Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 21 lutego 2016

Jaki powinien być tytuł?


Dość już tej martyrologii, przynajmniej do czasu. Dziś dla odmiany będzie "na wesoło".


Wybierając się z siostrą na imprezę w klubie muzycznym, intensywnie rozpatrywałam kilka wersji stroju. Bowiem w kwestii ubioru bardzo jestem wyczulona - można by rzec nawet - niczym sam Jacyków. Wybór mój padł na piękną, białą, zakupioną latem bluzkę z "wodą".
Nabywając ją wiedziałam, że poleżakuje, oj, poleżakuje sobie ona czas nieokreślony.
Tytułem dochudnięcia, jeśliby ktoś nie domyślił się jeszcze.
Nie powiem, to, co zobaczyłam w lustrze, nawet mi się spodobało. Wałeczki w talii zmniejszyły objętość, więc wyglądałam w niej już prawie dobrze. Za to widok z pół-boku nie był tak optymistyczny. Zatem w te pędy odwiesiłam ją do szafy.
Niektóre panie z większym biustem, nawet i te, które mają trochę nadprogramowego ciałka, uznaje się za seksowne. U innych w parze z tą seksownością idzie jeszcze pewna wulgarność. Tak się przynajmniej zwykło o nich mówić. Tymczasem patrząc w lustro musiałam stwierdzić, że w moim akurat przypadku seksowność chyba poszła się bujać, została sama tylko wulgarność.
Nic to; w sumie nie od dziś wiadomo, że najseksowniejszą częścią mą jest mózg.
I to by było tyle "w temacie".

Nareszcie przyszła refleksja. Czy aby wolno określać kogoś wulgarnym li tylko według klucza jego anatomii? Przyjąwszy bowiem ten ogląd, już-już sama chciałam w taki sposób się potępić.
Czy słusznie? Zapoznajmy się nieco bliżej z pojęciem wulgarny.
Vulgaris - zwykły, powszedni, codzienny, znany. W odróżnieniu, jak sądzę, od arystokratycznie jaśniepańskiego, czyli unikalnego, niepowszedniego i niezwykłego.
Według Słownika Wyrazów Obcych PWN*: wulgarny (łac. vulgaris = ludowy, pospolity), również trywialny, prostacki i ordynarny. To tyle. Dość, by odtąd się wystrzegać tych godzących w czyjąś cielesność ocen. Owszem, można określać w ten sposób zachowanie (również w kwestii ubioru), jak też i brak subtelności. Pod żadnym jednak pozorem nie wolno rozszerzać takiego poglądu na czyjeś (bądź też własne) cechy anatomii. Tak więc - owej karygodnej perspektywy zaniechawszy - łaskawszym już okiem własne kształty postrzec umyśliłam. Moim kolejnym wyborem była przepiękna, trapezowa sukienka z dresówki w kolorze indygo. Co mi tam fakt, iż wzmiankowany Jacyków gromił "szczodrze uposażone" panie, które na ów model się decydowały. Obojętne mi również było, czy siostra skonstatuje, że jest infantylnie. Mój wyczulony przeczulony zmysł krytycyzmu tym razem nie miał już nic do zarzucenia i sprawa została przesądzona.

Wieczór był bardzo udany, zaś towarzysząca nam siostrzenica orzekła, iż ciotka (czyli osoba moja) prezentowała się ...zjawiskowo. Czyż może być lepsza rekomendacja, niźli ocena tak młodej i ślicznej, w świecie bywałej osoby?

W związku z licznymi zapytaniami o konkret, wklejam co trzeba, nie bacząc na to, że teraz mój post "zawiera lokowanie produktu". 
Na wszelki wypadek dodam jeszcze, choć to rozumie się samo przez się, że (na litość Boską!) to nie jest moje zdjęcie. Nie ten rozmiar zresztą. 


                                                                                            Źródło
_____________ 

* Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1980. 

środa, 17 lutego 2016

Tytułem uzupełnienia

Ponoć szacuje się, że do 2050 roku choroba Alzheimera dotknie jedną na osiemdziesiąt pięć osób. Przyznaję, że dość mnie to zszokowało. Nawet w krajach wysoko rozwiniętych koszty opieki nad chorymi stanowią bardzo poważny wydatek dla budżetu. Nietrudno się domyślić, jak źle rokuje to dla osób chorujących w takim kraju, jak na przykład nasz.
Kiedyś choroba Alzheimera kojarzyła nam się wyłącznie ze starością - nikt nie przypuszczał, że zachorować można nawet tuż po pięćdziesiątce. To właśnie przydarzyło się Krystynie, bohaterce mojego poprzedniego posta.
Przypuszczam, że wielu z nas widziało przejmujący obraz Motyl Still Alice z Julianne Moore w roli głównej. To blisko sto minutowa, w fascynujący sposób opowiedziana historia amerykańskiej nauczycielki akademickiej, u której zdiagnozowano początki choroby Alzheimera.
Trudno uwierzyć, że coś podobnego spotkać mogło tę piękną i tak jeszcze młodą, u szczytu kariery będącą osobę. Co zaś dopiero mówić o przeciętnym, niezamożnym emerycie polskim.
Jakie w tej sytuacji może być jego życie - w niedoinwestowanym, zazwyczaj przepełnionym zakładzie opieki leczniczej. Jaki może być jego los, jeżeli zdany jest na łaskę i niełaskę przemęczonego, źle opłacanego personelu medycznego? Otóż, przesądzony.
Zadziwiające, jak wielu z nas daje się schwytać w pułapkę pewnego trybu myślenia. Wydaje się nam, że jeśli chory nie ma świadomości, ponieważ mózg traci swe życiowe funkcje, to taki chory nic nie czuje. Dzieje się tak chyba dlatego, że w naszej kulturze rozum to swoisty fetysz.
Tymczasem, jeśli nawet taki chory stracił rozum i znajduje się mentalnie na poziomie niemowlęcia, trzeba pamiętać, że to wciąż jest człowiek, zasługuje zatem na szacunek i opiekę.
Powiedziano mi, że w ostatnich dniach Krystyna tak była wyczulona na najlżejszy dotyk, że krzyczała z bólu podczas czynności pielęgnacyjnych. Dopiero tuż przed samą śmiercią było już jej wszystko jedno, co się z nią dzieje. Kto dziś pamięta, że ta umęczona do granic wytrzymałości kobieta była kiedyś pełną życia młodą dziewczyną. Że miała długie, jasne włosy i lubiła śpiewać.
Cóż znaczy teraz żal rodziny, co znaczą teraz moje łzy...
Nigdy dosyć delikatności ani szeroko pojętej empatii. Nikomu nie jest dana pewność, że ominie go ten opłakany los.   

poniedziałek, 15 lutego 2016

Krystyna

Za każdym razem kiedy składam mniejsze sztuki prania, na przykład ręczniki, stosuję się do porad pewnej znajomej mi pani. Ściśle biorąc, poprzez małżeństwo spowinowaconej z moją siostrą.
Sposób, o którym mowa, polega na podtrzymywaniu brodą środka złożonej sztuki i naprzemiennym rozciąganiu przeciwległych rogów. Zawsze wtedy w przebłysku widzę jej osobę. Tak było również i tego wieczora. A rano siostra powiedziała mi o jej śmierci.

Krystyna nie miała łatwego życia. Druga z pięciorga rodzeństwa, wychowała się w skromnej, pracowitej, kultywującej kaszubskie tradycje rodzinie. Tuż po ukończeniu szkoły zawodowej wyszła za mąż za chłopaka z sąsiedztwa. Miał, jak to się wtedy mówiło, dobry fach w ręku, zatem matka jeszcze utwierdzała ją w wyborze. Młodzi zamieszkali w domku rodziców mężczyzny, wkrótce też na terenie posesji młody małżonek wybudował własną stolarnię. Wszystko mogłoby toczyć się szczęśliwym trybem, gdyby nie pewien szkopuł. Bardzo poważny szkopuł. Bowiem mężczyzna odczuwał nieodparty pociąg do napojów "wyskokowych".
Kolejno rodziły się dzieci, najpierw trzy córki, po pewnym czasie upragniony syn. Wreszcie rodzina doczekała się wymarzonego, spółdzielczego mieszkania. Radość była wielka, aczkolwiek nie trwała długo. Wiadoma skłonność sukcesywnie uszczuplała możliwości wywiązywania się z zamówień. Aby jakoś zrównoważyć budżet, Krystyna, kobieta pracowitą i zaradna, imała się przeróżnych prac dorywczych. Raz było lepiej, raz było gorzej; w końcu mąż bezpowrotnie utracił stolarnię. Choćby i chciał, nie był już w stanie realizować zamówień.
Dzieci dorastały, kolejno usamodzielniały się, zakładały rodziny. Zostali sami, zdani na własne towarzystwo. Nałóg wymknął się spod kontroli, często widywano mężczyznę w "stanie wskazującym".
Niczym grom z jasnego nieba spadła na wszystkich wiadomość o nieuleczalnej chorobie Krystyny. "Alzheimer" ponad wszelką wątpliwość. Szczegółowe badania wykluczyły nadzieję.
Po krótkim czasie, jakby już nie wystarczyło tego, otrzymali kolejną straszną wiadomość. Ich jedyny syn, który od jakiegoś czasu mieszkał w Anglii, zachorował na nowotwór złośliwy. Czerniak rozwijał się tak szybko, że po miesiącu leczenia szpitalnego młody człowiek zmarł. W obcym kraju zostawił żonę i trójkę małych dzieci. Choroba Krystyny osiągnęła już takie stadium, że kobieta raczej nie zdawała sobie sprawy z sytuacji. Może i nawet - jak to się mawia - tak było dla niej lepiej.
Mąż opiekował się żoną najlepiej jak umiał - na tyle, na ile pozwalał mu jego nałóg. Z którym, trzeba mu to przyznać, dzielnie starał się w tej sytuacji walczyć. Dobrych chęci nie wystarczyło nieszczęśnikowi jednak. Brak stałego dochodu stał się przyczyną poważnego, coraz to powiększającego się zadłużenia, w następstwie czego przepadło im własne mieszkanie. Córki - widząc tę dramatyczną sytuację - umieściły matkę w zakładzie opieki. Przed ojcem zatajając miejsce jej pobytu i konsekwentnie - aż do samego końca - nie pozwalając mu na odwiedziny. Teraz on musi żyć z tym okropnym żalem, bo nie pożegnał się z nią przed śmiercią. Nieważne, że i tak nie byłaby w stanie go rozpoznać.
Choroba Alzheimera - nieuleczalna choroba o nieznanej dotąd etiologii - zbiera swoje straszne żniwo wśród coraz to młodszych osób. W chwili swojej śmierci Krystyna miała dopiero 66 lat.
Mogła żyć jeszcze długie lata, radować się codziennością i bawić z wnukami. Wypadło inaczej.

Zawsze w takich razach przypomina mi się puenta jednej z bajek Krasickiego. Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły. Nikt nie był w stanie jej pomóc, dla całej reszty rodzeństwa ich siostra umarła już dawno temu. Ta śmierć stała się tylko zalegalizowaniem faktu.

Osobliwe, że pomyślałam o niej właśnie w tamtej chwili.
Odtąd już pewne czynności przywoływać mi będą wspomnienie Krystyny.

____________

Ten post zapoczątkowuje cykl noszący nazwę Ludzie z życia wzięci.
 

piątek, 12 lutego 2016

Przemiła atrakcja

Nie brakowało ci internetu, zapytała mnie ostatnio siostra.
Otóż nie brakowało, bo tam, gdzie przebywałam, życie toczyło się odmiennym trybem.
Nie lepszym i nie gorszym. Ot, po prostu innym.
Dziś przy śniadaniu o zaległości w lekturze pyta mnie z kolei dziecię.
Czy mi coś umknęło, czy coś się spiętrzyło.
Nic podobnego - wszystko z grubsza ogarnęłam już pierwszego "domowego" dnia.
Jeszcze tylko parę wstecznych wpisów i finito.
Tak już teraz będzie aż do odwołania. I to nieprędkiego - na co mam nadzieję.
Jak też i reszta rodzeństwa mego.
Tydzień u siebie, a tydzień...tam. Gdzie? O tym już, pozwólcie, innym razem powiem.

Teraz zaś - zgodnie z blogową tradycją - pochwalę się otrzymanym podarunkiem.
Pod koniec stycznia nasza koleżanka Ania zaproponowała swoim czytelnikom zabawę. Chodziło o uchwycenie momentu, w którym licznik wskaże zawrotną liczbę pół miliona wyświetleń. Imponujący ten wynik postanowiła uświetnić, przekazując szczęściarzowi zdjęcie z własnej wystawy fotografii.
Przez parę dni licznik jakoś tak niemrawo drgał, potem zaś ruszył z kopyta i ...auuuuuuuuuć, przegapiłam! Beneficjentem zostać miał kto inny. Trudno, tak to zazwyczaj bywa.
Tymczasem okazało się, że aż trzy osoby równocześnie uwieczniły tę magiczną chwilę.
I niespodziewany fart - jedna ze zwyciężczyń scedowała swoją "zdobycz" na mnie.
Kochana Nietutejsza. Nie każdego stać byłoby na tak piękny gest.

I oto dziecię wreszcie mi donosi - przesyłka dotarła. (W trakcie mojej niebytności w domu.)
Lecz dość już tych wstępów, podziwiajcie sami:

Źródło





Natomiast tak prezentuje się u mnie w domu. Jest to profesjonalna odbitka na piance. Przyznaję, że po raz pierwszy spotkałam się z czymś podobnym. Ku mojemu zmartwieniu okazało się, że podczas transportu fotografia została nieco uszkodzona. Rogi i brzegi w paru miejscach są zagięte, zaś po skosie biegnie jeszcze coś w rodzaju rysy. Wprawdzie z tą ostatnią jest pół biedy, można uznać, że taki jest wzór. Zastanawiam się, czy można obciąć poszarpane brzegi, chociażby przy pomocy obcinarki do zdjęć.

Ot, na przykład takie uszkodzenie.

Natychmiast zaczęliśmy z dziecięciem główkować, gdzie by tu najlepiej ją umiejscowić. Tymczasowo użyliśmy taśmy dwustronnej. Wygląda to, a raczej ...przez chwilę wyglądało tak:


Bowiem po pewnej (a właściwie niepewnej) chwili dał się usłyszeć szelest zapowiadający spadek. Który szczęśliwie nie spowodował dalszych spustoszeń. Zdaje się, że teraz trzeba będzie dokleić haczyk i wbić w ścianę gwoździk. Obrazek nie jest ciężki, zatem cienki stalowy gwoździk powinien mu dać radę. Zatem nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko najserdeczniej podziękować za tę miłą niespodziankę. Ani M. - autorce pracy, oraz Nietutejszej, która tak wspaniałomyślnie scedowała ją na mnie.