Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

środa, 29 stycznia 2014

W stronę Becketta

Pragnienia doznawane „wczoraj” właściwe są wczorajszemu „ja”, nie dzisiejszemu. To, co nazywamy osiągnięciem, rozczarowuje nas w swej marności. Lecz cóż jest osiągnięcie? Tożsamość podmiotu z przedmiotem pożądania. Nim jednak coś takiego zajdzie, podmiot po drodze umiera, i to chyba nie raz.*

Cytat pochodzi z (młodzieńczego!) eseju o Prouście.
Wyraża pogląd Becketta na sprawę tożsamości jednostki ludzkiej, ściśle mówiąc, jej nieciągłości.
Człowiek, będąc na różnych etapach swego życia, składa się z kilku różnych istot, które łączy ze sobą jedynie pamięć.
Moja fascynacja tematem datuje się od tak dawna, że obejmuje czasy sprzed bliższej znajomości utworów Becketta. A przynajmniej Ostatniej Taśmy Krappa.
Przyjmując, że wraz z rozwojem jednostki ewoluują jej pragnienia, musimy za bezsporne uznać nieadekwatność osiągniętych postanowień. To, co satysfakcjonować mogłoby nas w momencie ich powzięcia, jawi się wstecznym w obliczu nowej, z wiekiem ukształtowanej osobowości.
Budzi to przecież pewien smutek, uświadamiając nieuchronność rozczarowań wobec interwałowego charakteru samoświadomości.
Czyżby wierność młodzieńczym ideałom w istocie oznaczała regres na drodze rozwoju osobowości?

________________________
*But what is attainment? The identifikation of the subject with the object of is desire. The subject has died - and perhaps many times - on the way. (Samuel Beckett's essay Proust, from 1930).

niedziela, 26 stycznia 2014

Uprzejmie donoszę

Miało być o czym innym, lecz sprawa jest z tych, co "nie cierpią zwłoki".
Bo otóż donieść muszę, że ...rozpoczynam dietę. Od jutra, rozumie się - samo przez się.
Nie da się bowiem ukryć (choć wierzę w maskującą moc ubioru), że waga moja wskazała dziś ... prawie siedemdziesiąt! No dobra, może to jeszcze nie koniec świata; w końcu siedemdziesiąt, to nie na przykład sto. Niemniej przy mojej sylwetce to już prawdziwy problem. 
Każdy ma swój indywidualny pułap, od którego zaczyna się "katastrofa". Dla mnie to właśnie ta liczba. Najwyższa w mojej "karierze". Gwoli porównania: tuż przed porodem - tylko 69.
To daje już jakiś obraz.
Wiem, jest wiele dziewczyn, które przy tej wadze wyglądają sexy, paradując w zaledwie trzydziestym ósmym rozmiarze.
Ja do tych szczęśliwych jednak nie należę. Ledwie bowiem mieszczę się w czterdziestym czwartym.
W porywach to i nie do końca nawet. Ot, cała nadwyżka wchodzi w niewłaściwe miejsca.
Zatem jedynie słuszną decyzją musi być zaniechanie tego niecnego (i destrukcyjnego!) procederu, jakim jest obżarstwo.
Dlaczego o tym piszę? Żeby nie było wykrętów.
Biorąc Was na świadków, nie będę miała odwrotu.
Dieta niskowęglowodanowa jest tą, na którą padł mój wybór. Mam bowiem pewność, że to węglowodany - głównie słodycze i owoce - winne są tych spustoszeń. Tudzież naddatków.
Póki co, jestem na dobrej drodze. Wszystkie słodycze zostały zeżarte. Nie mam już "na stanie" ani kostki białej czekolady, nawet mleczna się doczekała swoich pięciu minut. Została już tylko gorzka.
Lecz tej za żadne skarby nie tknę.
Czyli do dzieła. Wóz, albo przewóz. Raz kozie śmierć. Pod sankcją harakiri.
Umówmy się tak. Moja ostatnia fotografia stąd posłuży jako "przedtem". Gdy będę już mieć na koncie warte wzmianki osiągnięcie, zamieszczę zdjęcie w tym samym ubraniu, które spełni funkcję "potem".
Nie mam ambicji osiągnąć figury modelki - nie przy mojej skłonności do tycia obżerania się.
Póki co, pragnę zgubić osiem kilogramów. Czyli plan realny.

Wiadomość z ostatniej chwili: również i gorzka czekolada padła ofiarą mojej żarłoczności.
Teraz to już naprawdę nie ma w domu nic słodkiego. Zatem będzie mi łatwiej. 

środa, 22 stycznia 2014

Niechby i na Blog Roku.

Od pewnego czasu tu i ówdzie na blogach widzę tajemnicze hasło: Blog Roku.
Ten chce startować, ów startować nie che , inny jeszcze odżegnuje się, wskazując kogoś innego.
Zajrzałam do Wikipedii, coby informacji zasięgnąć u samego szacownego źródła. Cóż, teraz już wiem.
Czeka mnie jeszcze pobieżny choćby, ogląd tego, co tam zaprezentowano. No i ...co nagrodzono.
My, blogerzy piszemy z potrzeby serca; to, z grubsza biorąc, od zawodowców nas odróżnia.
Lecz jeśli konkurs jest, to i kandydaci wyłonieni zostać muszą.
Nasi znajomi - cenieni i lubiani.
To zrozumiałe dla wszystkich przecież. Jednak formuła tegoż nie do końca przekonuje.
Jeśli bowiem decydować mają głosy "publiczności", to sito selekcyjne już od dawna działa. Wszak jest na blogu licznik, który oglądalność czarno na białym wskazuje.
Że ma być telefonicznie? Przecież firma telekomunikacyjna z czegoś musi żyć.
Dlatego też własny fan-klub zorganizować trzeba.
Coś jednak tutaj zastanawia. Bo jeśli będzie jakieś "jury", to czemu dopiero po odsiewie? I jeśli obiektywne, to czemu właśnie tak? Zapewne Wysokie Jury nie chce zaprzątać sobie głowy blogami lokalnymi, słabo wypadającymi w rankingu.
Daje się zauważyć wśród popularnych i poczytnych blogerów pewną tendencję do odżegnywania się od konkursu. Dlaczego? Czyżby zdążyli się już przekonać, jak to w praktyce działa?
Są konkursy różnego typu, i różnej, okazuje się, wagi. Ot, choćby na przykład Liebster Blog Award.
Ma on promować młode, lecz obiecujące blogi. Niestety, niewielką ma, póki co, rangę.
Blog Roku, to co innego, tu o wysoką gra toczy się stawkę. A jednak i na tym zdaje się być jakaś skaza.
Jak na mój wstępny ogląd, szanse mają blogi oficjalne - te, które profesjonalnymi określić można by raczej.
Formuła nie przewiduje żadnego koleżeńskiego typowania; zainteresowani sami zgłaszają swoje kandydatury.
Odmówiła Emka, odmówiło parę innych jeszcze osób. Znam wprawdzie kilku chętnych, chcących w konkursie wystartować, lecz idąc za głosem Klarki chciałabym przyłączyć się do pewnej akcji.
Bo jeśli ten konkurs w praktyce musi być jednak akcją, to niech będzie taką, która posłuży propagowaniu dobra. Szerzeniu wieści o tym, że pomoc słabym i opuszczonym to nie utopia, lecz osadzone w solidnych realiach przedsięwzięcie.
Zatem - słowami Klarki - do brzegu:  głosujmy na Blog Siostry Małgorzaty Chmielewskiej.




sobota, 18 stycznia 2014

Uczciwość?

(Z cyklu: Qasi felietony)

Gdy ktoś, nie kryjąc niecnych czynów, ochoczo o nich informuje - oznacza to uczciwość?
Czy z tej nieskrępowanej "szczerości" wypływa jakiekolwiek dobro?
Czynienie zła otwarcie sprawia, że ono nas nie dotyka? Wystarczy wiedza o zdradzie, by stała się mniej bolesna?
Obawiam się, że ktoś, kto nam te kity wciska, liczy na trwały, bądź chwilowy choćby, brak poczytalności. Wszak zgodnie z taką retoryką nawet morderca mógłby się wybielić, twierdząc, że robi to otwarcie.
Miast nóż nam w plecy wbijać!
Ten punkt widzenia urąga naszej sprawiedliwości.
Bo nie uczciwość to. Nie szczerość. Lecz ponad wszelką miarę ...cynizm.

piątek, 17 stycznia 2014

Mam dziś farta!

Zapragnęłam na drugie śniadanie (tak gdzieś kole piętnastej) zjeść sobie "miękkie" jajko.
Bo mi się rozmarzyło, jakim to niedościgłym mistrzem w gotowaniu jajek był mój nieżyjący Tata.
System swój miał; pięć minut od zagotowania, bądź tylko dwie, jeśli do zimnej wody włożyć.
W czym problem, mówisz - masz. Tak zdawać by się mogło.
Nic jednak bardziej - w moim przynajmniej doświadczeniu - karkołomnego. Od dawna bowiem nie udaje mi się czegoś takiego uzyskać. Cierpliwości i determinacji chyba jakoś brak.
Widać, w dzisiejszej dobie jajka coś jakby już nie te. Może z lodówki są zbyt zimne, by dało się wyczaić odpowiedni moment. Dość, że jadam je na twardo tylko.
To zresztą całkiem niezłe jedzonko przecież jest.
Lecz dziś ...ten tytułowy fart!
Obieram ze skorupki, a tu zawartość okazuje się płynna. Do tego jeszcze białko odpowiednio ścięte.
Czyli podwójny fart. Żeby tak jeszcze do kompletu (wszak nie od rzeczy do trzech razy sztuka) jakiś maleńki, choćby tyci-tyci farcik.
Plissssssssssssss, losie przewrotny, Borze Tucholski, jeżu kolczasty, czy kto by tam jeszcze się nawinął:-).

czwartek, 16 stycznia 2014

Afrykańskie warkoczyki

Jak nietrudno się domyślić, jest to etniczna fryzura składająca się mnóstwa (około 150 - 200 sztuk) cieniutkich warkoczyków. Co oczywiste, z udziałem syntetycznych włosów, które zaplata się razem z własnymi. Od dawna marzyłam, aby się w ten sposób wystylizować. Na przeszkodzie zawsze stało jednak mnóstwo rzeczy. W tym moja grzywka. Bo jak tu pogodzić takie warkoczyki ze zwykłą, prostą grzywką. U Afroamerykanów tego się przecież nie widuje. Jednak w europejskiej odmianie przyjęło się na tyle, że nikogo już nie dziwi.
Do dzieła zatem. Koszt zrobienia takiej fryzury okazał się niebagatelny, co przy moich skromnych dochodach stanowiło nie lada barierę. Na szczęście mamy przecież internet. Po rozpatrzeniu wszystkich dostępnych możliwości zdecydowałam się skorzystać z usług rodowitej Kongijki. U niej w domu.
O, ja naiwna, nie domyślałam się, co mnie czeka. Sześciogodzinne "tortury" w niewygodnej pozycji - na poduszce położonej wprost na ziemi. Nie pytajcie, jak zniósł to mój i tak mocno nadwerężony kręgosłup. Jak to mówią, kobieta dla urody zrobi niemal wszystko. Tak też stało się i w moim przypadku, zaś efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Przyznam, że początkowo byłam pełna obaw, jak otoczenie zareaguje na mój widok. Okazało się, że niepotrzebnie. Zachwyceni byli wszyscy, włącznie z moją Mamą. Ja oczywiście też.
W rezultacie włosy sięgały pasa, były ciemnobrązowe. Pasowały do mojego stylu i charakteru, tworząc taki rockowo - etniczny klimacik.

Moje pierwsze warkoczyki
Wszystko cacy cacy, lecz przychodzi taki moment, że odrost staje się nie do przyjęcia. Zresztą na skutek długiego użytkowania warkoczyki nieco się mechacą, a kosmyki włosów zaczynają się coraz bardziej wysuwać. Uprzedzono mnie, że trwałość wynosi mniej więcej od trzech, do czterech miesięcy. Potem należy całą operację powtórzyć - pod warunkiem, że włosy nie są tak zdewastowane, że nadają się wyłącznie do obcięcia. Z takim ryzykiem trzeba się poważnie liczyć. Dodatkowo na niekorzyść działał fakt, że z powodu oszczędności węża w kieszeni użytkowałam fryzurę prawie pół roku .Na szczęście okazało się, że nie jest tak źle. Następne warkoczyki wykonywała mi dziewczyna, która uczyła się tej techniki u samych źródeł. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Warkoczyki wyglądały tak naturalnie, jakbym się z nimi urodziła. Zwłaszcza, że były znacznie krótsze i w kolorze miodowego blondu. Wiadomo, że im dłuższe, tym całość cięższa - co powoduje bóle karku i sprawia duży kłopot w czasie snu.
Potem już za każdym razem szłam tym samym tropem, decydując się tylko na drobne akcenty kolorystyczne.


Mniej więcej takie były moje trzy następne pod rząd stylizacje
Tak to mniej więcej wyglądało...

...albo tak
Ogólnie biorąc, na przestrzeni dwóch lat, licząc od lutego 2012 do grudnia 2013 miałam cztery "edycje" warkoczyków afro. Gdy na początku grudnia czekał mnie wyjazd do Rzymu, stanęłam  przed koniecznością podjęcia szybkiej decyzji. Fryzura weszła akurat w stadium rozsypki, a nie miałam pewności, czy jest sens katować włosy po raz piąty z rzędu. Poza tym goniły mnie terminy.
I w końcu zapragnęłam wrócić do swoich własnych "rodzonych" włosów, które z natury mam piękne, bardzo gęste i mocne. Z natury, co nie oznacza, że z "kultury". Bo co tu kryć, obecny ich stan był, oględnie mówiąc, opłakany. Nie dość, że pokarbowane, jak, nie przymierzając, siano, to jeszcze porządnie przerzedzone na skutek dwuletniego obciążania. Sam zabieg zdejmowania też jest ogromnie inwazyjny.
W tak zwanym międzyczasie moje własne włosy osiągnęły długość do połowy pleców. Trzeba było je skrócić, wyrównać kolor i tak wystylizować fryzurę, by osiągnąć zadowalający efekt..
Nie ma lekko; koszty, jakie musiałam ponieść, dwukrotnie przewyższyły cenę poprzedniej fryzury.
Nie miałam jednak wyboru, przecież nie sposób nosić warkoczyków w nieskończoność. To, co dobre, też ma swój kres.
Krótko mówiąc, po zabiegu keratynowej regeneracji tudzież dołożeniu trzydziestu pasemek z naturalnych włosów moja obecna fryzura wygląda tak:


Jestem bardzo zadowolona, zwłaszcza, że w niedalekiej przyszłości, gdy wszystko wróci do swojej przyrodzonej normy, będę mogła zrezygnować z zagęszczania.
Wszystko ma swój czas, zatem miło będę wspominać ten, w którym cieszyłam się piękną i niepowtarzalną fryzurą. Teraz mam inną, równie piękną, choć oczywiście o wiele bardziej typową.
I tak też jest ok:-).
Można teraz powiedzieć, że moje profilowe zdjęcie jest już właściwie nieaktualne. Jednak pozostanie na swoim miejscu, ponieważ stanowi ujednolicony awatar, identyfikujący mnie w całej sieci.
Podobnie, jak część z nas zamieszcza wszelkiego autoramentu kwiatki, ja będę miała swoje warkoczyki:-))).

Wygląda na to, że zupełnie się nie znam na edycji zdjęć. Układ jest kompletnie do chrzanu:-). Te białe miejsca mnie irytują.

wtorek, 14 stycznia 2014

Wstyd

Kiedy nas ktoś na szaro zrobi, bywa, że udajemy twardszych, niż jesteśmy. W obawie utraty prestiżu tudzież dobrego mniemania.
Chowamy się przed światem, wzbraniając przyznać nawet najbliższym.
Zdawać by się mogło, że to my powód do wstydu mamy, podczas gdy ten, kto nas skrzywdził, beztroskie wiedzie życie. Najczęściej wcale już nie myśli o nas - zarzucając sieci na kolejną zdobycz.
Trudno nam przyznać się do błędu; nie chcemy nawet przyjąć takiej możliwości.
A przecież błądzić ludzką jest rzeczą, trzeba tylko umieć stawić temu czoło. Przyznać, że "zgrzeszyliśmy" łatwowiernością, bądź też daliśmy się ponieść wyobraźni. Własną projekcję przyjmując za prawdę.
Jednak nie wolno jest nam zwątpić w ludzi. Dać przyzwolenia na utratę wiary.
Wszak odpłacając tą samą monetą zgłaszamy akces do ..."powszechnej historii nikczemności".

Za późno

- Czekajcie - mówią nam
cierpliwie, ufnie i nie patrząc swego

Gdy zaś po ptakach jest
Próżno szczeliny szukać w murze

- Za późno - mówią wtedy
Zatrzasnąć wrota każąc niepamięci

niedziela, 12 stycznia 2014

"Obsceniczne zachowanie"

(Z cyklu: Quasi felietony)

Mam swoje "typy" obscenicznych zachowań, lecz okazuje się, że istnieje inny jeszcze.
Gdy ktoś w nadziei na solidarność dzieli się faktami ze swojego życia.
Pech sprawił, że należą do "niemiłych" i jako takie racji nie mają wobec powszechnego kultu przemilczania.
I cóż się wtedy dzieje?
Wszyscy spieszą udzielać mu dobrych porad: że nie należy, ludzie czytają, że ...obciach, wreszcie.
I kto to mówi? Ci, którzy przed chwileczką wspaniałomyślnie dawali prawo do wyrażania najbardziej nawet negatywnych uczuć.
Lecz dosyć tego, perswadują. Kolego, weź się w garść, kawusię przecież chcemy wypić, pączusiem słodkim przegryźć, a ty nam tutaj takie "bebe" rzeczy mówisz.

piątek, 10 stycznia 2014

"Seks oralny"

(Z cyklu: Quasi felietony)
To najdostępniejsza forma seksu, jaką tylko wyobrazić sobie można. Uprawiają ją niemal wszyscy, osiągnąwszy wiek pozwalający na "używanie rozumu".
Chociaż z rozumem w potocznym znaczeniu ma to niewiele, zdaje się, wspólnego.
Bo każdy czuje się na siłach, by o seksie mówić, gadać, rozprawiać, lub choćby pieprzyć trzy po trzy wreszcie.
Seks oralny, czyli ustny, wszechobecny jest we wszystkich sferach życia, rację bytu ma we wszelkich znanych miejscach.
W domach, szkołach, sklepach, urzędach, na ambonach kościelnych skończywszy wreszcie.
Nie dość, że trąbi się powszechnie o tym, co należy w tej dziedzinie robić, to do perfekcji opracowano, czego to właśnie robić nie należy.
I tu otwiera się tak szerokie spektrum wiedzy, że nieświadomy i Bogu ducha winny adept tej szlachetnej "sztuki" szybko stosownej nabywa wprawy.
Bo każdy ma pole do działania i nikt - z celibatariuszami włącznie - nie jest wykluczony.
Jedni mówią o tym, co robią, zrobią, czy też marzy im się zrobić; drudzy zaś, w drobiazgowy sposób, o tym, czego nie robią, nie należy robić, co jest zakazane, straszne, nieprzyzwoite i obleśne...
Widać, każdy orze, jak może.

czwartek, 9 stycznia 2014

Miłość jako akt woli

Mini-opowiadanie, które dziś prezentuję, zainaugurowało cykl Mniejsze formy, który stanowi osobną zakładkę mojej strony. Napisałam je parę lat temu i właśnie "odkurzyłam" - z nadzieją, że będzie ilustracją pewnych postaw ludzkich. Muszę tymczasem przyznać, że przygnębiła mnie świadomość, że postawy takie w dzisiejszym świecie są coraz powszechniejsze. Znam w swoim otoczeniu wiele takich "wartościowych kobiet".

Tak definiuje się miłość w kościele. Przyjrzyjmy się jednak tej retoryce z bliska. Pokochać można każdego, byleby tylko...rokował.
Myśl owa przyszła mi do głowy przy okazji niedawnej podróży pociągiem.
Jak to w podróży, najchętniej zwierzamy się nieznajomym. Pewien dziarski mężczyzna, w wieku lat czterdziestu ośmiu, jechał do narzeczonej. Od słowa, do słowa, powiedział mi swoją historię.
- Poznałem w zeszłym roku wspaniałą kobietę, niebrzydką, przystojną, wykształconą, mądrą, w najlepszym stylu i guście. Innymi słowy, w każdym calu z klasą. W dodatku wierząca i ogólnie biorąc wartościowy człowiek.
- Lecz cóż - jak to mówią - dopadła nas proza życia. Dzieliła nas spora odległość, a ja przejściowo byłem bez pracy. Teoretycznie biorąc, mógłbym poszukać zajęcia w jej mieście. W końcu ten fach w rękach się, proszę pani, ma! Lecz na przeszkodzie stanęła znów...proza życia.
Kobieta owa mieszkała z dziećmi, dwiema córkami. Do późnej nocy dorosłe panny snuły się po mieszkaniu. A to do kuchni po herbatę, a znów spytać, co na siebie mają włożyć. I godzinami przesiadywały w łazience.
Ponadto wciąż przychodzili jacyś ludzie, krewni i przyjaciele, całe wieczory zaś przegadywała z siostrą. Telefonicznie, znaczy. Zero intymności. Jednym słowem, kołchoz!
Więc mówię sobie - pora zwijać żagle, chłopie - nic tu po tobie. Spakowałem manatki i ruszyłem za granicę.
- Dlaczego? - udałam zdziwienie.
I w tym momencie poczułam, że "na złodzieju czapka gore". Bo zobaczyłam analogię swojej sytuacji.
Z małą modyfikacją, bo nie mam dwóch córek. Czy ja też mam uważać się za towar drugiej kategorii?
Bo z jego punktu punku widzenia tak właśnie wygląda...
- Co dalej - pytam. Po przerwie podjął, co następuje.
- Na jednym z portali poznałem kobietę, która teraz będzie moją żoną. Miłą osobę, będącą na rencie, mocno przez los doświadczoną. Renta nieduża - lecz ja, proszę pani - swoją ambicję mam, i na kobiecie żerować nie myślę.
- Tymi rękami - i ja mu wierzę - zawsze na chleb zapracuję. Ciężarem nikomu być nie zamierzam.
Lecz najważniejsze, że jest samotna; w skromnym mieszkanku po cioci będzie nam jak w gniazdku.
Bo dzieci to już w swoim wieku żadnych nie chcę mieć.
- Lecz jaka ona jest? - pytam nieśmiało.
- Uczciwa, dobra, po prostu... normalna. Żadnych rewelacji. Ja prostak jestem, dwie klasy zawodówki mam, to po co mi wykształcona baba. Tu śmiech, jak można się spodziewać.
- Ach, tak - mówię - lecz gdzie w tym wszystkim miłość, gdzie zachwyt i fascynacja?
- Wie pani, ja jestem wolny chrześcijanin (to taki odłam) i fascynacją to tylko za młodu się kierowałem. I ładnie się wykierowałem! Teraz nie patrzę ani na urodę, ani na wykształcenie.
- Tylko na stan posiadania! - już, już, wtrącić miałam.
- Jak będzie nam razem dobrze, to i miłość z czasem przyjdzie. Bo najważniejsza jest miłość do Boga. Wszystko inne, to fanaberie, tylko zgorszenie z tego idzie.
Dziwnie posmutniałam, słysząc te "krzepiące" słowa.
- Dobrą pan reklamę "swojemu" Bogu robisz! Za nic byś nie przekonał mnie do swojej wiary.
Bo wniosek jest jeden - dosyć pragmatyczny. Nieważne, Kasia, czy Marysia - nieważne nawet, powabna, czy pospolita. Jakie szkoły skończyła i jaką wykonuje pracę. Ważne, by w ogóle zatrudnienie miała. W ostateczności choćby jakąkolwiek rentę. Ogólnie biorąc, nieobciążony rodzinnie dochód. No i (ma się rozumieć!) była mieszkaniowo niezależna.
Bo rokowania na przyszłość, a co najmniej na teraźniejszość to grunt i podstawa. Bez tego nie ma szansy na miłość i wspólne życie.
Tu znów nie wytrzymałam.  Musiałam o "tamtą kobietę" spytać.
- No cóż, to bardzo wartościowa kobieta, każdy powinien uważać się za szczęśliwca, jeśli go wybierze.
- Lecz gdzie ci "szczęśliwcy" - pomyślałam sobie. Większość z nich również nie ma pracy i mieszkania, a wypatruje tylko "dobrych partii".
- A gdyby owa kobieta wygrała większą sumkę na loterii - tu odważyłam się spytać nieśmiało - czy wtedy stałaby się w pańskich oczach rokującą partią?
- Ona nie grywa...
- A gdyby jednak?
- To zmienia postać rzeczy! I niech mi tu pani (teraz dosyć się zaperzył) nie imputuje, że materialistą jestem. Nic podobnego, po prostu życiowo patrzę. I nic nikomu do tego. Ja już wysiadam, bardzo miło było.
Lecz mnie jakoś, niestety, przestało być miło. No tak - pomyślałam sobie - może tu właśnie pies jest pogrzebany. I w tym leży przyczyna mojej samotności. Bo na tym świecie tylu jest "szczęśliwców" bez pracy i mieszkania (które zostawili dzieciom), że ktoś w moim położeniu jawi się towarem wybrakowanym.
W tym wieku przecież każdy jest "rozsądny", wyglądem i uczuciem już się nie kieruje. To tylko nadprogramowe, choć miłe dodatki.
No tak, to się nazywa rokowaniem właśnie,
Pokochać można każdą, byleby ...rokowała tylko.

środa, 8 stycznia 2014

Coś się kończy, coś się zaczyna

Sparafrazować powiedzonko da się na sposoby różne.
Mnie dziś - w lekkim nawiązaniu - do głowy przyszedł jeden.
Tam się bezinteresowność kończy, gdzie ...interes zaczyna.
Własny interes. Ni mniej, ni więcej.
Rzec można, oczywistość przecież. Coś jednak mnie zastanowiło.
Tak lekką ręką zwyczaj mamy obdarzać bliźnich prawem do wyborów własnych.
Toż ci dopiero wielkoduszność. Hojność z tolerancją pospołu.
Lecz gdy tymczasem wiązać nas wspólnota interesów zacznie, czym prędzej każemy stopować.
Teoretykiem każdy z nas potrafi być wcale dobrym.
Zaś gdy ze swego uszczknąć przyjdzie perspektywa - punkt całkiem odmienny naszego widzenia.
Akuratnie pasowny do punktu siedzenia.












poniedziałek, 6 stycznia 2014

Asertywność

Dlaczego nie potrafię pisać o tym, co mnie dręczy? Pisać wprost.
Nie sztuką bowiem jest flirtować sobie z czytelnikiem. Dowcipkując, czy błaznując z lekka nawet.
Prawdziwie ludzkim, przyznać się do smętku umieć. Nie popadając przy tym w ckliwość czy przesadę.

Komuś nie spodobała się fryzura moja. (Spowinowaconemu komuś, takiej dziesiątej wodzie po kisielu.) Dezaprobatę swą wyraził ów nie wobec mnie, tylko dziecięcia mego.
Tytułem połajanki, że niby mi ją z głowy ma czym prędzej wybić. (Własne dziecię moje!)
Fryzura, jak fryzura, gadać może nawet nie byłoby o czym, gdyby nie fryzury owej ...koszt.
Małoż to bowiem razy krytykowano mnie za tamto czy owamto?
Lecz nie w tym rzecz. Sprawa ma nieco głębsze odniesienia.
(Na każdym kroku dowodów masa, że bliźnich drażni ...sama natura nasza).
To, co sobą reprezentujemy, tak wyprowadza z równowagi tych, co obserwują, że każdy pretekst się nadaje. Czy wszystkie relacje prowadzić muszą do oceniania i kontrolowania? Co upoważnia do tego bliźnich? Być może z nikim zbytnio wiązać się nie należy, zwłaszcza zaś z tymi, którzy z innej bajki.
Gdy ktoś wobec kogoś pomocny jest i ofiarny, czy daje mu to prawo wchodzić w rolę pana jego życia?
Ustawiać hierarchię jego potrzeb podług wzorca własnych. I pod sztandarem życzliwości na swoją kształtować modłę. Jak to się ma do szacunku, który w relacjach ludzkich bezwzględnie obowiązywać musi? Szacunek to także zgoda na obszar tajemnicy. Niewiedzę, miast domniemanej wiedzy.
Skoro zaś o niewiedzy mowa, ta niweluje prawo do kategorycznych ocen.
Każdy jest inny - tego się powinniśmy trzymać. Wara od mojej przyrodzonej konstytucji!
Nikomu nie pozwolę rościć sobie prawa do kontroli moich priorytetów. W moralnych kategoriach zwłaszcza. Od dzisiaj taka będę asertywna, że trup się gęsto ścielił będzie. Trup ignorancji i obłudy - by nie rozsiadły się wygodnie.

niedziela, 5 stycznia 2014

Urynoterapia

Ładnych parę lat temu nazad, w ramach modnych wtedy nowinek niekonwencjonalnej medycyny, trafiłam na artykuł doktor Górnickiej na temat ...urynoterapii. Prezentował on bulwersującą, aczkolwiek przez Chińczyków od czasów starożytnych z powodzeniem stosowaną praktykę.
Zgodnie z jej zasadami picie własnej uryny może być dla zdrowia zbawienne.
W miarę czytania, apetyt rósł.
Nie tyle na mocz, co na jego dobroczynne skutki.
Tak oto przez dni parę grzałam się myślą, ileż to dobra terapia owa w moim życiu spowoduje.
Ze smakiem jedząc wszystko, co zabronione, błogim  marzeniom rojeniom się oddawałam.
Z iluż to paskudnych przypadłości dzięki niej się uwolnię.
Zgubię wszystkie nadliczbowe kilogramy.
Znikną siwe włosy zauważone ostatnimi czasy. Tudzież pierwsze zmarszczki.
Kto wie - popuściłam wodze wyobraźni - może nawet (nie śmiejcie się!) wyrośnie mi ten brakujący ząb, co to go uratować się nie dało.
Ogólnie biorąc, miło było. Do czasu jednak.
Myślenie na nic, tu trzeba działać.
Męska decyzja. Wóz albo przewóz. Raz kozie śmierć.
Pora do dzieła, a raczej ...pojemnika po śmietanie.
Nie wdając się w szczegóły; pozyskany "materiał" na stole postawiłam.
Postawiłam i siedzę. Siedzę i patrzę. Patrzę i ...udaję, że nie patrzę.
Starając się przenieść myśli w szczęśliwsze rejony.
Ciężar na duszy robi się coraz cięższy.
(Skąd cosię takie na człeka popadło)!
Czy ktoś coś mówił o decyzji "męskiej"?
O, tak - czas ją zmaterializować!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Tak oto cała zawartość spłynęła tam, gdzie jej przyrodzone miejsce. Do kanalizacji, znaczy.
Jak bardzo w efekcie tegoż mój podupadły duch zwyżkował, nie muszę Was chyba przekonywać.


 

piątek, 3 stycznia 2014

Wierzyć dziecku

Czy słusznie czynię, bezgranicznie wierząc swemu dziecku? Jaką wagę ma słowo dziecka wobec słowa dorosłego?
W latach, gdy ja byłam jeszcze dzieckiem, liczyły się jedynie te "dorosłe" słowa.
Wszystko, co dorosły powiedział - przede wszystkim zaś nauczyciel - nie podlegało dyskusji.
Taki to obowiązywał wobec starszych respekt.
Jednak, jak moje ulubione powiedzonko głosi, każdy kij ma dwa końce.
Ni mniej, ni więcej, oznaczać to musi bowiem, że dzieci i ryby głosu nie mają. Zatem redukowane zostają do roli przedmiotu. Podmiotem w tamtych czasach były tylko w teorii i to najczęściej na kartach podręczników pedagogicznych. Których zresztą prawie nikt nie czytał.
Moja mama czytała. Ale i tak nie miała siły przebicia, by opowiedzieć się po stronie dzieci w konfrontacji ze słowem nauczyciela. To on "decydował", czy uczeń mówił prawdę, to jego zdanie wyznaczało myślowe trendy.
Smutne to były czasy i oby odeszły w niesławną niepamięć. To tyle, jeśli o moją ocenę idzie.
Zawsze wierzyłam i wierzyć będę swoim dzieciom. A jeśli okoliczności mnie do tego zmuszą, prędzej uwierzę obcemu dziecku, niźli dorosłemu, gdy ten zaprzeczać będzie uczynionej dziecku krzywdzie.
Rodzic powinien zawsze wiedzieć, kiedy dziecko mówi prawdę - podpowiadać mu to musi jego własne serce. Które w łączności z sercem dziecka zawsze winno pozostawać.
Jak też za wszelką cenę pomagać dziecku dochować prawdomówności.
Tej przyrodzonej. Aby z lęku nie musiało kłamać.
Jak powiedział Camus, "być wolnym, to móc nie kłamać".
Obyśmy nigdy nie uczyli dzieci kłamać. Niczyich dzieci, nie tylko tych własnych.
To największa krzywda, jaką uczynić maluczkiemu można.

czwartek, 2 stycznia 2014

Obcy?

Każdy z nas ma w swoim rodzinnym "repertuarze" różne, mniej lub bardziej zabawne anegdoty. Niektóre nadają się wyłącznie do opowiadania w ścisłym gronie spokrewnionych osób.
Cóż stad, jeśli nawet po raz setny. Są jednak i takie, które mają szersze odniesienia.
Dzisiaj jedna z nich.
Młodszy brat mojej Mamy, powszechnie zwany Olesiem, długo nie mógł się "ustatkować". Z tej przyczyny sypały się na jego głowę gromy, zsyłane przez zacne, wiekowe matrony.
Nosił długie włosy, ubierał się, jak Elvis, jeździł auto-stopem. Czasem nawet listonosz przynosił jakiś niezapłacony mandat. W takich razach do akcji wkraczał nasz Tata, złośliwie komentując zdarzenie. Pomawiając o lekkomyślność a nawet nieodpowiedzialność. Nigdy by się zresztą nie zgodził powierzyć nas opiece wujka. W obawie, by ten nie zechciał przeprowadzić z naszym udziałem któregoś ze swoich "doświadczeń".
Jako elektryk, oświetleniowiec w teatrze, lubił zapoznawać nas z działaniem prądu. Miałyśmy z tego frajdę, nawet jeśli czasem prąd ów z lekka nas "popieścił". Jednak wszystko było pod kontrolą - będąc fachowcem, wiedział, ile amperów stanowić może niebezpieczną dawkę.
Kiedy z siostrami  nazywałyśmy go w żartach wujkiem, gonił nas wokół stołu, próbując zdzielić przez łeb gazetą. Wolno nam było zwracać się do niego wyłącznie per "Oleś". I chociaż wzajemnie się uwielbialiśmy, nie przepuszczaliśmy okazji, by robić sobie psikusy. Czasami nawet więcej, niż psikusy. Kiedyś wujek wywiózł nas łódką na środek dziadkowego stawu, wysadził na "bezludnej" wysepce i najspokojniej w świecie ...odpłynął. Nam kazał wracać na piechotę. Albo i wpław, jeśli mamy wolę. Strachu było co niemiara. Gdyby dowiedział się o tym Tata, miałby wujaszek z nim "do czynienia".
Potem okazało się, że woda w tym miejscu sięgała tylko do kolan.
Wróćmy jednak do meritum. Po latach, gdy mojej siostrze urodził się synek, odwiedził nas Oleś z narzeczoną, Hanią. Zachwytom i przekomarzaniom nie było końca. Popatrz, Wojtusiu, jakiego fajnego masz wujka! Oleś zrobił niezadowoloną minę, pod nosem burcząc: "jaki tam znów wujek".
Ano, słusznie - to raczej wujek-dziadek - nie pozwoliła zbić się z tropu Hania.
W tym miejscu jednak przebrała się miarka, Oleś obruszył się już nie na żarty.
Porwał się z krzesła, krzycząc: jestem obcy!
Taki już był ten nasz wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju wujek Aleksander.
Był, ponieważ od kilku lat zarówno jego, jak i pani Hani nie ma już z nami na świecie.
W naszej pamięci zawsze będzie funkcjonował jako największy oryginał w rodzinie.

Na pewno nie raz jeszcze Oleś będzie bohaterem moich wspominkowych opowiastek.
Ze zrozumiałych względów część z nich zamieszczona będzie jedynie w zakładce Rodzinne anegdoty.
Wszak nie wypada zanudzać czytelnika. Chyba, że ten zechce na własną odpowiedzialność...
W takim razie zapraszam również i do "zakładek".




środa, 1 stycznia 2014

And the Oscar... Rozważania u schyłku roku

Od dłuższego już czasu przymierzałam się do bloga, lecz zawsze stawało coś na przeszkodzie.
Wiadomo, złej tanecznicy przeszkadza rąbek spódnicy...
Jakiś czas temu trafiłam w pewne rewiry, po czym co prędzej stamtąd uciekłam.
Tak żenujący poziom wypowiedzi trudno byłoby zaakceptować. To było dawno temu.
Wiosną tego roku znów zapragnęłam szczęścia spróbować. Rozejrzeć się chociaż, rozeznać, co i jak; może cośkolwiek skomentować. Tak pomyślałam - tymczasem wpadłam jak śliwka w kompot.
Pierwszy blog, który odkryłam - nie pamiętam już według jakiego klucza - zachwycił mnie do tego stopnia, że pozostałam na dobre.  Prawdopodobnie chodziło o nazwę. Ta bowiem stanowić powinna trafny odsyłacz. Po nitce do kłębka odkryłam inne, stowarzyszone, wchodzące w skład tejże blogosfery. Czytanie i komentowanie tak mnie wciągnęło, że nieomal zapomniałam o celu głównym - stworzeniu własnego bloga. Jednak, jak to już w innym powiedziane zostało miejscu, słowo się rzekło...
Blog stał się moim oczkiem w głowie i pośród innych ważnych wydarzeń roku pozycję zajmuje znaczącą.
Swego czasu prowadziłam mini-blog na pewnym portalu, którego byłam "gwiazdą". Tutaj nie ma lekko, starać trzeba się jeszcze bardziej. Tam byłam znana, tu jestem jedną z wielu. Lecz bycie "szeregowym" członkiem wspólnoty, którą tworzymy, poczytuję sobie za największy zaszczyt.
Zostać zauważoną i zaakceptowaną przez prawdziwe osobistości, o znaczących, nie tylko statystycznych, osiągnięciach, coś przecież wyraża.
A jakby tego było mało, zostałam wyróżniona nominacją Liebster Blog Award.
Sama nie zdecydowałam się na wyznaczenie dalszych blogów. Nie, żeby "typów" mi zabrakło, jednak nie czuję się uprawniona wskazywać "starszych" od siebie. Wszak blogerką jestem zaledwie z trzymiesięcznym stażem!
Pisać dobrze, to żadna sztuka, tutaj przecież wszyscy piszą dobrze. Jedni przyjęli epicką formułę, niektórzy reporterską, jeszcze inni kronikarską, zaś "wybrańcy bogów" serwują poetycką metaforę. Niektórzy dotykają  przemyśleń tak osobistych, że ocierają się niemal o nerw.To prawdziwa sztuka.
Inni, jak ja w istocie, starają się dystansować z humorem. Niekiedy wisielczym nieco:-).
Tak również jest prawidłowo. Każdy odkryć musi własny sposób wyrazu.
Wciąż się tego uczę.
W tym miejscu mam ogromną pokusę, by ujawnić swoje nieoficjalne "typy". Jednak coś mi podpowiada, że muszę ją zwalczyć. Nie byłoby to właściwe, zważywszy, że lista zwykle jest dynamiczna.
Wobec tego zdradzę tylko, że blogiem, który tak mnie od początku urzekł, jest ...(tu proszę o cierpliwość:-).
Pierwsze wrażenie wytrzymało próbę. Nie straciło "na wadze" nawet w obliczu poznania innych, równie dobrych. Niełatwo jest dotykać spraw codziennych, czasem bardzo osobistych, nie popadając przy tym w pospolitość ani ckliwość.
Bo blog to wyjątkowy; niech za poparcie posłuży fakt, że zachwycił jeszcze inną, bardzo pokrewną mi osobę. Czyli ocena była słuszna:-).
Parafrazując... And the Oscar goes to ... Emka!!!

Właśnie zdałam sobie sprawę, że mój blog skończył trzy miesiące. Taki niemowlaczek:-).
U schyłku roku tak sobie dumam, ile mi sprawił radości. Już choćby za to winna mu jestem wdzięczność.
A zatem wspominając odchodzący 2013 rok, chcę podziękować wszystkim, którzy mnie odwiedzali. Przede wszystkim zaś tym, którzy zostawiali swój ślad w postaci komentarzy.
Anna Maria P. (czyli Panterka), Lidia, Olga Jawor, Klarka Mrozek, Ystin, Anka Wrocławianka, Emka, L.B. Abigail, Polly anna, Beata Zasada, Adela Szyje, Agnieszka Laviolettee, Thunderstorm,  Loyal Pat, Tulippa, ,ania mania, Agata Rak, , Ilona Lisiecka,  Żona, iw-nowa, Dosia, Miśka, Alucha, Okruszyna, Agaja, Talka, Eliza K., Scarlet, Pasikonik, Izabela Straszewska, jeszcze jedna Agnieszka, Magda, Parafka, Maks i Antoni Relski - zaskarbili sobie moją szczególną sympatię.
Bardzo Wam dziękuję.

Jak dobrze, że istnieje funkcja edycji dotycząca nawet opublikowanego już tekstu. Zapomniałam bowiem wymienić bardzo ważną personę. Otóż ...Anonimowego! Bo On również zaszczycił  mnie swoją obecnością. Skomentował nawet! Załóż konto Google, Kochany, będzie nam milej. Tobie i mnie:-).