Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

piątek, 17 listopada 2017

A w listopadzie... (1)

Wspominać wypada tych, których nie ma już wśród nas

Pani Julia

Parę lat temu - z racji odwiedzin u rodziców - widywałam ją dosyć często. Przesiadywała na murku, zawsze uśmiechnięta, obserwując przechodzących ludzi, śledząc ich krzątaninę. Jako, że była sympatyczną staruszką, zazwyczaj któryś z sąsiadów dotrzymywał jej towarzystwa.
Tak było w porze ciepłej. Gdzie podziewała się zimą, po latach nie wspomnę. Przebywała pewnie "trochę tu, trochę tam", głównie zresztą na klatce schodowej lub schodach do piwnicy, w której miała swój dobytek. Nie było jej zimową porą lekko, nie było...
Jej sąsiadom też nie było. Mało kto był w stanie wytrzymać ten rozsadzający nozdrza fetor.
O którym to fakcie własnym swoim powonieniem zaświadczam.  
Moja współczuciem przepełniona mama przynosiła jej ciepły obiad w słoiku. Co bardziej litościwi sąsiedzi podchwycili ten zwyczaj. Każdy przynosił co miał, jakąś zupę bądź "drugie", byleby tylko mogła coś gorącego chociaż raz dziennie zjeść. Potrzeby fizjologiczne załatwiała w pobliskim lesie, a nocą to nawet i na śmietniku przydomowym.
Pochodziła z Wileńszczyzny i w czasach opisanych była już wiekową staruszką. Aczkolwiek zdrową, dziarską i czerstwą - tamto pokolenie odporne było na niewygody.
Była w zasadzie samotna, męża pochowała dawno temu, starszy syn zmarł na zawał, młodszy, chory na raka, przebywał w hospicjum. Miała jeszcze synową, która zabierała ją do siebie na święta. Poza tym jednak musiała radzić sobie sama. I radziła sobie, a jakże - to była nacja ludzi zaradnych.
Pech chciał, że "efekty" tej zaradności, rzec można, przykryły ją z głową. I to dosłownie.
Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że nie była to osoba bezdomna. Ani też uciśniona staruszka, której rodzina do domu nie wpuszcza. Miała własne mieszkanie, za które regularnie płaciła czynsz. Z lokalu jednak niemal nie mogła korzystać. Nie była w stanie dostać się ani do kuchni, ani do toalety. Z trudem udawało jej się znaleźć kawałek miejsca do spania w przedpokoju.

O co tu chodzi? - pewnie w tym miejscu już niejednemu ciśnie się na usta pytanie.

Krótko mówiąc, całe jej mieszkanie od góry do dołu zapchane było dobytkiem, pieczołowicie całymi latami gromadzonym. Czegóż tam nie było...
Zbierała dosłownie wszystko, co tylko osiedlowy śmietnik jej zaoferował. Pod koniec nie umiała już nad tym "kolekcjonerstwem" zapanować. Mieściło się tam składowisko dobra wszelakiego. Rzeczy kupowane okazyjnie, wystane w kolejkach (w tym również produkty spożywcze), przedmioty podarowane przez znajomych tudzież uratowane przed wyrzuceniem. Wreszcie zaczęła zwozić swym rozklekotanym wózkiem wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku: obite garnki, nadpleśniałe warzywa z rynku, niepotrzebne meble, czy też książki.
Z czasem ją to przerosło i zupełnie przestała nad żywiołem panować. Nie miała siły, by układać przedmioty według gatunków, mieszając produkty spożywcze i śmietnikowe.
Sąsiedzi zaczęli się niepokoić - a nuż jakieś robactwo zalęgnie się w tym zlepku dobra wszelakiego.
Niejeden już skrycie marzył, by ktoś operatywny zgłosił ten stan odpowiednim służbom, niechby eksmitowały ten bajzel na wysypisko. Lecz póki co brak było decydenta.
Tymczasem za czarnymi z wieloletniego brudu firankami widać było przylegające do szyb przedmioty, których sterta sięgała już niemal sufitu.

Wreszcie sprawa ...umarła śmiercią naturalną - i to w znaczeniu dosłownym.
Pani Julia po krótkiej chorobie dokonała żywota w szpitalu.
Jej "cenny" dobytek został załadowany do kontenera i wywieziony na śmietnisko miejskie.
Wszak przydomowy śmietnik nie pomieściłby nawet setnej części tegoż.

Tutaj nasuwa się smutna refleksja. Czy warto zabiegać o martwe przedmioty? I nieistotne, czy są to cenne okazy sztuki (od tego są muzea), czy też bezwartościowe śmieci (od czego z kolei są śmietniki). Jeżeli nadmiar przedmiotów uniemożliwia komuś godne życie, zajmując przestrzeń mieszkalną i zatruwając powietrze, to jest z nim już bardzo źle.

Bywa, że i moja własna niechęć do pozbywania się przedmiotów walczy o lepsze z umiłowaniem minimalizmu. Myślę wtedy o pani Julii T.

środa, 15 listopada 2017

Jestem z córki dumna, wręcz nawet pękam z dumy

Dzisiaj są Urodziny mojej córki, Basi.
Ależ niesamowity i niespodziewany "prezent" otrzymała! Od losu, od Boga, czy też ot, po prostu i nie definiujmy dalej. Że jednak otrzymała, to akurat nie mam wątpliwości żadnej. 
Cóż to za "dar", można by zapytać. Bo tak naprawdę solidnego kopa w tyłek zaliczyła - i to od tej Osoby,w której nadzieję (tyleż płonną, co okolicznościami nieuzasadnioną) pokładała. 
Ja jednak ulgę czuję oraz wierzę mocno, że i moja córka rychło ją odczuje. 
Niech ino łzy obeschną, niech no się tylko znów pozbiera w swą powabną całość. 
A wtedy ...drżyj męski świecie, zwieraj poślady i muskuły pręż!

Nigdy nie może i nie ma prawa być za późno, by na oczy przejrzeć. 
Dziś jest ten pierwszy dzień reszty Twojego życia. Tej lepszej reszty, uwierz mi, Córeczko.