcji sprawia ...że jedna zwraca się przeciwko drugiej.
Widząc, że to nie przelewki, sympatyczna studentka nagle zgodziła się być vice.
Niezła strategia, teraz ktoś inny będzie miał się gorzej.
Nareszcie, po krótkich już przepychankach, inna dziewczyna dała się namówić do objęcia głównej funkcji. Wszyscy deklarowali pomoc, aczkolwiek nikt oficjalnie nie chciał tego brać na klatę.
Wszak w tym roku wprowadzono korespondencyjne głosowanie.
No i jeszcze ta (postrach siejąca!) obsługa elektroniczna.

Atmosfera została oczyszczona, wszyscy wydawali się zadowoleni.
Jedni, bo udało im się wywinąć; inni, że mają to już za sobą i może nie taki diabeł straszny.
Jeszcze tylko podział, kto rano, a kto po południu...i wsio.
Przez chwilę było groźnie, lecz - jak to zwykle - więcej było rannych ptaszków.
Uff, jaka ulga.
O tak nieludzkiej porze mój zegar biologiczny poważnie mógłby szwankować.
Organizm bowiem o siódmej rano stanowczo odmawia mi posłuszeństwa.

Sądzę, że takie perturbacje, mające zresztą miejsce w większości znanych mi komisji, można byłoby skutecznie wyeliminować. Jak widać, różnica w uposażeniu nadal nie jest adekwatna do przypisanych poszczególnym stanowiskom obowiązków. Może należałoby jeszcze bardziej wynagrodzenie takie zróżnicować.
El Dorado? Raczej nie.

_________________________________________________________________
)* W tym roku szeregowy członek komisji otrzymuje 300, zastępca 330, a przewodniczący 380 PLN.
Jak widać, motywacja finansowa niezbyt silna.

piątek, 24 października 2014

Co to jest grazmo

Z cyklu: Rodzinne anegdoty

Pieśni kościelne, bez dwóch zdań, własnymi prawami się rządzą.
Niekiedy trudno dopatrzeć się w tym sensu.
Powstały, by spełniać określone kryteria. Nie nam się o to spierać.
Nawet jeśli pozornie gdzieś tkwi błąd, okazuje się, że ...to my jesteśmy w błędzie.
W latach wczesnego dzieciństwa, bywając z babcią u Ojców Dominikanów, często słyszałam pewną bardzo starą pieśń. Rozumiałam, że z treścią tejże dyskutować nie wolno.
Jednak od pewnego czasu dręczyło mnie pytanie. Chodziło o pewną frazę.
Tak bardzo chciałam zapytać o to babcię. Wszak kto jak kto, lecz ona na pewno musiałaby wiedzieć.
Bywała "w kręgach" osoba nie mogłaby tego nie wiedzieć.

Babciu, powiedz mi, proszę, co to jest grazmo.

Te słowa uwięzły mi w gardle i za nic nie mogły (choć bardzo chciały) przez nie przejść.
Skąd ta obawa, mógłby się zdziwić niewtajemniczony ktoś. Pytać wszak dziecka przywilejem.
Owszem, lecz ja bardzo się bałam utracić status "najmądrzejszej wnuczki".
To zaś mnie nieuchronnie czekało wobec odkrycia niechlubnej mej ignorancji.
Taka duża dziewczynka, a ważnej rzeczy nie wie!

Zagadka wyjaśniła się kilka lat później - w całkiem naturalny sposób.
Gdy tylko nauczyłam się czytać, czarno na białym ukazały mi się zagadkowe do tej pory słowa.
Co igra z morza falami(...)
Cała rzecz w nietypowym, a dla pieśni kościelnych właśnie typowym, rozłożeniu akcentów.
W odbiorze słuchowym powstało nieznane mi (bo nieistniejące) słowo.
Grazmo stało się dla nas symbolem najdziwaczniejszych słownych skojarzeń, a co za tym idzie, obiektem kolektywnych "śniadaniowych" żartów.

środa, 22 października 2014

Skarżypyta

To może najpierw kawał.

- Kowalski, powiedziano mi, że złożyliście donos.
- Nie do nos, tylko no wos, panie dyrektorze.

Żarty żartami, lecz donosicielstwo jednoznacznie źle się nam kojarzy.
Najpierw szpicle zaborców, potem konfidenci Gestapo, wreszcie agenci bezpieki.
Wszystko zdaje się jasne.

Podczas wspólnego szykowania obiadokolacji - od słowa do słowa - pogawędka zeszła nam na słynnego wrocławskiego profesora. Że ponoć (albo też wcale nie ponoć) był donosicielem esbecji.
I w tym momencie poprosiło mnie dziecię, bym odrzuciwszy racjonalizację postarała się wyartykułować pierwsze emocjonalne skojarzenie, jakie na myśl mi przyjdzie w związku z określeniem donosiciel.
Tu okazało się, jak nasze odczucia bardzo od siebie się różnią.
Mnie bowiem jednoznacznie kojarzy się z kimś, kto dla własnych korzyści wrogim organom na współbliźnich donosi.
Dziecię zaś moje - w innych żyjące realiach - do szkolnych li tylko spraw je odnosi.
Tak więc szkolnym donosicielem (a kiedyś skarżypytą) zwano tego, kto sygnalizował wyrządzone zło.
Pół biedy, jeśli chodziło o kogoś innego, gorzej, gdy na własną skarżył się krzywdę.
A przecież taki krzywdziciel w oczy się śmiał rówieśnikom, bezkarnym się czując w obliczu niepisanego prawa. Czyli zakazu informowania wychowawców o popełnionym złu.
Że niby młodzi między sobą załatwiać takie porachunki winni.
Za pomocą rękoczynów bądź też ostracyzm koleżeński stosując względem kogoś, kto słabszych krzywdzi.

- Jedzie mi tu tramwaj - pozwólcie, że spytam.

Jak zatem należałoby te sprawy regulować, skoro sami nauczyciele nie bardzo umieją z tym sobie radzić. Ambiwalentny stosunek do informatorów mając. Z powodu złych konotacji, zapewne...
Pozornie sprawa jest prosta.
Owszem - w takich na ten przykład Stanach - na pewno jednak nie u nas.
Każdy powinien zgłaszać przypadki "czynu przestępczego".
Jakieś jednak odium donosicielstwa na informatorze mimo wszystko ciąży.
I nawet ten, kto z informacji korzysta, do osoby skarżącego z dystansem się odnosi. 
Jak należałoby podejść do sprawy w praktyce.
Jak chronić słabszych przed szkolną przemocą.
Tyle się ostatnio na ten temat mówi.
Jak radzą sobie nauczyciele.
Co myślą o tym obecni uczniowie - nasze dzieci, innymi słowy.
Jak na to się zapatrują uczniowie byli - wszak każdy z nas kiedyś był uczniem.

wtorek, 14 października 2014

Technologiczny bubel

Czyli nasz uwielbiany, wszechwładnie nam panujący ...smartfon.
Bo bubel z niego ponad wszelkie buble. Nie dziw, że dowcipnisie zwą go stupid-fonem.
Rzadko się zdarza, by choć z pół dnia w stanie użyteczności łaskawie zechciał wytrzymać.
A przecież mogłoby to dla życia być niebezpieczne.
Gdyby tak, nie daj Boże, w dół jakowyś wpaść, czy też lawiną dać się przysypać.
To byłaby klapa! 
Może powinniśmy chodzić z przenośnym akumulatorem?
Co niektórzy noszą zapasową baterię.
Póki co, w domu traktować go trzeba, jak stacjonarne urządzenie na kablu.

Powie mi ktoś - dawniej "komórek" nie było.
Nie da się jednak biegu postępu zatrzymać.
Raz zakosztowawszy jego dobrodziejstw, nie sposób już bez nich się obejść.

Sądzę, że już niedługo producenci zarzucą rynek udoskonalonymi modelami.
Które, ani chybi, do tanich należeć nie będą.
Niechby choć były skuteczne.

Tymczasem pędzę reanimować swojego trupa*. Który padł bynajmniej nie na placu boju, lecz po marnych dziesięciu godzinach czuwania. O tym, by w drodze muzyczki posłuchać, nawet i nie warto myśleć...
Otóż i niesławny skargi mej bohater
 ___________________
*Samsung Galaxy S Advance

wtorek, 30 września 2014

To już rok!

Jak ten czas leci; aż trudno mi się powstrzymać od tego truizmu.
Lecz co tam, to przecież pełny rok minął, odkąd jestem tu z Wami.
I tak, jak przed rokiem, za pięć dwunasta zbieram się do napisania posta.
Ten typ tak ma - wszystko musi na ostatnią chwilę.
I znów mamy jesień. A tak niedawno przeżywałam naszą pierwszą wspólną.
Niemal pamiętam te sformułowania. Nastrój schyłku. Radość spotkania.
W tym właśnie czasie poznałam większość z Was.
Jakże inaczej Was postrzegałam.
Rezerwa, dystans. Obawa, czy zdołam sprostać.
Została już tylko obawa. Mała po prawdzie, lecz ta zawsze musi zostać.
Słowo wszak rzetelnie trzeba ważyć.
Tak trudno mi było czasem.  
Bo jestem człowiekiem osobnym.
Ja, wieczny outsider...
Kto czytał Sto lat samotności, ten wie.

Jakże inaczej postrzegam tych, których znam już rok.
Niektórzy zjednali mnie do siebie mimo pierwszych animozji.
Ileż ten rok w moje życie wniósł radości, ile samowiedzy...
Dziękuję Wam, że byliście. Dziękuję, że będziecie.
Bądźcie!
Wdzięczna jestem za komentarze, za wszystkie ciepłe, wspierające słowa.

Trochę rocznicowej statystyki:

95 opublikowanych postów
2769 komentarzy
47 obserwatorów
35479 wyświetleń

To wspaniały "plon" - nie byłoby tego bez Was.

czwartek, 18 września 2014

Małe przyjemności

Kawa. Ileż to razy słyszy się, bądź czyta, że ktoś na kawę prosi.
Już sama fraza pewien rytuał towarzyski zapowiada.
Ten niezrównany, w powietrzu  unoszący się aromat!
Mnie to już nawet sam dźwięk młynka towarzysko usposabia.
Wszystko to, razem wziąwszy, ogromną sprawia radość.
Taką, co dzień powszedni zamienia w małe święto.
Co zbliża nawet tych, którzy daleko.
Jest tylko jeden, ot, taki mały szkopuł.
Bo ja to wprost nie cierpię kawy.
Smak jej przyprawia mnie o mdłości, jak również na żołądek szkodzi.
No dobrze - zaraz mi ktoś powie - wszak równie dobrze możesz pić herbatę.
Zgadza się, choć to już całkiem inny jest rytuał.
Herbatę piję zresztą tylko na swój sposób.
Lubię przyjść z własnym kubkiem do sąsiadów. I każdy pije sobie to, co lubi.
Taka mieszanka niezależności i przynależności.
Radość integracji i poszanowanie dla osobności.
Mariaż konwencji z niekonwencjonalnością.

***
Pożarłszy cały dostępny zapas słodkości, udałam się na poszukiwanie resztek.
Coś przecież jednak mogło się uchować.
Z braku tych preferowanych*, niechby i nawet wzgardzony kawałek zwykłej, mlecznej czekolady.
Nic szczególnego, lecz dobre choć to.
Jest! - wpadła mi w ręce tabliczka napoczęta.
Choć kolor opakowania jakiś podejrzany...
O, niech mnie! Toć to tylko gorzka - na dobitkę Wawel.
Nic też dziwnego, że się uchowała.
(Kto chciałby wsuwać gorzką czekoladę!?)
Aż tak zdesperowana nie jestem przecież.
Lecz w końcu...może jednak...
Kosteczka - zamiast się "rozpływać" - zdawała mi się w ustach rosnąć.
Przy drugiej pomyślałam sobie: jak spaść, to z dobrego konia.
Jeśli utyć, to od smakołyku, nie zaś od paskudztwa.
I jak po rozum do głowy, do kosza poszłam ...wypluć.

_________________________________________________________
*Białe belgijskie czekoladki z nadzieniem nugatowym. Ostatnimi czasy (na moją zgubę!)
znów pojawiły się w Biedronce.

niedziela, 14 września 2014

Idzie rak nieborak, jak uszczypnie, będzie znak

Kiedy się człowiek dowiaduje o choróbsku, tym "wiadomym", dziwnie potrafi reagować.
Bo z jednej strony jest współczucie - to całkiem oczywiste - ludzkie, zrozumiałe.
Lecz gdzieś tam w głębi ducha ulga, że to nie nasze jednak jest choróbsko.
Czasami nawet takie wieści potrafią kogoś do radości życia sprowokować.
Sprawić, że doceni się to swoje, zdałoby się, podłe, życie.

Lecz jednak ze mną to nie tędy droga.
Bo ja to jestem z tych, co włos dzielą na czworo.
Jaki jest bowiem sens tych naszych planów i zabiegań, gdy w każdej chwili może człeka dopaść.
Ot, choćby - nie daj Boże - taki rak.
Ja to już nawet w takich razach objawów się zaczynam doszukiwać.
Bo jeśli zachorował bardzo bliski ktoś, to czemuż mnie miałoby oszczędzić.

Takie tam wyobraźni mej koszmarki.
Wszak już to przerabiałam.
Wiem, jak to jest. I jeszcze nie wiem.

Po co to wszystko, jeśli taki ma być koniec.
Powie ktoś - można leczyć. A i owszem - nawet trzeba.
Tylko jakie będzie miał życie ktoś, komu usunąć muszą cały język i połowę jamy gardła.
Potem znów naświetlania, chemia i niepewne życie.
Czy też, nieżycie raczej.
Bo jakież to (na litość Boską!) będzie życie.

Pewien przyjaciel nie po myśli mej zareagował.
Że niby wszyscy my do piachu kiedyś...
Lecz takie "kiedyś" wielką robi różnicę.
Ot, sobie człek metafizyczną myślą chciał zabłysnąć.
Tymczasem tylko plik testowy w przestrzeń rzucił.
A prawdę napisawszy, to nawet tylko plik binarny se zapodał.
Wstyd.
Choć może jednak wcale nie. Bo dobry z niego i ofiarny człowiek.
Co dziwne, bardzo jest zakorzeniony w życiu. Z tych, którzy każdą chwilę chcą smakować.
Dla mnie zaś każdy dzień udręką.

I jak to jest - bo nijak nie potrafię pojąć.
On, który ponad wszystko kocha życie, tak lekko mógłby przejść na drugą stronę.
A ja, choć mam je w nienawiści, tak bardzo się utraty boję...   

sobota, 30 sierpnia 2014

Urodziny

Moje. Kolejne.

Podziwiam swojego brata. W każde urodziny dziękuje rodzicom.
Za swoje życie.
Teraz ten zwyczaj przejął mój syn.
Nie potrafię pojąć. Jakże tak - dziękować.
Czy ja też podziękuję? Kiedykolwiek.
Nawet gdy nie będą żyli.
Retorycznie i egzystencjalnie.

Dziś są moje urodziny.
Pierwszy dzień reszty mojego życia.
Tej gorszej - starszej - reszty.
A ja nieustannie chcę jeść swoje ciastko. Nieważne, czy już większość zjadłam.
Bo jeśli nie smakowało...

Dziękować, znaczy przyjąć.
A przyjąć, znaczy dać zgodę.
Na przeszłość. I na to co jest.

Nadmiar i brak.

Wymuszona pokora i wyrafinowane ego.
Pożądliwość oczu i nieczułe zmysły.
Niewczesne talenty i spóźniona miłość.
Wirtualna otchłań wyobraźni i skończoność bytu.
Byt i niebyt.  
Gorące krzesła i za krótka kołdra.
Duma i uprzedzenie.
Powszednie klepanie biedy.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki

Za każdym razem to już inna rzeka. To nieuchronność.
Nie sposób wskrzesić zapamiętanych wrażeń, by przeżyć powtórnie.
Przekonałam się o tym wczoraj. Po raz kolejny.
Nic to, nadzieja na niemożliwe zawsze towarzyszyć mi będzie. 

Dwa lata temu. I wczoraj.
Dwa pobyty w tym samym mieście.
W jakże innym znajduję się położeniu.
Inne myśli, wrażenia, uczucia, nadzieje.

Mosty. Bramy. Kościoły.
Modlitwa nad rzeką. Kamienie.
Tęskność przed czasem.
Zapatrzenie. Zamyślenie. I łza pod powieką.
Tęskność po czasie.

Tam być czy tutaj.
I tam, i tutaj.
Nie być tu, nie być tam...

Ze wspomnieniami się rozstać, nadzieje pożegnać.
Nowy rozdział zacząć.
Już czas...

Na co komu dziś wczorajsza miłość
na co komu dziś wczorajszy sen .
Po co dalej pić to samo piwo
kiedy czujesz ,że uleciał gaz.

("Na co komu dziś" - Lady pank)

piątek, 22 sierpnia 2014

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę

Nie, nawet nie bierzemy teczki. Bo to malutka, ot, tycia-tycia wycieczka jest.
Do mojego ukochanego miasta.
Ja to mam szczęście.
Gdybym miłością pałała do jakiegoś Rzymu, Paryża, czy Krakowa nawet...
Miałabym spory problem. Przy moich skromnych środkach.
Tymczasem, mówisz - masz.
Sto osiemdziesiąt na południe w tę - i tyleż samo w drugą.
Dwie i pół godziny drogi.

Dziką roślinnością blog mój zarasta, lecz cierpliwości.
Od poniedziałku znów dziać się zacznie.
Ponieważ jutro... jadę na wycieczkę z córką.
Zgodnie z długą krótką tradycją - z okazji moich urodzin.
To trzydziestego sierpnia.
Dwa lata temu, w rocznicę "okrągłą" byłam tam po raz pierwszy.
Trochę się boję. Lecz tak już mam.
Wykpijcie moje strachy.
Bo jakaż dla ducha uczta.

Zero zdjęć. Zero zwiedzania.
Nienawidzę zdjęć. Nudzi mnie "zwiedzanie".
Ważne, żeby pobyć. A jak się oczy ma, to widzi się, co trzeba.

Schyłek lata przywodzi mi na myśl wspomnienia.
Tchnie nostalgią utraty, ale też nadzieją.
Krążą myśli wokół miejsc ukochanych.

Tak, tak; relacje będą.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wstrząśnięte, niezmieszane

Ostatni tekst pozostawił niedosyt. Zarówno we mnie, jak też (zważywszy na komentarze), również i w odbiorcach.
Gwoli wyjaśnienia, nie tyle były to fragmenty, co raczej skróty. Taka quasi synteza.
Przyjmijcie jednak prawdę, że jestem raczej mistrzem krótkiej formy.
Lecz, owszem, będzie tego więcej. Szykuje się również i dłuższy tekst.

Przykłady można by mnożyć; prawdziwe przesłanie, jak to zwykle u mnie, oscyluje gdzieś pomiędzy wierszami.
Wszystko to preludium przed tym głównym tekstem.
Prezentacje zainspirowane są wydarzeniem "uaktywniającym".
Lecz zanim osobny o tym post - rzutem na taśmę małe co nieco.

***
Poznali się przez internet. Mieszkali w różnych miastach. W prostej linii sto czterdzieści dziewięć.
Potem ogromna radość. Okazało się, że w dawnych czasach uczyli się w tej samej szkole, tyle, że w równoległych klasach. Wspomnieniom nie było końca. A to o dawno niewidzianych kolegach, to znów o zmarłych nauczycielach. Dobrze jest znać kogoś, kto znał nas w młodości. Potencjalnie znał, bo nie kojarzyli siebie z tamtych czasów.
Po Jubileuszu Szkoły uznali, że warto spróbować.
Dzwonił kilkanaście razy dziennie. Czasami wcześnie rano, gdy smacznie jeszcze spała.
Po to jedynie, by podzielić się wieściami z pracy. Jak większość absolwentów ich szkoły, oczywiście był inżynierem. Słuchając, wyobrażała sobie, jak zimno jest na budowie, którą wizytował.
Lubiła być powierniczką takich najprostszych, codziennych wydarzeń.
Nie chciała, by przepraszał za wybudzenie, solennie w duchu postanawiając, że zmieni tryb życia ze względu na niego.
Dzielił się z nią wszystkim, co aktualnie przeżywał, swoją muzyką, perypetiami rodzinnymi, sukcesami w pracy.
Bliscy dziwili się, że toleruje taką znajomość. Angażującą do granic możliwości, podczas, gdy znali ją jako niezależną samotniczkę.
Aż nagle choroba jego matki.
Tak dobrym cieszyła się zdrowiem staruszka  - lecz wszystko do czasu.
Szpital, operacja, krótkie domowe chorowanie.
Wreszcie nieunikniony koniec.
Smutek, depresja, milczenie. Tak nienaturalne dla niego.
Brak odpowiedzi na wiadomości. Zaczęła poważnie się niepokoić.
Nareszcie wszystko stało się wiadome.
Nie powiem, zachował się elegancko. Mógł przecież, jak to się praktykuje, bez słowa zniknąć na zawsze. Umarłoby śmiercią naturalną i cześć.
Zakończenie jest dość typowe. I dość trywialne, niestety.
Po pogrzebie matki pocieszyła biedaka ...sąsiadka, w której współczujące ramiona wpadł.
Wybacz - napisał na koniec - widzisz, Kochana, jak to życie nam pisze scenariusze...

No, to ...z Bogiem, poczciwy człowieku - pomyślała sobie. Ciekawe, ile jeszcze takich "scenariuszy" bezwolnie będziesz realizował.
___________________________________________________
I znów, jak to u mnie, obiecanki cacanki. Czemu nie piszę?  
Deprecha, panie, deprecha....

Obiecuję poprawę. Módlcie się, trzymajcie kciuki, wróżcie z fusów etc. etc.

I co okaże się dziś?  

sobota, 16 sierpnia 2014

Fascynacje

Lubują się co niektórzy w powtarzaniu takich oto komunałów.
Fascynacja cielesna przemija, zostaje przyjaźń, i powinność.
Na tychże więc a priori winno się budować związek.

Ja zaś powiadam, nie ma większej bzdury!

Jedyne bowiem, co zdolne jest  być sprawczą siłą związku, to ...cielesność właśnie.
Wtedy to rzuca się ojca i matkę...
Nieważne, że praca i że mieszkanie...
Że dziecko niepełnosprawne.
Wszystko na jedną kartę.
Losy ludzkie na szalę.
Dla cielesnej fascynacji dalekosiężne plany.

Ponoć w ułamku sekundy ludzie już wiedzą, czy chcą ze sobą być.
Obyż tylko zechcieli zachować się wtedy uczciwie.
Odwrócić się na pięcie.
Sorry, jednak to nie ty.

A nie, że zegar biologiczny.
Może nikt inny się już nie pojawi.
Wreszcie mężczyzna, który mi zapewni... Cóż stąd, że łysy i z brzuszkiem.
Ona tak świetnie gotuje.
Dobry "materiał" na żonę.
Czas wreszcie się ustatkować.
Może i niezbyt piękna, lecz wartościowa i wykształcona.
Świetnie się dogadujemy.

Takie bla bla, tytułem uzasadnienia.

Gdy brak tego prawdziwego (jedynie uczciwego!) między ludźmi motywu, rzadko udaje się stworzyć związek. Bo jeśli nawet skleci się "z rozsądku", z reguły wypala się szybko.

***
Nigdy nie znałem kogoś takiego, jak ty.
Chcę, żebyś matką moich dzieci była.
Tak pisze do dziewczyny chłopak.
Bo wyjątkowa. Tak bardzo, że nieważne nawet, jak wygląda. 
Lecz sprawa jakoś się opóźnia w czasie. Z przyjazdem facet coraz bardziej się ociąga.
Bowiem w tak zwanym "międzyczasie" już zdążył inną się zafascynować.
A jak już się zafascynował, głowę stracił, i stan cywilny w tri miga odmienił.
                                                                         
***
Z każdym dniem kocham cię bardziej - mówił kobiecie mężczyzna dojrzały.
Jakimże frantem byłem, kiedym za młodu na urodę patrzył.
Teraz rozumiem, że liczy się serce, a także pracowite ręce.
Jesteś wspaniałą osobą, każdy może mi pozazdrościć.
Niestety, proza życia... Brak pracy i mieszkania.
Bądźmy w kontakcie - za chlebem muszę jechać.
Cóż, wzmiankowana proza życia. Kontakt się urywa, bo pożywka marna.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się taka, która go zauroczyć władna.
I już w starym piecu diabeł pali.
O tej "wartościowej" wkrótce zapomina, przekonując się dowodnie, że fascynacja w każdym wieku działa. Gdy jest, nikt nie pyta, co z pracą, czy mieszkaniem.
Te jakoś, o dziwo, potem znajdują się też. 

***
Nasza przyjaźń nigdy się nie skończy. I zawsze będziesz dla mnie ważna.
Jakże dumny jestem, że zwróciłaś na mnie uwagę. Nigdy nie znałem tak fascynującej kobiety.
(Fascynującej osobowością i intelektem, dodajmy tytułem złośliwego wtrętu.
Ździebko zgorzkniali jesteśmy i już robimy się czepialscy.)
Ach, gdybym towarzyszki szukał, chciałbym... marzyłbym... nie śmiałbym marzyć...
Teraz o tym nie myślę. Dzieci są całym moim światem.
Popłynę z nimi w Wielki Rejs.
Ja to mam "szczęście", myśli kobieta. Zawsze przede mną czyjaś matka, ojciec, albo dziecko.
Lecz jak się pewnie domyślacie, pełnia sezonu, wszędzie wczasowiczek moc.
Już na horyzoncie zjawiła się taka, która jest jak młode wino...
Tak oto wypaliła się znajomość oparta na porozumieniu intelektualnym.
Śmiercią naturalną uświerkając.
                                                                              
***
Wielbicieli zawsze było po horyzont. Bo to kobieta ozdobna wielce jest.
Taka, co cieszy ludzkie oko.
Lata mijają - ona wciąż na fali. Piękna, powabna, wiecznie młoda.
Dopóki "czyjaś" - łakomym kąskiem jawi się facetom.
Aż umarł mąż i wielka wokół się zrobiła pustka.
Już żaden z nich nie myśli, by pojąć ją na zawsze.
Ani, by choć na jedną noc.
Jest bowiem z tych, co rozpalają jeno męskie oczy, trzewia ich zostawiając zimne.
                                                                          
***
Spotkanie długo było wyczekiwane. Najpierw ożywiona korespondencja, potem całe miesiące telefonicznych rozmów. Więź, co zdawała się ich łączyć, poetycką przepełniona była alegorią.
Gdy ją zobaczył, stwierdził, że mu się podoba.
Choć jakiś przebłysk podpowiadał mu, że się nie nada.
Bowiem "w te klocki" raczej cienka będzie. Podczas, gdy on się pornosami karmi.
Tymczasem bardzo był zdesperowany.
I mimo, że spędzili z sobą noc, to wkrótce znalazł sobie inną.
Jej zaś nie pozwalał odejść, ponieważ ...cenił jej intelekt.
Zupełnie tak, jak dwulicowy mąż, co profit czerpie z żony, a zdradza ją z kochanką.

Wszelkie podobieństwo przedstawionych zdarzeń i postaci do sytuacji rzeczywistych jest zamierzone, a nawet wykreowane.                                                                                

wtorek, 12 sierpnia 2014

Jak to z tym naszym pisaniem jest

Wielu z nas ostatnimi czasy gnębi jakowaś niemoc.
To skarży się Dosia, to znowu inszy ktoś, mnie samej nieskromnie nie wykluczając.
Wszystkiemu winien ogórkowy sezon, bądź te nieludzkie upały.
Kryzys kryzysem pogania.
Jak ja to wszystko rozumiem.
Bo z moim pisaniem to jest tak.
Najpierw post goni post. Myśli się kłębią, wprost nie nadążam z ich spisywaniem.
Przecież blogowe inspiracje... Albo te gorące newsy...
Przybywa wersji roboczych, kolei swej czekających.
Trzeba trochę ogładzić, literówki poprawić. Gotowe!
I tutaj zaczynają się schody. Gdy opadają emocje, już widzę dziury w całym.
Tracę kontenans.
Nagle jak spod ziemi zjawia się gorący temat i post nieledwie pisze się sam.
Aż znów mnie coś z rytmu wytrąca - i pas.
Nie kontynuuję rozpoczętego wątku. Nieważne, że obiecałam.
C'est la vie.
Taka już moja uroda niemota.

Teraz o twórczości prawdziwej.
Wena, bądź jest, bądź też jej nie ma.
Cóż na to poradzić, że jest się wybrańcem bogów.

Niełatwe mają czasy ci, którym akurat teraz tworzyć przyszło.
Odbiorcy się wykruszają. Wydawcom należytej motywacji brak.
Jakbyśmy całkiem zobojętnieli na inspiracje płynące z intelektu i duchowego piękna.
Trudno jest przebić ten mur znieczulenia.
Przechodzić trzeba niczym przez igielne ucho.

Bez mecenatu szanse mierne. Stąd przedsięwzięcie Polak Potrafi.
Pomaga utalentowanym twórcom. Stwarza możliwość wsparcia dzieła w trakcie jego powstawania.
Tak, by dać szansę stworzenia produktu finalnego.

Nasza Koleżanka Lucyna potrzebuje teraz takowego wsparcia.
Bez naszej pomocy nie uda jej się zrealizować projektu. A to poważna sprawa.
Nie dość, że jest jest nauczycielem akademickim, to jeszcze sama postanowiła zrobić dodatkowy dyplom. Tomik wierszy pod tytułem PrzenikaNieWiem, to właśnie jej praca dyplomowa z Projektowania Graficznego.
Unikalny jest nie tylko merytorycznie, posiada również wielce oryginalną formę.
Sami zobaczcie:


                                                                  Prawda, że rarytas?

Ach, jaka szkoda, że nie dysponuję większą sumą.
(Jak wygram te miliony - w które nie gram...)
Lecz tak czy owak, jak babcię kocham (a bądźcie pewni, kocham ją bardzo), zakupię dla siebie tomik.
Kto żyw, niechaj śpieszy zamówić jeden - albo i drugi - jako miły prezent.
Oj, warto, mówię, warto...
Pisałam kiedyś, jak wielką nam Lucyna uczyniła frajdę.

W zamierzchłych czasach komuny, gdy słowo pisane ceniono, udany debiut zapewnić mógł stałe miejsce w panteonie twórców. Pisarz, to był prawdziwy gość!
Obecnie niby się go ceni, niech jednak pisze "po kosztach" albo i własnym sumptem wyda.

Teraz, jeśli chcesz pisać, rób to, człowieku, społecznie. Najlepiej zaś - po godzinach.
Spędzonych w uniwersyteckiej auli, bądź przy fabrycznej taśmie.
A bodaj nawet na poszukiwaniu pracy - bezrobotnym będąc.

Ciężka, niewdzięczna harówa.
Tak, panie dzieju, w nieodpowiednich nam przyszło żyć czasach.
Lucyna tudzież jej podobni, bo za późno się urodzili.
Ja, bo los zbyt późno zdolnością mnie uposażył...

niedziela, 3 sierpnia 2014

Tak, tak, to również nasze

(Nasze udziały w tym przedsiębiorstwie.)

Parę dni temu własnym postem obiecałam odpowiedzieć na poruszony przez Antoniego problem.
A potem prawdziwa u Pandemonii bomba.
Wszystkie problemy z tego samego pnia zresztą.
Żyjemy w systemie naczyń połączonych.
Od "ciężkich tematów" ucieczki nie ma. Chyba, że ucieczka z życia.
Dojrzały człowiek nie zachowa twarzy kryjąc głowę w piasku.
Potworności nie znikną jak za dotknięciem różdżki.

Nie da się uzgodnić istnienia kary śmierci w nowoczesnym humanitarnym duchu.
To sem prosto ne da.
Czym inszym jest bowiem, gdy się nóż człeku w kieszeni otwiera, kiedy in flagranti przestępcę zastaje.
Mordercę. Gwałciciela. Pedofila.
To zdrowy, w pełni ludzki odruch, kark takiemu skręcić. By się zadość pokrzywdzonemu stało.
Albo też pospolite ruszenie za zbirem, coby na gorąco takowego powiesić.
Toż takie "ludzkie". Zdrowy ruch oddolny, prosty, prymitywny zew ludowej sprawiedliwości.
Stary, poczciwy lincz, ni mniej, ni więcej.
Dlatego też cywilizowane narody winny takie wypracować mechanizmy, które skutecznie go uniemożliwią. Ten sam stróż prawa, który jako cywil gołymi rękami zbira mógłby ukatrupić, z chwilą gdy wkłada mundur chronić go musi, niczym cenny skarb.
Bynajmniej nie po to, by go w majestacie prawa powieszono.
Po to zaś, żeby izolować.

Już zgoła inaczej rzecz się ma, gdy w zgodzie z literą "prawa", z zimną krwią, w gumowych rękawiczkach tudzież chirurgicznej masce, z pomocą przeciwbólowego środka życia kogoś pozbawiamy. (Wszak higienicznie i humanitarnie musi być, jakby co.)
Tak, tak, to my pozbawiamy. Nie jakiś tam anonimowy Janek. Albo Franek.
My, którzy obecność takich praw tolerujemy.
To zawsze jakoś w nas, choćby rykoszetem, godzi.
Stajemy się gorsi, a więc na duchu szkodę ponosimy.
Czymże bowiem innym jest zamiana ról ofiary z katem.

Tymczasem pojawił się jeszcze moralny dylemat taki.
Relacjonuje Antoni:
Śmiertelny zastrzyk to w istocie mieszanina trzech składników. Jednym z nich jest Tiopental Jest on używany do pozbawienia więźnia świadomości, dwa następne składniki - do wywołania paraliżu i ostatecznie zatrzymania akcji serca.




Miało być bezboleśnie, humanitarnie, jak na światłe społeczeństwo przystało.
To co tu teraz robić.
Nie litować się, że będą cierpieli - wszak ich ofiary cierpiały bardziej.
Czy może jednak powinno być moratorium. Dopóki rzecz się nie wyjaśni. Dopóki nie znajdzie się inny producent. Bo prędzej, czy później, się znajdzie.
Swoją drogą, z dręczenia, torturowania i zabijania,uczyniono całkiem dochodowy przemysł i to na całym świecie. Niewyłączając nawet tych krajów w których własny naród zostałtragicznie doświadczony. (To znów Antoni).

Może Unia powinna jeszcze sprawę przemyśleć. Bo jakże to tak, na żywca uśmiercać.
Może nie warto mieć tak "wrażliwego" sumienia?
Nie tędy droga. Idąc tym tropem odpowiedzialność przerzucamy na producentów środków stosowanych do uśmiercania.

Lecz cóż nam wyłania się jasno z całego tego galimatiasu?
Otóż widać jak na dłoni cały absurd stosowania kary śmierci.
Bowiem nie w tym rzecz, by wynaleźć bezbolesny środek do jej stosowania.
Nie załatwiłaby tego za nas nawet czarodziejska różdżka.
Chodzi tylko i wyłącznie o to, by z niej zrezygnować.
W imię dobrze pojętego własnego interesu.
W imię zachowania swojego człowieczeństwa.

środa, 16 lipca 2014

Mundial - i już po Mundialu...

Żak dupszę ściska. Łezka w oku się kręci...

Nawet, jeśli na co dzień piłka nożna zbytnio mnie nie zajmuje, Mundiale wręcz uwielbiam.
Każdy taki celebruję jak prawdziwe święto.
Do tego stopnia, że przechowuję pamiątkowe terminarze, zapełnione wynikami rozegranych meczów.
W tym roku w żadnej z gazet na takowy się nie załapałam.
Nic to; od czego jest internet.
Tak więc podczas oglądania meczu miałam przed sobą stosowną rozpiskę z terminami, wynikami, tudzież rokowaniami poszczególnych drużyn.
Nie byłabym sobą, nie dając upustu swoim upodobaniom do pogłębiania tematu.
I tak to sobie, skacząc ze strony na stronę, pilnowałam wyniku, grę na bieżąco śledząc.
Bo jeśli się czymś interesuję, lubię znać szczegóły z życia tych, którzy owo wydarzenie tworzą.
Wracając do konkretów. Czyli odtwórców głównych ról mundialowego przedstawienia.

Trzeba być ślepym, by nie zauważyć, jacy oni są przystojni!

Też mi odkrycie Ameryki.
Przede mną dokonać go musiały już dziesiątki dziewczyn. Jeśli nie setki, czy tysiące nawet.
(Za mundurem panny sznurem.)
Magia piłkarskiego zawodu przyciąga - widać - pewną kategorię pań.
Każdy z tych przystojniaków za żonę lub partnerkę ma prawdziwą laskę - modelkę zazwyczaj, bądź aktorkę.
Co z tymi mniej atrakcyjnymi? Znajdzie się wszak paru takich.
Otóż i oni załapali się na urodziwe. Tyle, że ...takie nieco mniej subtelne.
O ile bowiem "opuścić" można na intelekcie stylu, klasie, to już na urodzie w żadnym razie nie.
Toż byłby przed kolegami obciach! 
Kolejne spostrzeżenie.
Wyjąwszy rdzennych mieszkańców Afryki, prawdziwą nobilitacją dla tych mieszanego pochodzenia staje się (bingo!) związek z kobietą rasy białej. Wszakże ten prestiż...
Dla dziewczyny przeciętnej urody ożenek z piłkarzem jawi się biblijnym przejściem przez igielne ucho. Już łatwiej zostać żoną lekarza, polityka, bądź noblisty nawet.
Zwisa mi to koncertowo wprawdzie, łapię się jednak na tym, że jakoś mniej tych chłopców teraz lubię.
Wniosek jest jeden.
Od dziś w ciemnej doopie mam zarówno to, z kim śpią piłkarze, jak też i w co wierzą członkowie ulubionych mych kapeli.
Niech jedni i drudzy po prostu robią to, co do nich należy. Czyli to, za co im płacą.
Niech zatem - odpowiednio - grają dobre mecze i robią dobrą muzę.

niedziela, 13 lipca 2014

Nadgorliwość gorsza niż faszyzm

Dziś przy niedzielnym śniadaniu (skoro świt - trzynasta) przypomniało mi dziecię o różańcu powiastkę.
Pewien ojciec dominikanin - entuzjasta różańcowej modlitwy - wiernych do jej odmawiania w te słowa zachęcał.

Nie żałujmy czasu i kolan, by dnia każdego odmówić nie jedną, nie dwie, nie trzy nawet, lecz całe cztery...

(Chwileczkę, kombinuje sobie w cichości me dziecię. Cztery dziesiątki?
To nawet nie dla równego rachunku pięć? Osobliwe...)

...części - pada znienacka.

Jak to, wszak Babcia mówiła - dziesiątka...

Jeśli dziesiątka to mało, eee...
To nie warto się starać.

Jakich znów kolan! (Pozwólcie, że wejdę tu w słowo).
W tramwaju odmawiać trza!

wtorek, 24 czerwca 2014

Drogi Panie Wykładowco

W uczelniach wyższych funkcjonuje z dawien dawna protokół szczegółowy - jak zwracać się do dydaktycznej kadry.
By honor oddać szacownemu gremium. By się w domysłach nie gubił żółtodziób żaden.
Po to wreszcie, coby wszystko było jasne.

Opowiedziało mi dziecię...

Opiekunka pierwszego roku, wykładająca analizę matematyczną pani doktor habilitowana, wyjaśniła im szczegółowo, jak się do kogo zwracać mają.
Była też, zdaje się, rozpiska, wydrukowana i powielona. Czarno na białym.
Kto miał wątpliwości, zerkał do ściągi i gitara.
Długo nie trzeba było czekać, by do lapsusu językowego doszło.
Pani doktor, źle się czuję, tak się tłumaczyło razu pewnego me dziecię.

Reszta kadry zdawała się do szczegółów nie przywiązywać wagi.
To wszak politechnika* - nikt nie zamierzał być drobiazgowy.
Ćwiczenia prowadzone były przez świeżo upieczonych magistrów. Czyli niedawnych studentów.
Jakże tak, "magistrami" ich tytułować. Toć nie apteka!
Zatem niech swojsko będzie: proszę pana. I vice versa.
Żeby nie było tak prosto, w niektórych grupach ćwiczenia prowadzili doktorzy.
Idąc tym tropem - ich również "zatytułowano" panami.
W końcu to takie same ćwiczenia.
Z wykładami bywało różnie.
Prowadzone były zarówno przez profesorów, jak też doktorów habilitowanych.
Ci pierwsi, trzeba dodać, byli zwyczajni oraz nadzwyczajni
A przecież do każdego z nich mówiono tylko "panie profesorze". 
I przecież nikt normalny nie mówi do nikogo per "doktorze habilitowany".
Zatem po prostu, doktorze...
Zaraz, zaraz, doktor od ćwiczeń jest tylko "panem", w czym więc ten od wykładów ma być lepszy?
A więc ...znów swojsko, proszę pana.
Z żelazną logiką ściśniętych ścisłych umysłów dalszej redukcji dokonano.
Tym trybem i profesor z otoczki został bezceremonialnie wyłuskany.
Toż samo on przecież wykłada jak ten, który "tylko" habilitowany.
Zatem prawdziwy egalitaryzm. Cóż stąd, jeśli ...cokolwiek wymuszony okolicznościami.
Tutaj nikt nie zaprząta sobie głowy drobiazgami.
Podziw, szacunek, sława, te przypisane są bezbłędnie tym, co sobie na nie zasłużyli.
Wszak idą w parze z ich osobowymi walorami.

Razu pewnego dziecię moje w pilnej się musiało sprawie ze swoim srogim wykładowcą skontaktować.
Habilitowanym, jakżeby inaczej.
Jak poprawnego skonstruować "maila", gdy oficjalny tytuł skrajne budzi wątpliwości.
Panie doktorze, czy też doktorze habilitowany? Dziwacznie jakoś...
I w końcu (wierzcie mi albo nie wierzcie), stanęło na ... Drogi Panie Wykładowco.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak się ze śmiechu pokładałam.
"Pan wykładowca" - wprost przeciwnie - tak się do głębi wzruszył, że zgodził się wyznaczyć dodatkowy termin.
________________________
* Gdańsk University of Technology

 Muszę się z Wami podzielić wieścią z ostatniej chwili. Ależ jestem spostrzegawcza! Wchodzę, patrzę, a tu ...własnym oczom nie wierzę:

czwartek, 12 czerwca 2014

Moje szczęście jest bezwonne

Tak napisałam - wiedziona pierwszym skojarzeniem - w odpowiedzi na hasło rzucone przez Graszkę tutaj.

Radość a przyjemność. Te zawsze pilnie każą nam rozdzielać.
Przyjemność przecież niższą jest w hierarchii dóbr człowieczych.
Nie godzi się hołdować jej zachciankom, w duchowe karby ujmując wszystko, co przyziemne.
Wszak prymat ducha palmę pierwszeństwa nad cielesnością winien nieść.
Czy ja to ciało, czy duch li tylko?
Co każe nam lubować się w odcinaniu żywych gałęzi od pnia.
W imię czystości formy.
Aż nic prócz pnia już nie zostaje. 
Sny o potędze.
Mrzonki naiwne.
A zapach róży... Jak może czuć go ten, kto węch utracił.
Ten, który szczęście jeno myśli, miast odczuwać w ciele.
On tylko imię róży zna. On metafory królem.
Czy żyje ten, kto nigdy nie doznawał.
Czy życie stracił,
Czy też nigdy nie żył.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Matka śledziami dzieli!

Dzisiaj jedna z tych wspominkowych historyjek, zaliczonych do kategorii Rodzinne anegdoty.

Jeśli w dzieciństwie którejś z nas - trzech sióstr - zamarzyły się nowe buty, trzeba było troszkę się napracować. Idzie o fakt urabiania w tym celu mamy.
I kiedy runął ostatni bastion rodzicielskiego protestu, gdy moc straciły racjonalne argumenty i czarno na białym okazywało się, że zeszłoroczne ponad wszelką wątpliwość się zdezaktualizowały, mama wypowiadała sakramentalną formułę.
Idź do sklepu i upatrz sobie. Potem pójdziemy tam razem i odpowiednie kupimy.
Mama była osobą zapracowaną, po sklepach z córkami latać zbytnio się nie kwapiła.
Wszak nie nade(j)szła jeszcze wiekopomna, zakupoholiczna, chwila.
Zatem po części oficjalnej - zaczynała się artystyczna.
Był w naszej okolicy mały, dobrze zaopatrzony, obuwniczy sklepik.
Niepodzielne rządy sprawowała tam bardzo nieprzyjazna dzieciom sprzedawczyni.
Zawsze miała skwaszoną minę; ogólnie biorąc, niełatwo tam przychodziło cokolwiek "upatrzyć".
Zdarzyło się jednej z mych sióstr ze sklepu być przepędzoną.
Bo chociaż miała dwanaście lat, filigranowym na swój wiek dziewczęciem była.
I nie pomogły protesty i tłumaczenia.
Że mama kazała upatrzyć.
Że na poważnie tu przyszła, nie tylko tak se ogląda.
- Nie plącz się tutaj, mała - biegnij do domu, matka śledziami dzieli!
"Mała", też coś! I jeszcze te śledzie.
Mama nie serwowała żadnych, jeno odpowiedzialną wykonywała pracę.
A zresztą obiad już był - w stołówce szkolnej zjedzony.
Ta zniewaga krwi wymaga.
Młodsza z sióstr, dziesięcioletnia, większa była od starszej siostry.
Miała stanowczy charakter, jak też nieledwie ułańską fantazję.
Następnego dnia wraz z przyjaciółką odwiedziła sklepik.
Przyglądały się obuwiu, naradzały po cichu, wymieniając uwagi.
Nareszcie ujrzały nad miarę wielki okaz męskiego pantofla. Dziewiątka, jak się okazało.
- Czy to już największy rozmiar?
- Powinna być jeszcze dziesiątka.
- Jeśli byłaby pani tak uprzejma...
Ekspedientka udała się na zaplecze, gdzie przez dobrą chwilę przekładała kartony, by dokopać się do tych leżących najniżej. Niewielu mężczyzn nosiło wtedy dziesiątkę...
Wreszcie zziajana, z włosami w nieładzie, postawiła przed nimi "trofeum".
Udało się - rzuciła dumnie - to te największe. Dziesiątka fabryczna.
Dziewczynki znów rzeczowym tonem poczęły wymieniać uwagi.
Wreszcie moja siostra, patrząc kobiecie w oczy, niewinnym głosem spytała:
- A czy wiosła do tych kajaków również pani ma?
Po czym - korzystając z osłupienia kobiety - roześmiane wybiegły ze sklepu.

Jakkolwiek tym sposobem pomszczona została zniewaga, aliści od tej pory buty "upatrywać" musiałyśmy sobie gdzie indziej.

piątek, 6 czerwca 2014

"Śmiertelna" inspiracja

 Mowa o postach (i komentarzach!) na Wymuszonym Blogu u Rybci. Ściśle biorąc, zaczęło się TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ.

Zawsze miło mi czytać, że kogoś zainspirowałam.
Z tym, że nie do końca się zrozumiałyśmy.
Jeśli w grę wchodzą sprawy ostateczne, trzeba zachować się godnie. W tych sprawach godność może mieć oblicza różne. Poczucie dystansu do własnej śmierci w niczym godności nie uwłacza. Żartować z "kostuchy" można se do woli. Zatem wszystko w porządku.
Czy żarty wykraczać mogą poza sferę, zdawałoby się, nieprzekraczalną?
Dotykać, jak w tym przypadku, spraw intymnych?
Ależ tak, jak najbardziej mogą.
Dopóki żarty, nawet daleko posunięte, nie trywializują godności tej odwiecznej prawdy.
Nic podobnego nie miało tam miejsca.
Jeśli chory na raka kreuje swój pośmiertny wizerunek, dworując sobie z choróbska, nic w tym nagannego.

Moje poczucie humoru jest z innej bajki - tak napisałam.
Chodzi mi raczej o merytoryczną stronę żartów. Nie zaś o sam fakt żartowania.

Bo jeśli ktoś dystansuje się od własnej śmierci, jest to ok.
Zastanawiać się, w co nas ubiorą, ludzka rzecz.
Wszystko wszak winno stosowną oprawę mieć.
Dawniej zmarłego ubierała rodzina. Jak również myła, czesała, goliła.
Wszystko to w trosce o godność zmarłego. By nie narażać na obcy widok jego intymności.
Obecnie robią to profesjonalne firmy.
Nikt z nie zaprząta sobie głowy szczegółami. Ważne, by "do brzegu".
Nowe czasy, nowe obyczaje.
A tu ktoś zastanawia się nie tylko nad ubraniem, czy bielizną nawet. Teraz to jeszcze nie wszystko.
Bo jakże to tak, umierać sauté. 
Nie godzi się. Warto pomyśleć, by jeszcze ...wydepilować się.
Golenie w grę nie wchodzi - wiadomo - włos po śmierci rosnąć nie przestaje. 
Trzeba skutecznie, najpewniej laserem. Czy jakoś tak.
Tu dochodzimy do sedna. Bo jeśli żartuje się, aby zdyskredytować ten sposób myślenia, sprowadzając go do absurdu, całą sobą jestem na tak. 
Lecz co, jeśli nie? Jeśli przeciwnie, chce się jeszcze wzmocnić tego typu ogląd?

I to właśnie wtedy moje poczucie humoru okaże się z innej bajki.
Smutek i takie tam...

niedziela, 25 maja 2014

Finka z kominka - wprawka 6


Zamek na łonie. Quasi psychologiczna bajka z domyślnym morałem

Jak będę duży, zostanę królem i zbuduję swojej królowej ogromny zamek. Sam go zbuduję, wierzysz mi, dziadku? Tak mówił chłopiec przemierzając z dziadkiem leśne ostępy. Potrafili tak godzinami łazić po lesie rozmawiając i ciesząc się sobą nawzajem. Bo i po prawdzie tereny, które do nich należały, były ogromne. Mój dziadek jest najbardziej zajebistym facetem pod słońcem - myślał sobie Chłopiec - żaden z kolegów nie ma takiego. Kiedy Chłopiec był jeszcze całkiem małym chłopcem, ogromnie lubił słuchać czytanych mu przed snem bajek. Te zaś były różniste, a to Baśnie z Tysiąca i Jednej Nocy, to znów bajki Braci Grimm, albo też Andersena. A wszystkie one zaludniały chłopięcą wyobraźnię chłopca, kolonizując magicznymi obrazami. I wyrabiając nawyk magicznego myślenia.
Lata biegły, Chłopiec rósł, studiował i podróżował. Z dalekich krajów przywiózł średniej wielkości kapitalik, otworzył sklep z materiałami budowlanymi. Jak widać (ciepło, ciepło) nie do końca pozbył się swoich marzeń. Ani też o nich nie zapomniał. Za to wszyscy inni w jego otoczeniu zapomnieli. Umarł ubóstwiany dziadek, w spadku mu zostawiwszy spory kawał lasu. I to był strzał w dziesiątkę.
Chłopiec, który tymczasem stał się dorosłym mężczyzną, postanowił iść za ciosem.
I zaczął wdrażać w życie swoje dziecięce marzenia. Rozpoczął budowę, rzec można ze sporym nawet rozmachem. Początkowo utrzymywał to w tajemnicy, lecz któregoś dnia nie wytrzymał i pochwalił się swoim najbliższym. Nadzieja zdawała się go uskrzydlać, po roku wyrosły znad fundamentów kilkumetrowe mury. Nie było łatwo, zdarzały się przestoje, spowodowane brakiem płynności finansowej. Jak to w życiu, raz na wozie raz pod wozem.
Po pięciu latach w obliczu nieprzewidzianych trudności znów musiał wyjechać za granicę. Nie było komu budowy doglądać, istniała obawa, że plan się załamie. Przyjaciół już nie miał, zajęty pielęgnowaniem własnej idee fixe dawno utracił z nimi kontakt. Nikt na dłuższą metę nie wytrzyma z dziwakiem pochłoniętym nierealną pasją.
Jednak po dwóch latach odnowił kapitał, zatrudnił kilkunastu bezrobotnych i zdawało się, że wreszcie wyjdzie na prostą.
Wreszcie miał chwilę oddechu, by móc rozejrzeć się za kandydatką na przyszłą panią budowanego zamczyska.
Wybranka jego miała błękitne oczy, dołeczki w policzkach i najczarowniejszy uśmiech pod słońcem. Nadto zdawała się zachwycona całym przedsięwzięciem. Oczy błyszczały jej jak gwiazdy, gdy Chłopiec oprowadzał ją po krużgankach. Albo gdy razem wspinali się po krętych schodkach, by z góry spogladać na swoje leśne włości.
On zaś z dumą rzucał pod stopy Ukochanej wszystko, co posiadał.
W takich chwilach chcieli zapomnieć o całym tym zostawionym na chwilę świecie, oddając się planom i marzeniom. O wszystkim tym, co nastąpi potem. Innymi słowy bajkowa sielanka. Tak w rodzaju "żyli długo i szczęśliwie". Nie wyobrażali sobie, by mogło być inaczej.
Lata mijały, początkowy entuzjazm zdawał się przygasać, wypierany przez potrzeby pilniejszego rzędu. Ukochana zaczęła jakby niknąć w oczach, trawiona jakąś tajemną chorobą. Miast czarownego uśmiechu na ustach jej przeważnie gościł grymas bólu. Któregoś dnia po prostu zamknęła na zawsze oczy.
Rozpaczał przez rok po tej stracie; sam niemal podążył w jej ślady. Nie mógł uwolnić się od poczucia winy, żałował swoich zaniedbań. Po co jej było wielkie zamczysko, skoro marzyła o małym domku.

Wreszcie ogarnął się i oprzytomniał. Pojechał do lasu i długo się błąkał się po nocy.
W nagłym impulsie pojął, że w pogoni za mrzonką prześlepił to, co było w zasięgu ręki. Miłość i proste, spełnione życie. Radowanie się drobiazgami, smakowanie każdego dnia.
Zrozumiał, jak nierozsądnie jest kurczowo trzymać się marzeń dzieciństwa w ich niezmienionym kształcie. Zamiast wykorzystywać potencjał, przekuwając je w dojrzałe plany. Adaptując do zaistniałych warunków.
Kto dziś na dobrą sprawę buduje wielkie fortece, skoro nawet te, które z dawien ocalały, niszczeją kruszone zębem czasu. Nieuchronnie popadając w ruinę.

Postanowił odzyskać swoje życie, na zawsze pożegnać się z mrzonką. Jeszcze nie wiedział, co konkretnie zrobi, w końcu jest dopiero na początku drogi.
Nieraz żałował, że nie ma wnuka, dla którego on sam byłby ukochanym dziadkiem.
Lecz takie, widać, były jego losy.
Chciał wreszcie uczynić coś dobrego dla innych. Może nawet zostać wolontariuszem w hospicjum.
Może... Może...
Od tamtej pory jakoś nie ciągnęło go do lasu, pragnął usunąć sprzed oczu ten pomnik utopii.
Wiatry hulały w krużgankach, w oknach popękały szyby, erozja zaczęła drążyć mury. Budowla chyliła się ku upadkowi, w każdej chwili grożąc zawałem.
Jeszcze przez jakiś czas przyjeżdżali turyści, nacieszyć oczy "cudactwem".
Zdarzało się, że zabłąkany wędrowiec stawał jak wryty na widok przerażającego dziwa, którym jawił się zamek na łonie przyrody. Tak, jakby ten obcy twór jakoś psuł jej harmonię.
Czasami zwiedzeni jakimiś opowieściami ludzie zaglądali w to uroczysko, dziwując się, kto też wpadł na tak groteskowy pomysł. I żywił Chłopiec nadzieję, że więcej żaden dzieciak się nie zainspiruje.

Co począć tym z żywym wyrzutem sumienia?
Najlepiej, gdyby go rozebrać i rozdać materiały potrzebującym.
Po kilku latach skrzyknął grupkę bezrobotnych, aby pod jego kierunkiem rozebrali ruinę. Niech przynajmniej jakiś pożytek będzie z tego kamienia. Niech stanie się budulcem dla potrzebujących. 

Widać, niekoniecznie warto spełniać młodzieńcze marzenia w niezmienionym kształcie.

Ten wpis bierze udział w konkursie na blogową wprawkę - Finka z kominka 6.

Nosił wilk razy kilka...

27-letnia Meriam Yehya Ibrahim, obywatelka Sudanu, matka 20-miesięcznego synka, będąca w ósmym miesiącu ciąży, została skazana na karę śmierci przez powieszenie. Obecnie przebywa w więzieniu, oczekując na wykonanie wyroku. Ma on zostać wykonany po urodzeniu przez nią dziecka i zakończeniu karmienia piersią. A jakby jeszcze tego było mało, ma przedtem być poddana chłoście.

Za co tak okrutna kara? Czy popełniła jakąś szczególnie ciężką zbrodnię?
Otóż nic z tych rzeczy. Ona po prostu ośmieliła się ...wyznawać swoją wiarę.
Zaraz, zaraz, mamy dwudziesty pierwszy wiek, czyżby więc komukolwiek z nas można jeszcze było odmawiać prawa do wolności sumienia i wyznania?
A i owszem. W niektórych państwach wyznaniowych.
Wszędzie tam, gdzie zasady religii przekładają się na struktury prawne.
Jeśli do tej pory nie interesowaliśmy się tym zagadnieniem, może nas mocno zdziwić, ile jest państw opartych na takiej strukturze. Choćby i w Europie; wśród nich Wielka Brytania, Dania, czy Norwegia.
Lecz nie we wszystkich źle się dzieje. Wszak nowoczesne normy współżycia społecznego wymuszają wypracowanie odpowiednich procedur. Takich jak tolerancja i wolność religijna.
Zagwarantowana w konstytucji lub umowie między państwem a wyznaniami.
Tak właśnie w nowoczesnym świecie być powinno.
Ustawodawstwo nie może pozostawać w sprzeczności z treścią Karty Praw Człowieka.
W świecie islamu prawo większości krajów opiera się na zasadach szariatu.
Czyli zakłada nierozdzielność życia świeckiego od religijnego, regulując władzę, obyczaje, oraz codzienne życie muzułmanina. To bardzo istotny element ich kulturowego dziedzictwa.
W imię jego obrony wdrażane są drastyczne z naszego punktu widzenia zasady.

Religia zawsze pełniła strategiczną rolę. Była skutecznym instrumentem utrzymywania politycznego status quo.

Dawniej mordowano chrześcijan.
Krzyżowano ich i palono żywcem. Lwom na arenach rzucano ich na pożarcie.
Potem mordowali chrześcijanie.
A to nawracanie "pogan", to znów wojny krzyżowe, albo hiszpańska konkwista.
Teraz znów muzułmanie prześladują chrześcijan.
W majestacie koranicznego prawa. W imię reguł szariatu.
Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.

Czy warto bronić tzw. "kulturowego dziedzictwa" za wszelką cenę?
Moim zdaniem, nie. Ale to jest moje zdanie.
Widać, za mało w sobie mam tolerancji.
Lecz trudno mi wykrzesać z siebie tolerancję wobec poniektórych "kultur".
Nowoczesne ustawodawstwo powinno być świeckie, rozdzielność kościoła od państwa musi stać się faktem.
Ku czemu świat zmierza i ile jeszcze ofiar zbierze, nim zapanuje totalny konsumpcjonizm.
Lecz nie na długo, bądźmy spokojni; wszak wszystko płynie.
Na gruzach starego zawsze rodzi się nowe. Co nam przyniesie?

Chociaż minęło wiele dni od przeczytania tej bulwersującej informacji, nie mogę przestać myśleć o Meriam.

niedziela, 18 maja 2014

Gra w klasy?

"Klasizm to kulturowa forma rasizmu – niechęć już nie do odmiennych rasowo, ale właśnie klasowo. Mamy w Polsce antysemityzm bez Żydów, rasizm bez kolorowej ludności oraz ukryty klasizm bez obecności klasowego języka w debacie publicznej. Co wcale nie znaczy, że żyjemy w społeczeństwie bezklasowym. Wręcz przeciwnie: gra w klasy toczy się każdego dnia."

Powyższy cytat, pochodzi z felietonu pod tytułem Klasizm nasz powszedni, autorstwa Piotra Żuka.  
Dobrze jest dzień zacząć od przeczytania świetnego tekstu. Czy miałby to być ciekawy post blogowy, artykuł w cenionej gazecie, bądź też felieton ulubionego autora, obojętnie.
I właśnie dziś, gwoli przytomności dziecięcia mojego, tak właśnie zaczęłam dzień.
Do przeczytania wzmiankowanego tekstu gorąco wszystkich zachęcam. Felieton znanego wrocławskiego socjologa, Piotra Żuka, w celny sposób opisuje charakterystyczne zjawisko socjologiczno - kulturowe. Autor stawia tezę, że nasze oceny określonych zjawisk społecznych diametralnie się różnią w zależności od tego, jakiej klasy społecznej dotyczą.
"To samo zachowanie może mieć zupełnie inną etykietkę i może być poddawane różnej ocenie opinii publicznej w zależności od kontekstu klasowego."
Jakże to wiele wyraża. Urzeka mnie celny dowcip autora, ukazujący absurd takiej sytuacji.
Jednocześnie zaś jej niekwestionowany realizm i kategoryczność.
Bo na dobrą sprawę nic to pod słońcem nowego. Wszak dawno już temu ludowa mądrość wyartykułowała znane powiedzonko. Co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie.
Spodobał mi się ten zwłaszcza fragment, który dotyczący intymnych relacji między ludźmi.
Osoby pochodzące z wyższej klasy średniej tworzą wolne związki partnerskie.
W odniesieniu do klasy niższej funkcjonuje określenie konkubinat. Znamienne.
Warto przeczytać ten kapitalny tekst.

Aż szkoda, że ...nie mój:).

______________________________________________________________
Piotr Żuk (ur. 1972 r. we Wrocławiu) - socjolog, specjalizujący się w socjologii polityki oraz ruchów społecznych; nauczyciel akademicki związany z Uniwersytetem Wrocławskim.

poniedziałek, 12 maja 2014

Eurowizja. Z brodą, czy bez...

Nie przypuszczałam, że będę u siebie pisać o Eurowizji.
Bowiem z racji bojkotu mediów nie miałam zielonego pojęcia o niej.
Dopiero parę wysoko zorientowanych osób skutecznie mnie oświeciło.
Od czego mamy YouTube. Mówisz - masz, braki nadrobione.
Teraz powiem krótko i do rzeczy. Albo też długo i zawile.
Wiadomo, że "o gustach..." Dlatego ja nie o tym. Czyli nie o gustach ludzkich.
Tylko o swoich własnych.
Jeszcze do wczoraj oglądu nie miałam, jak to ludziska się ekscytują.
Z dwóch, z grubsza biorąc, powodów.
Bo po pierwsze, porażka naszej reprezentacji. I po wtóre, zwycięstwo jakiejś "kobiety z brodą".
Poszperałam w internecie, posłuchałam wykonawców i cokolwiek powiedzieć już mogę.
Nic a nic mi się nie podoba ten "nasz" rodzimy teledysk.
Wulgarny w wyrazie, aczkolwiek nie z powodu kilku par kształtnych piersi. Tudzież paru ładnych dziewczyn, niczym w kadrze przedwojennego filmu. 
Po mojemu to marne disco polo w wykonaniu osóbki przybierającej wyuzdaną pozę.
Jakby już nie było stać nas na nic więcej.
Po prawdzie zresztą nie było i po co. Poziom tej nudziarskiej imprezy z roku na rok się obniża. 
Teraz o zwycięzcy. Czy też - sądząc z imienia - zwyciężczyni raczej. Dla mnie bez różnicy.
Słuchałam tej piosenki nie patrząc, kto śpiewa. I była najlepsza.
A że przebranie wykonawcy nie wszystkim do gustu przypadło... Cóż, to był konkurs piosenki - nie zaś wybory Miss Universum - jeśli ktoś nie zauważył.
Kobieta z brodą? To ci dopiero sensacja! Małoż to się ich widzi? Ja widywałam siostrę zakonną z brodą. Do czasu jednak. Ktoś poszedł po rozum do głowy i zrobił krótki proces.
Pielęgnacja urody to wprawdzie marność. W tym względzie zakonnice szczególną swoim przykładem spłacać muszą daninę.
Lecz z drugiej strony ...teraz przecież ten "gender".

To wprawdzie z innej bajki, lecz nie mogę się powstrzymać. Muszę się tym z Wami podzielić:

niedziela, 4 maja 2014

Haiku

Wszyscy piszą haiku, chcę i ja.
Haiku, to taki wzorowany na klasycznym japońskim utworek, będący właściwie wypowiedzeniem.
Aby, pisząc w innych językach, zachować ducha tej sztuki, nie ma potrzeby stosowania japońskiego metrum. 
Haiku składa się z 17 sylab, które dzielą się na trzy części znaczeniowe - po 5, 7 i 5 sylab.
Stosując minimalizm estetyczny i operując paradoksem, w nienachalny sposób skłania się odbiorcę ku subtelnej refleksji.

Oto cztery pierwsze, z lekka nieśmiałe próby:

przepłynęło mi
życie między palcami
wieczór nadciąga           

***
trzecia nad ranem
przerwanego snu twego
requiem o brzasku    

***
plon obumiera
który z dawien przejrzały
ziemię użyźnia 

***
Drzewo słońca śni
księżycem malowany
sen co przemija

Kolejne haiku pojawiać się będą w odnośnej zakładce.

czwartek, 1 maja 2014

Pionowe pasy

W czasach, gdy obie z siostrą byłyśmy w wieku "licealnym", żywo się interesowałyśmy modą.
Lecz nie było to wcale takie proste.
Nie dlatego tylko, że w tych gierkowskich, siermiężnych czasach nie było w sklepach zbyt bogato.
Dla wysokich i szczupłych. Taka to fraza zdawała się obowiązywać w tamtych latach.
I jako, że moja siostra nie była wysoka, ja zaś nie byłam szczupła, tym trybem wszystko co modne, poza naszym zasięgiem się zdawało. Zresztą w dobrym tonie było powzdychać sobie w koleżeńskim gronie, że ..."to nie dla nas".
Wszystko w tamtych czasach było dla wysokich i szczupłych.
Nieważne, mini czy maxi. Szerokie, czy też wąskie. Ważne, że aktualnie modne.
Dla tych "nieidealnych" pozostawały ...pionowe pasy.
Czyżby ich przywdzianie mocą czarodziejskiej różki przemienić miało zakompleksionego kopciuszka w bajkową królewnę?
Otóż nic z tych rzeczy. Rola ich była z gruntu inna. 
Stanowiły synonim wygnania na peryferie mody.
Znak pokornego przyjęcia na siebie roli tła. Ktoś przecież za tło dla tych "modnych" robić musi.
Czy tamte dziewczyny bardziej były zakompleksione, niż te obecne? Tak mi się zdaje.
Bo panował powszechny kult bicia się w piersi za rzeczywiste bądź domniemane niedoskonałości.
Gdy ktoś promował siebie, powszechnie miano mu to za złe, tupet imputując i brak samokrytycyzmu.
Obecnie, mimo, że kult młodości i pięknego ciała sięgnął chyba zenitu, mamy spory margines tolerancji dla inności.
Kiedyś wszyscy musieli być pod sznurek. Ten, kto od normy odbiegał, uważany był za odmieńca.
W najlepszym razie litościwie traktowany jak niewidzialny.
Owo dotyczyło takoż walorów fizycznych, jak i sposobu ubierania.
Gdy w modzie było mini, to obowiązywało wszystkich.
Kto nie chciał bądź też nie mógł nosić, nie liczył się w rankingu. A więc skazywał się na niebyt.
Niebyt w sferze atrakcyjności i bycia na topie.
Nosiło się gremialnie jak na komendę, raz spódnice (jednej rzecz jasna długości), a raz spodnie.
Najpierw skórę, potem dżins, tudzież insze utensylia.
Wszystko pod rzeczony "sznurek", broń Boże wyłamać się z konwencji.
Dlatego cieszmy się, że żyjemy w nowych, lepszych czasach. W których równouprawnione jest wszystko. Gdzie moda służebną rolę pełni wobec ducha.
Bo nawet gdy coś lansuje się, jako "modne", nie ma żadnego musu, by to nosić.
Dawniej też nie było - ktoś może wejść mi w słowo.
Przymusu, owszem, nie było; lecz ten, kto się nie stosował, po prostu nie był modny.
Kto nie jest modny, sam skazuje się na (wizualny) niebyt. A któż na dobrą sprawę chce być niewidzialny? Myślę, że nikt; nawet ci, którzy deklarują całkowitą obojętność wobec trendów mody.
Zdobyczą światłych czasów jest zgoda na indywidualną adaptację tego, co się proponuje, do indywidualnych upodobań. Lecz zgoda owa nie jest dana z góry, trzeba ją wywojować niezłomnością woli.
Zeszłej wiosny, jako hit modowy, lansować zaczęto legginsy i spodnie w pionowe, czarno-białe pasy.
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, tu i ówdzie dały się słyszeć głosy, że to nie dla każdego.
Że trzeba spełniać określone kryteria. Wszak moda nie może promować wszystkich.
Pozwolę sobie walnąć przysłowiową pięścią w stół!
Pionowe pasy mają "otyli" nosić - lecz tylko wtedy, gdy te nie są modne.
Natomiast kiedy w modę wchodzą, mają se odpuścić.
By grzecznie do nich wrócić, gdy już się znudzą uprzywilejowanym.
Żyć przyszło nam tu i teraz.
Nie warto nic odkładać - do czasu, aż schudniemy, wygramy w Totka, czy też odchowamy dzieci.
Dlatego przyjęłam zasadę, że tylko i wyłącznie ja decyduję, w czym "korzystnie" mi jest, albo też
"do twarzy". Sama dla siebie jestem modową Alfą i Omegą.
"Życzliwych" uprasza się o niewychodzenie przed orkiestrę.
I to pod sankcją pokazania środkowego palca.
Donoszę, że cały ubiegłoroczny sezon z wielkim powodzeniem paradowałam w tych supermodnych, obcisłych legginsach w pionowe, czarno-białe pasy.
Licząc, że cokolwiek pogrubią mnie w tych rejonach, które dla odmiany pogrubienia się domagają.
Tak, tak - to stwierdzone empirycznie - takie pasy miast wyszczuplać, właśnie ...pogrubiają.


Miłych czytelników proszę o głosy na moją rzecz, które można oddać TUTAJ.
Jak również klikając na obrazek finka z kominka, znajdujący się w prawym górnym rogu strony.
Termin głosowania upływa w tę sobotę, o godz, 23:59.

Wpis konkursowy można przeczytać TUTAJ.

sobota, 26 kwietnia 2014

Czy można kochać papieża


Podnoszą się głosy, że Papież Polak na świętość nie zasługuje.
Że ponoć nie był idealny.
Otóż nikt nie jest. Nikt nie jest w stanie. Nawet On.
Lecz "święty" nie oznacza idealny. Święty to nawrócony. Idealnie nawrócony.
I to byłoby na tyle.

Nim nastał Papież Polak, nikt w kategoriach miłości papieży nie postrzegał.
Papieża się słuchało, szanowało, nieledwie bało; a i to pośrednio, nikt przecież na własne oczy go nie oglądał.
Różnych w historii kościoła papieży mieliśmy, nie o tym będzie tu teraz mowa.
Lecz nawet dwaj wielcy swą dobrocią i mądrością Ojcowie Święci, którzy Wojtyłę poprzedzili, nie byli zwani kochanymi. Nikt się po prostu ...nie ośmielił.

Gdy Papież Polak objął Stolicę Piotrową, uczynił to w duchu pokory, wiedząc, że jest to służba.
On pierwszy zaprotestował przeciwko noszeniu go w lektyce.
To on wprowadził zwyczaj mówienia w pierwszej osobie, zamiast, jak było do tej pory, "My".
Nie były to czcze formalności, lecz jego koncepcja Bożej posługi..
On pierwszy postanowił podróżować. Po to, by już nikt nie czuł się pominięty.
Dosłownie w oczach topniały serca dostojnych hierarchów a skostniałe, zdawało się, struktury, zadziwiająco okazywały się elastyczne. Na każdym kroku nowy papież przełamywał lody wielowiekowych zaszłości, wnosząc ze sobą ujmujący uśmiech, błyskotliwy dowcip, sztukę dyplomacji, osobisty urok.
Każdy, kto miał to szczęście, by znaleźć się choćby na moment w jego pobliżu, mógł odnieść niekwestionowane wrażenie, że jest dla Papieża ważny.Bo każdy człowiek dla niego był ważny.
Ujmował się za tym, co chore i słabe - zgodnie z literą Ewangelii. To niezbywalny obowiązek.

Zamach na jego Urząd i osobę stał się kamieniem milowym na drodze do przyszłej świętości.
Ten stosunkowo młody jeszcze mężczyzna, emanujący siłą i sprawnością, zahartowany wojną i ciężką pracą wysportowany góral, musiał każdego dnia mierzyć się ze słabością schorowanego ciała.
Niełatwo było pełnić obowiązki następcy Piotra, podczas gdy zdrowie z każdym rokiem bardziej odmawiało mu posłuszeństwa.
Wiele jeszcze lat swego długiego i ze wszech miar owocnego pontyfikatu spędził "na pierwszej linii", będąc wszędzie tam, gdzie powinien. I wszędzie tam, gdzie obecność jego procentowała zniesieniem, bądź choćby złagodzeniem skutków zła.
O jego zasługach na rzecz ojczyzny wiadomo wszystkim, nie ma potrzeby teraz o tym pisać.
Wszak rozumiemy, jakiej trzeba rozwagi, żeby w bezkrwawy sposób przewrót polityczny niezłomnie przeprowadzić.

Wszyscy Papieża szanowali.
Może w głębi ducha nawet i ci, którzy dla pokrycia zmieszania publicznie się z niego naśmiewali.
Był naszą chlubą, podziwem przejmowała jego znajomość kilkunastu języków i ogromna wiedza.
Lecz dla mnie ewenementem na niespotykaną dotąd skalę była miłość, którą potrafił sobie zaskarbić.
Kochali go ludzie prości - za to, że opowiadał się po ich stronie.
Kochali go ludzie wielkiego umysłu - ponieważ wskazywał im światło na drodze służby innym.
Pokochali go nawet ci, którym się zdawało, że serce ich dawno funkcji kochania się wyzbyło.
Że zastygły w ich żyłach strumienie życiodajnych płynów, co arterie serdecznej dobroci mogłyby zasilić.

A potem, gdy służba dobiegła kresu, gdy już nie sposób było podjąć codziennego trudu, dał wszystkim taką lekcję, że dech nam zaparło. Bo kiedy już się zdawało, że nic więcej nie był w stanie dla nas zrobić, On podarował nam ...nadzieję. I dobrze na przyszłość miłością swą uposażył.
Dawały się słyszeć głosy protestu, żeby nie filmować tego cierpienia.
By nie żenować ludzi widokiem słabości.
Oszczędzić dobre imię Ojca, zachowując nieskażoną pamięc jego dawnej siły.
Że lepiej, aby z urzędu zrezygnował. To wszak nie godzi się, by tak chorego eksploatować.

Wszystko to marność. I bez znaczenia.
Bo możność osobistego udziału w umieraniu Papieża była zaproszeniem do odbycia rekolekcji życia.
Widok tego człowieka przygiętego do ziemi cierpieniem, zdawałoby się, ponad ludzką miarę, dawał nam siłę, by podnosić się z upadków. By wzrastać na duchu i ciele.
Cieszyć się tym, co nam podarował - w wielkość przekuwając swoją słabość.
Świat wstrzymał oddech - nic odtąd nie będzie już takie, jak przedtem.
Bo na tym właśnie polega świętość. Zwycięstwo ducha wywodzić ze słabego ciała.
Bo chrześcijaństwo nie jest kultem siły. Ono promuje to, co słabe, chore, czy ułomne.
W tym jego wielka i ponadczasowa siła. Jak siła kropli, która drąży skałę.

Mówił nam: nie lękajcie się. Zatem się nie lękajmy.

środa, 23 kwietnia 2014

Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Finka z kominka 5


Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Głowy jednak bym nie dał, czy tak w istocie było.
Bo zaraz potem dały się słyszeć przeciągłe, fletowe tryle. Te zaś makolągwom są właściwe bardziej. 
Jako, że dzisiaj mam wolne, w nagłym porywie wsiadłem do samochodu i pojechałem na ryby.
Chciałem nasycić zmysły spokojem i ciszą nieuczęszczanego miejsca nad jeziorem.
Wczorajsze dwanaście godzin za kółkiem zrobiły swoje, ani się spostrzegłem, jak zmorzył mnie sen. Ten sam, z którego wyrwało mnie tytułowe kląskanie makolągwy.
W którym to śnie widziałem wciąż tę kobietę.
I choć niewiele pożytku odniosłem z przywiezionej wędki, to wprost bezcenną mi była możliwość pobycia z naturą. Mało już pozostało tych urokliwych miejsc, w które nie zapuszcza się nikt niepożądany.
Nikt, oprócz tej, którą mój sen zatrzymał w kadrze.
Wczorajsze święto nie było dla mnie dniem wolnym. Miałem dzienną zmianę na dość trudnej linii.
Jestem, jak się pewnie domyślacie, kierowcą miejskiego autobusu.
I w samym centrum, gdy już miałem ruszać, dobiegła do przednich drzwi jakaś zdyszana kobieta. Zupełnie tak, jakby mój autobus stanowił dla niej ostatnią szansę. Choć w pewnym sensie tak właśnie było, bo w dzień świąteczny autobusy na tej trasie kursują co godzinę.
Zajęła przednie siedzenie, ja zaś w wewnętrznym lusterku mogłem patrzeć w jej oczy.
Ciemne, przepastne, osadzone w głębi, choć może zdawało się tak jedynie za sprawą światła.
Ilekroć zatrzymywałem się na przystanku, znajdowałem konieczność, by spotykać jej wzrok.
Zresztą, czy to z pewnością wiadomo, że patrzy ktoś, bądź nie patrzy, kiedy go w lustrze widzimy...
W to chciałem wierzyć, tym wyobraźnię karmić, przebywać w tej zatrzymanej chwili.
Tutaj i teraz; nie troszcząc się, czy wkrótce minie.
Trochę to jednak potrwało, by wreszcie nieodwołalnie i prozaicznie się skończyć.
Kobieta znalazła się tuż przy mnie, oddzielona ścianką kabiny, odwrócona plecami, gotowa do wyjścia. Nic już nie mogło tego faktu odmienić. Lecz mnie się wydało, jakby zrobiła przez ramię niewielki półobrót. Na znak, że nasza więź nie zaistniała wyłącznie w mojej wyobraźni.
Cóż było robić, nijak nie mogłem zawołać, ani też za nią zbytnio się wychylić. Zdążyłem tylko zauważyć, że w ręku miała torebkę ze świątecznym prezentem. Prawdopodobnie szła z wizytą, na powrót wszak było za wcześnie.
Może chciała odwiedzić rodziców, kogoś z rodzeństwa, albo też dziecko, które opuściło dom. 
Ubrana w krótki, rozkloszowany płaszczyk, poruszała się z gracją, wdzięcznie powiewając długimi, prostymi, ciemnoblond włosami, sięgającymi do połowy pleców.
Nieubłaganie oddalała się z pola mojego widzenia. Ot, już po wszystkim.
Lecz nie do końca. Bo mimo, iż straciłem ją z oczu, paradoksalnie miałem ją już na stałe.
Gdzieś ulotniła się obawa, że zaraz odejdzie, od teraz wiedziałem, że stanie się podmiotem mojej pamięci.
Nie chcę uderzać w podniosły ton, bądź słów patetycznych przyzywać.
Bo rzecz nie w tym, by zmysły karmić ułudą, nieistniejące kreując obrazy.
Wciąż ktoś przychodzi, potem odchodzi z naszego pola widzenia. Nie ma sposobu, by go zatrzymać.
Jaka jest szansa, że tę kobietę spotkam ponownie. A jeśli nawet, to niby co w takiej sytuacji zrobię.
Drugie spotkanie ma już uprawniać do zagajenia, podczas gdy pierwsze jeszcze absolutnie nie?
Zresztą, tłok w autobusie skutecznie może od siebie nas izolować.
Zatem rozsądniej za pewnik przyjąć, że się epizod już nie powtórzy.
Nie darmo miast makolągwy trylu - słyszałem jeno kląskanie.
Jednak zawsze już będę w duszy miał przepastną głębię, która w sobie mieści ten obszar nadziei.
Stąd czerpać chcę pewność, że nie przeoczę tej szansy, co ją otrzymam ponownie.


Powyższy tekst bierze udział w piątej edycji konkursu Finka z kominka
A zatem, jak zwykle, w swoim czasie poproszę Was o głosy.