Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 11 grudnia 2016

Może i nie powiem wprost, ale cicho też nie będę

Nie spodobał mi się napisany dwa dni temu przez jedną z blogerek post. Nie zamierzam palcem wskazać, jednak muszę tu wyrazić swą dezaprobatę. Wpis należy do autorki jednego z najwyżej cenionych przeze mnie blogów. (Tym razem jednak nie chodziło o "ten", tylko o inny, który akurat nie stoi w mojej hierarchii wysoko. Zaś biorąc ściślej, cała ta witryna wcale mi się nie podoba.) 
Co najczęściej powoduje mój dyskomfort? Szczerze napisawszy, humor mój jest jak ta łaska pańska, co to na pstrym koniu jeździ i nie trzeba nazbyt wiele, by zakłócić mą labilną równowagę. Czasem jest to odzew struny, co drzemała wyciszona, innym razem wręcz przeciwnie, naruszenie podskórnego nerwu. Łatwo mnie zranić, najczęściej zresztą całkiem bez intencji tegoż. Ten typ tak ma i już.

Oto w dużym skrócie lista rzeczy, które wywołują mój totalny wqrw. (Kolejność przypadkowa.) 
- Peany pod adresem inicjatyw PIS-u. To już jest nudne i muszę przyznać, że niedobrze mi się robi, kiedy o czymś takim czytam. Stąd też i nie czytam. Tym panom (i paniom) to ja już dziękuję.
- Wyrażanie pogardy dla osób, które "miały czelność" zagłosować na PIS. Z jakiej to mianowicie racji ktoś może rościć sobie intelektualną wyższość z tytułu własnych politycznych interesów. Którym domyślnie - pod sankcją odsądzenia od rozumu - powinny zostać podporządkowane interesy innych ludzi.
- Namolna KOD-owska propaganda. Ludzie, dajcie już sobie siana, pliiiiiz.
- Wygrażanie paluszkiem i straszenie potępieniem wiecznym. Blogi tego pokroju dawno już usunęłam z czytelni. 
- Zuchwałe inwektywy pod adresem KK - mam tu na myśli takie pospolite wypróżnianie się.
Nikt natomiast nie jest świętą krową, nawet kler. Każde jego działanie, szczególnie to publiczne, musi liczyć się z krytyką. Na swoje dobre imię ma obowiązek zapracować sobie sam. I to, powiedziałabym, z urzędu. Zaś kreowanie jego wizerunku nie leży w gestii osób niewierzących. One mają prawo oceniać go wyłącznie po owocach.  
- Zawoalowana arogancja bądź jawna "protekcja" okazywana ludziom wierzącym i zdeklarowanym religijnie. Co to ma właściwie być?
- Lanserstwo uprawiane z pozycji grupki społecznie uprzywilejowanej, polegające na prokościelnej dydaktyce w stosunku do maluczkich.
- Grubymi nićmi szyta intelektualna bufonada, która bazuje na socjalnej przemocy wobec ludzi biednych. I praktycznie z tego samego pnia się wywodząca okazjonalna, w tym również około-świąteczna, filantropia.

sobota, 26 listopada 2016

Pani Tosia

A w listopadzie...
W listopadzie wypadałoby uhonorować sylwetki tych, którzy kiedyś naszemu życiu towarzyszyli.  Tych, którzy w nim, na dłużej bądź też krócej, zaistnieli. Takie wierne ich towarzyszenie zasługuje przecież na to, żeby tak po prostu nie rozpłynąć się we mgle.  
Stąd mój pomysł, by poopisywać sobie tutaj ludzi, których pamięć, choćby z racji minionego czasu, nieco już przyblakła. Zdaje się, to odpowiedni moment, by podsycić ten ogieniek - niechaj jeszcze raz zapłonie i ucieszy serce.
Niekiedy zdarza mi się zamieszczać tak zwane "ludzkie" historie. Ponoć niektórzy bardzo takowe lubią. Nie piszę ich zbyt wiele, chociaż czasami muszę. Są to opowieści różnego autoramentu. Niektóre ściśle albo niemal ściśle opisują rzeczywistość, zaś inne są tylko inspirowane prawdziwymi zdarzeniami. Wtedy z reguły zmieniam imiona bohaterów, albo i część mniej istotnych faktów. W takich razach liczy się przede wszystkim  przesłanie, motyw przewodni opowieści. Natomiast prywatność konkretnych osób jest dość dobrze zakamuflowana. Temu właśnie służy między innymi zmiana ich prawdziwych imion. (Choć czasem, przewrotnie, zmieniam ich imię ...na ich własne imię.)
Moje listopadowe postacie będą uhonorowane pod swymi własnymi. Ludzie ci, tak przecież dla mnie ważni, nie mogą nosić imion zmyślonych, ani, tym bardziej, nie powinni pozostawać bezimienni.

Zatem dziś będzie o Pani Tosi.
Choć tak naprawdę nosiła imię Teodozja, dla nas od zawsze była tylko Panią Tosią. Pochodziła z kresów wschodnich, była sierotą, wychowanką domu dziecka w Łucku. Po wojnie przyjechała do Gdańska już jako nauczycielka, z podopiecznymi tegoż domu.
W czasach, kiedy wkroczyła w nasze życie, stając się dla nas kimś, kogo nazwaliśmy przyjacielem domu, jawiła się nam już jako starsza pani. Starsza od naszych rodziców, jednak jeszcze nie tak stara, jak dziadkowie. Pracowała wtedy w dziekanacie uniwersytetu i zostało jej dosłownie kilka lat do przejścia w stan spoczynku.
Jak to się stało, że trafiła do nas? Moja mama ze swoją przyjaciółką, Irenką uczęszczały na przeróżne kursy, biorąc udział w niezliczonych wykładach i prelekcjach, tudzież seansach DKF-u. Te ostanie jeszcze z nieodżałowanym Zbyszkiem Cybulskim. Właśnie na którejś z takich imprez poznały tę przesympatyczną, kulturalną starszą panią, przedstawicielkę starej, przedwojennej kindersztuby.
Od teraz stała się niemal codziennym gościem któregoś z ich domów - Ali bądź Irenki. Przychodziła wtedy, kiedy jej "na gwałt" potrzebowano. Zawsze była pod ręką, kiedy któraś z nich nie miała z kim zostawić dzieci. Była osobą samotną, łaknącą rodzinnego ciepła, zatem nie było dla niej problemem obranie ziemniaków, ugotowanie zupy, czy też jej zjedzenie w miłym towarzystwie.
Była dla nas jak domownik, czasami nocując, kiedy się zbyt mocno zasiedziała. Mieszkała bowiem w peryferyjnej dzielnicy, w wynajętym pokoiku bez tak zwanych "wygód". Nie miała nawet możliwości ugotowania sobie porządnego obiadu, jadała zresztą na co dzień w uniwersyteckiej stołówce. Cóż, w tamtych czasach nie rozpieszczano samotnych osób. Na swoje mieszkanko spółdzielcze, mimo zgromadzonego wkładu, przyszło jej czekać wiele, wiele lat - wciąż odsuwano ją na koniec kolejki.
Lecz póki co, miała przecież nas, czyli swoich przyjaciół. Odwdzięczając się nam stokrotnie za każdy bezinteresowny dar, za każdą serdeczną chwilę.
Miło nam było, kiedy po powrocie ze szkoły zastawałyśmy już w domu Panią Tosię.
Ogólnie biorąc (z nielicznymi tylko wyjątkami) bardzo lubiłyśmy znajomych i przyjaciół rodziców, którzy, w rzeczy samej, prowadzili dom otwarty. W tamtych czasach nikt zbytnio się nie przejmował szczupłością swego lokum, a dla niespodziewanego, przyjaznego gościa zawsze znalazł się talerz zupy, albo i coś wymyślniejszego. Pani Tosia była cudowną partnerką do rozmów, zawsze miała coś interesującego do powiedzenia. Uwielbiałyśmy przysłuchiwać się ożywionym dyskusjom, które prowadziła z naszym tatą. Wypalając w komitywie niezliczone ilości papierosków rozmawiali o literaturze, polityce, filozofii. Starsza pani była też wielką amatorką dobrej herbaty. Zawsze z siostrą serwowałyśmy jej na powitanie ten gorący napój. Wiąże się z tym nawet pewna dykteryjka.
Któregoś razu Pani Tosia tak zapamiętała się w rozmowie, że kompletnie zapomniała o herbacie, która nietknięta stała na stole, stygnąc. Ignorując nasze wielokrotne przypomnienia, machała tylko ręką i opowiadała dalej. Nagle tata się schylił, by kurtuazyjnie podnieść w ferworze dyskusji upuszczoną serwetkę. Jakież było jego zdumienie, gdy zobaczył pustą szklankę. Bo oto pani Tosia w jednosekundowej przerwie zdążyła już wypić caluteńki płyn. Od tej pory zawsze nazywamy taką błyskawiczną herbacianą akcję piciem herbaty w stylu pani Tosi.
Po kilku latach od przejścia na emeryturę otrzymała wreszcie długo wyczekiwane klucze do własnego "M". Niestety, spora odległość - zamieszkała na obrzeżach Gdyni - spowolniła częstotliwość naszych kontaktów. Teraz już przyjaciółki widywały się zdecydowanie rzadziej, głównie na wyjazdach zagranicznych. Ot, chociażby do Rzymu, Ziemi Świętej, albo Lourdes.
Mimo, że w nowym miejscu znalazła sobie własny krąg przyjaciół i zawarła nowe znajomości, spolegliwość pani Tosi nie ustała. W krytycznej sytuacji zaopiekowała się nawet moim synkiem, Jerzykiem. Potem wyfruwałyśmy już kolejno z gniazda.
W pewnym momencie - zdaje się, mieszkałam wtedy w Krakowie - spadła na nas wiadomość o śmierci Pani Tosi. Ponoć znaleziono ją po kilku dniach, kiedy nie odpowiadała na telefony. Tutaj refleksja, chociaż akurat bynajmniej nie gorzka - nic nie może w stu procentach nas uchronić od samotnej śmierci. Niektórym tak jest pisane.
Nigdy nie zapomnimy o pani Tosi; jej osoba zawsze będzie nam ikoną skromności, umiaru, oddania i spolegliwości.

czwartek, 24 listopada 2016

Zmiany i ulepszenia

Nie znoszę zmian. Nie znoszę ich do tego stopnia, iż gotowa jestem odpuścić sobie nawet te na lepsze. (No, może bez przesady; jeśli coś jest ewidentnie lepsze, to ja na to jak na lato.) Czy to dowodzi, że jestem "konserwą"? Przyznaję, byłoby to dla mnie sporym zaskoczeniem, dotąd bowiem uznawałam siebie za osobę nowoczesną, skłonną do rewizji ustalonych zasad, w nikłym tylko stopniu przywiązaną do tradycji. Po namyśle muszę stwierdzić, że awersja do "nowości" tyczy się li tylko takich, które wynikają z chęci udziwnienia. Mówiąc krótko, całej tej kreatywności, którą się gorliwie wykazują ot, na przykład serwisanci witryn. Co i rusz mnie ktoś na siłę uszczęśliwia - a to nowym interfejsem, a to znów układem strony. Czego ja, o dziwo, nie potrafię zdzierżyć nijak.
Lubię mieć wszystko pod kontrolą tudzież raz na zawsze ustalone. Koniec, kropka, amen.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Gość

cóż stąd
że ból jest nieproszonym gościem
któremu
bezlitośnie trzeba wskazać drzwi
wszelako
jeśli on jest wszystkim tym
co moje

cóż we mnie z mego
wtedy się ostanie

niedziela, 13 listopada 2016

Wołyń - czy było warto

Otóż warto. Aczkolwiek, nie ukrywam, w jakiś sposób film nas jednak rozczarował.
Nas, czyli mnie i moją siostrę, bowiem druga siostra tudzież kuzyn odżegnali się od pójścia nań.
Dla kogoś w pewnym sensie już uprzedzonego o tych wszystkich okropieństwach, jakie na ekranie go czekają, można by właściwie rzec, iż nie były takie straszne. To znaczy, były, chcę tylko powiedzieć, że nie miały już tej mocy zaskoczenia.
Ogólnie biorąc, dla mnie Wołyń - jak na film o tak wielkim ciężarze gatunkowym - prezentuje większość wad obrazu fabularnego przy jednoczesnym braku zalet dokumentu. Trudno mi było utożsamić się z którymkolwiek z bohaterów, tak mało pogłębione są ich sylwetki, tak płaskie portrety psychologiczne. Miałam chwilami wrażenie, jakbym oglądała tę rzecz spoza szyby. (I cóż stąd, że tak de facto było, widz powinien mieć wrażenie, iż znajduje się pośrodku zajść.) Poza tym przeszkadzały mi, i to nawet bardzo, wszystkie te przeskakujące kadry. Innymi słowy, nikt nic nie wie, chociaż to bynajmniej nie jest czeski film. Cóż, nawet, jeśli to było zamierzone, to i tak z pozycji widza uznaję skutek za chybiony. Za to gdy idzie o scenografię - na którą się składają między innymi takie elementy jak charakteryzacja i efekty specjalne - według mnie prawdziwa bomba. Wszystkie te niemal na oczach widza wypruwane flaki, odcinane głowy, ręce, nogi. Chylę czoła, szacunek wielki.
Ręka, noga, mózg na ścianie. I mucha na goownie.

Dla mnie swego rodzaju probierzem, czy rozrywka wartościowa jest bądź miałka, bywa to, czy następnego ranka budzę się z projekcją tegoż. W tym zaś przypadku obudziłam się niejeden raz.
Zatem było warto.

sobota, 12 listopada 2016

Tu i teraz

Gdybym tak miał jakiś nieodkryty talent - marzy se niejeden ktoś. 
Lecz co to w ogóle jest ten jakiś "nieodkryty" talent. Czy to jest coś, o czym nikt, o dziwo, tej pory nie usłyszał, czy też raczej coś, o czym się samemu nie wie. (Po mojemu bardziej to drugie.)
W przeciwnym razie trza by było rzec - nieujawniony. Światu nieujawniony,  akurat zainteresowanemu znany doskonale. Tylko czy jest prawdopodobne, by ktoś coś takiego skrywał całe lata. (Bo według mnie to znowu jakoś się nie kuma.) Ot, powiedziałabym, ów talent się skrystalizował, objawił, zmaterializował, czy też jakkolwiek coś takiego nazwać - tu i teraz właśnie. 
Jest w tym jakiś sens? 
A koniecznie musi?

środa, 9 listopada 2016

Totalna załamka

Jestem zdruzgotana tudzież pozbawiona chęci. I to do czegokolwiek.
Nic mi się nie chce. Nawet płakać mi się nie chce. Szczególnie już płakać nie mogę, ponieważ jak zacznę, to nie będę mogła przestać.
Nie, spokojnie, nikt mi nie umarł ani nie spotkało mnie nieszczęście, które w opinii ludzkości uprawniałoby mnie do tego typu odczuć. Tu chodzi "tylko" o moje zawiedzione nadzieje. A jednak...
Niby jeszcze przeglądam jakieś tam ogłoszenia, ale zaczyna do mnie docierać, że to praktycznie na nic. A tak się cieszyłam (starając się nie zapeszać) aż do wczoraj.
Już od jakiegoś czasu - tak mniej więcej od półrocza - poszukuję odpowiedniego lokum.
Były na mej wyboistej drodze wzloty, były i upadki. Już-już wydawało się, że to swoje wymarzone mam na wyciągnięcie ręki; potem się okazywało, że albo przeszło mi koło nosa, albo nie było mnie na nie stać, albo nie było rychłych szans na sprzedaż mojego obecnego.
Wreszcie tydzień temu bratu niemal udało się sfinalizować sprawę mieszkania, które z bratową oglądałyśmy latem. Napisałam "niemal", bowiem pozostało jeszcze tylko uzgodnienie wizyty u notariusza. Bratowa prowadzi własne biuro pośrednictwa, zatem jej opinia dla mnie jest wiążąca. Ona zaś uznała, że ów lokal wart jest zakupienia. Mnie to mieszkanie spodobało się do tego stopnia, że nie mogłam przestać o nim myśleć. Tymczasem dzisiaj brat poinformował mnie, że "babsko" (bo jak inaczej taką panią nazwać?) od paru dni nie raczy odpowiadać na jego telefony tudzież sms-y w sprawie. A przecież na wstępnym etapie każdy ma prawo zmienić decyzję, zatem po co taka strusia polityka? Cóż, wygląda na to, iż właściciele sprzedawanych mieszkań są w większości niepoważni. Zaś pośrednicy - nieprofesjonalni. Jak tak dalej pójdzie, z moich planów nici.
Już nie widzę żadnych ofert, które spełniałyby moje (i tak już solidnie zweryfikowane) kryteria, zwłaszcza te cenowe. Tylko sobie humor psuję porównując mieszkanie, które sobie upatrzyłam z tym, na co teraz mogę za tę sumę, którą dysponuję,  liczyć. Ech, biednemu zawsze w oczy wiatr...
Jutro przychodzi ktoś obejrzeć moje mieszkanko, ale nawet jeśli mu się spodoba, to czy uda mi się w krótkim czasie znaleźć coś odpowiedniego dla nas?
Może jeszcze los okaże się łaskawy, karta się odwróci i mieszkanie jednak będzie moje?
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko modlić się za patronkę ulicy, na której mieszkanie się znajduje (Emilia Hoene).
Z ostatniej chwili: brat wyszukał mi dziewięć ofert, na widok których nie udało mi się łez powstrzymać. Koszmar. Dwie z nich były wręcz takie, iż płakałabym nawet wtedy, gdyby to brat z własnej kieszeni pokrył koszt zakupu.

czwartek, 3 listopada 2016

Ja to dopiero mam wzięcie!

Natyka się razu pewnego moje dziecię na niejakiego Jeremiasza, zwanego przez nas Ogrodnikiem.
Ot, w autobusie, bez możliwości wymigania się od rozmowy.
Pan Jeremiasz, inżynier ogrodnik i architekt krajobrazu w jednym, prowadził kiedyś na dzielni sklep ogrodniczo - nasienny. Swego czasu proponował nawet wakacyjną pracę dziecięciu. Rzecz nie doszła do skutku tyleż z powodu kiepskiej oferty, co i świdrujących oczek pracodawcy in spe.
Dziadyga w typie podlotka, czyli podlatującego. Pod siedemdziesiątkę w rzeczonym przypadku.
- Wiesz, ja to w swoim życiu już trzy żony miałem, a wszystkie bogate - rozmarzył się mężczyzna.
- O! - sentencjonalnie wzdycha moje dziecię, bo i cóż innego można tu powiedzieć. (To by tłumaczyło wypasioną chatę z ogrodem tudzież basenem, myśli sobie w tak zwanym międzyczasie.)
- Ale bez obawy, ja się dobrze pilnowałem żeby z żadną kościelnego ślubu nie brać. Teraz mam czystą kartę i wreszcie mogę żenić się z miłości. A twoja matka to baaaardzo przystojna kobieta - dodaje łypiąc okiem znacząco. Dziecię me zakłopotane, rade jak najszybciej zmienić temat.
- Panie Jeremiaszu, a jak tam ...interes? (Ups!)
Kurtyna.

niedziela, 30 października 2016

Aniela

Starsza pani już od jakiegoś czasu czuje pewien niepokój. Czy aby to wszystko uda się jakoś ogarnąć.
- Wszystkich Świętych za pasem, a tu jeszcze nic nie ustalone - wita nieco nerwowo od progu opiekującą się nią córkę.
- Ależ mamusiu, nic się nie martw, daj mi tylko chwilkę. Powykładam zakupy i przyjdę z notesem - wspólnie ustalimy, co i jak.
- No dobrze, tylko szybko, bo się denerwuję, czy na wszystko nam wystarczy. I tak się zastanawiam, od kogo możemy pożyczyć, gdyby jednak nam nie wystarczyło. Bo to i kwiaty na dwa groby (50 złotych starczy?), znicze (to w Biedronce), no i najważniejsze - wypominki. Księża Sercanie, Sanktuarium w Skępe, Werbiści z Pieniężna - zaczyna wyliczać na jednym oddechu.
- Może od Providenta - rzuca sarkastycznie córka. - Mamo, od nikogo nie potrzebujemy pożyczać, dosyć mamy własnych. No, może tylko rzeczywiście nie stać nas na "futrowanie" Rydzyka.
To oczywiste, że absurdem byłoby zadłużanie się w takim celu - mówi powoli i wyraźnie, nieświadomie lekko podnosząc głos. Po czym się natychmiast mityguje - wszak po udarze matka nie straciła słuchu, to tylko RM nad łóżkiem sączy jej non-stop swój własny przekaz.
- O, tutaj mam przygotowane formularze, trzeba będzie porobić przelewy.
- Lecz wiesz, że za każdy przelew trzeba płacić ekstra - rzuca od niechcenia córka. Może zatem lepiej posłać w jedno, czy dwa miejsca, ale za to większe sumy?
- Tak, tak, wiem, że to kosztuje, ale trzeba wysłać wszystkim, oni odprawiają msze przez cały miesiąc a niektórzy nawet i przez cały rok.
- Skoro tak, to w porządku, chciałam tylko się upewnić.
Wysłać "wszystkim", czyli takim, którzy się zgłosili - przysyłając koperty z przekazem. I tak mamy szczęście, że jest ich tylko pięciu, bo gdyby na ten przykład było ich z piętnastu, mogłoby już nie wystarczyć środków. (Takie myśli pośpiesznie przechodzą przez głowę córce.)
Uporządkowawszy sobie wszystko, kalkuluje, że "ogarnie". Jeszcze tylko dwa kościoły - parafialny i Dominikanów - ale to już nie przekazy, lecz osobiście, w zakrystii.
- Będzie ok, damy radę - uspokaja matkę.
Potem wypisuje imiona zmarłych, porządkuje przekazy, rozkłada pieniądze do przegródek, a następnie idzie do banku zrobić przelewy. Wkłada do kopert dowody wpłat wraz z wypisanymi imionami, nakleja znaczki i do skrzynki wrzuca. Uff, załatwione, mówi do siebie w duchu. Jutro w Biedronce kupię znicze i wkłady, kwiaty może już w sobotę - córeczka zawiezie mnie samochodem. Mąż siostry ofiarował się w tym roku porządkować groby; wszak cały dzień będąc u matki, nawet nie miałaby kiedy tego zrobić.

Następnego dnia poszukując jakiegoś dokumentu córka zauważa skromnie wciśnięte za serwetnik jeszcze trzy wypełnione przekazy. Jeden dla Karmelitanek z Ełku, i dwa dla Radia Maryja - jeden na 20 i drugi na ...100 złotych. Tego było już za wiele, miarka się przebrała.
- Mamo, nie tylko nie musisz ale wręcz nie powinnaś dawać pieniędzy z tego jedynie powodu, że ktoś nalega. Innymi słowy - mówiąc bez ogródek - jest natrętny. W taki sposób cała twoja emerytura odejdzie w siną dal - nie wytrzymuje córka. 
- No tak, pamiętam, jak ksiądz Marek na kolędzie złościł się na ojca Tadeusza, że ten robi pranie mózgu staruszkom. Biedaczki chodzą w zasikanych pampersach, a każdy grosz ładują do jego kieszeni - śmieje się matka.
Nie zatraciła bowiem poczucia humoru, mimo, że udar trochę jej pomieszał szyki.
Wieczorem córka opowiada o tym swojej siostrze. Postanawia, że jeszcze tylko pośle ten ostatni przekaz do Karmelitanek. No i może mniejszą sumę do RM, ale to już na pewno nie w listopadzie - to żadne wypominki nie są. Co się zaś tyczy złotych stu - nie ma takiej opcji. Po moim trupie - mówi - Rydzyk niech się goni.

sobota, 29 października 2016

Dylemat

 (Z cyklu Rozważania na pograniczu)

Jeśli nie jestem w stanie wyartykułować jakiejś prawdy, a w zamian głoszę inną, równie szczerą i ważną, czy to jest kłamstwo?
Jeżeli prawdę o sobie ujawniam w wybranym li tylko obszarze, zakrywając inne, czy to jest nieprawda? Wszak obszar niedopowiedzeń jest kanwą, na której da się stworzyć nieskończenie wiele. A jeśli coś się da, zawsze się to robi.
Może zatem lepiej nic? - wtedy nie ma punktu zaczepienia, nie ma pożywki otwierającej pole wyobraźni.
Mamże odpowiedzialność za cudze inspiracje, czy też jestem w swoich prezentacjach wolna?

piątek, 28 października 2016

To "tylko" sen?

Sen. Niby nic nie znaczy - w sensie, że niczego mi nie gwarantuje - lecz mam świadomość, że nie może być po prostu niczym. Jeśli to bowiem tylko wytwór mej podświadomości, musi mieć znaczenie, jaka jest owego snu materia. Tak ze szczętem na marne - z gruszki to, czy z pietruszki?
Głazu toczenie mozolne, doznanie pustki, czy piękna miłosna relacja.
(Miłosna, nie seksowna, żeby mi tu było jasne!)
Ja absolutnie się nie godzę z tłumaczeniem snów z gatunku "konia widzieć". Nie, to nie dla mnie.
Bo jest różnica, i to zasadnicza, w jakiej scenerii występuje taki przykładowy koń.
Ba, dla mnie scenografia ma znaczenie wprost kluczowe.
Zatem osłonię te płomyczki wątłe, niech przetrwalnikiem będą mi na przyszłość.
Niech grzeją serce, gdy wiekiem zmrożone.
Aliści ...może w starym piecu pali już tylko przysłowiowy diabeł?
(A ja z tym gościem żadną miarą nie chcę do czynienia mieć.)

niedziela, 23 października 2016

Norge

- To co, piesku, chcesz iść do nieba? Zlustrowawszy pełnym współczucia, a jednocześnie bystrym i fachowym wzrokiem przyprowadzone do lecznicy zwierzę, spytał weterynarz. A trzeba wiedzieć, że jest to wybitny specjalista, lekarz doświadczony, bez reszty oddany czworonożnym swym pacjentom. Byłoby wprost niepodobieństwem, żeby pochopnie podjął decyzję. Zwłaszcza tę ostateczną.

Opiekunowie Norgutka - bo tym zdrobnieniem przywykliśmy go nazywać - przywieźli go tutaj na zastrzyki. Dwunastoletni piesek, a właściwie pies, gdyż rozmiary miał imponujące, od pewnego czasu niedomagał na wątrobę. Zmieniono mu karmę na specjalistyczną, włączono antybiotyk tudzież poddano całej serii zabiegów. Mimo to od pewnego czasu przestał kontrolować załatwianie potrzeb, zwłaszcza, że miał trudności z poruszaniem się, a co za tym idzie, nie był w stanie wejść ni zejść z drugiego piętra.

- Panie doktorze, wpadłyśmy z córką na taki pomysł: położymy mu w korytarzu linoleum, żeby mógł się tam wypróżniać, my zaś niezwłocznie będziemy po nim sprzątać.
- Proszę pani, w życiu każdego pieska dwie sprawy są najważniejsze: siku i kupa. Siku i kupa, że się tak dosadnie wyrażę. Kropka. Inaczej cały dom byłby zainfekowany, a to nikomu na dobre by nie wyszło. Żadne zastrzyki nie mają już tutaj sensu.
- Ale przez telefon mówił pan...
- To była taka przybliżona, niewiążąca diagnoza, oparta na prognozach z ubiegłego miesiąca.
- Czyli nie ma już dla Norgutka ratunku?
- Cóż, przykro mi...

Nie było już odwrotu i nasz Norgutek przeniósł się za Tęczowy Most.
Miał tylko 12 lat i zawsze gdzieś w głowie będzie kołatać myśl, że to jeszcze za wcześnie. Żal i wyrzuty sumienia (bo dlaczego akurat teraz, dzisiaj, a nie na przykład za tydzień) będą towarzyszyć domownikom długo. Wszak pies, który od wielu dni nie chciał już wychodzić z domu, tego akurat dnia zerwał się ochoczo z posłania i ruszył w ostatnią podróż. Może coś przeczuwał...

To był przepiękny i absolutnie wyjątkowy pies. Płowy mieszaniec labradora i owczarka niemieckiego.
Duży Beżowy Pies, jak nazywali go sąsiedzi. Gdy jego pan celebrował z nim spacery, zwierzę budziło powszechny podziw - tak piękną i szlachetną miało fizjonomię.
Niestety, jego nadmierna pobudliwość ruchowa skutecznie uniemożliwiała mi zrobienie jakiegokolwiek adekwatnego zdjęcia. Poza tym był, zdaje się, niefotogeniczny, dlatego żadne z nich nie oddaje rzeczywistej jego urody.


Tuż przed odejściem

Lecz tak poza tym, sporo było z nim kłopotów.
Już od szczeniaka całe dnie spędzał na poszukiwaniu własnego ogona, który ssał namiętnie i używał miast kropidła. Pewnego razu nawet odgryzł sobie kawałek, w wyniku czego szlachetny ów organ uległ paskudnej infekcji. Pan doktor musiał mu go skrócić do takiej długości, aby już nie mógł zębami ogonka dosięgnąć. Potem psi behawiorysta zdiagnozował u niego chorobę sierocą. Przyczyny takowej musiały mieć źródło w dzieciństwie, został on bowiem wzięty od bliżej nieznanych nam ludzi.
Lekarz zlecił również zabieg kastracji, po którym rzeczywiście Norguś znacznie się uspokoił, wyciszył i ...zaczął przybierać na wadze. Trzeba było wdrożyć odpowiednią dietę, w wyniku której na szczęście waga wróciła do normy, a i sierść zrobiła się błyszcząca.
W ciągu ostatnich dwóch lat uwzięły się na niego wszelkie choróbska. Spośród których zwyrodnienie stawów biodrowych zdawało się być największą niedomogą. Stąd właśnie seria kosztownych zastrzyków, z którymi wiązano realną nadzieję na przywrócenie sprawności. Wszak nie był to jeszcze tak stary pies, by już spisywać go na straty, godząc się z kalectwem. O ile sobie przypominam, miał jeszcze zabieg operacyjny usunięcia prostaty.

Norguś był wyjątkowym ulubieńcem mojego dziecięcia; piesek był mu powierzany w szczególnych okolicznościach - kiedy to na przykład wszyscy jego opiekunowie musieli pilnie wyjść na wiele godzin. Zwierzę nie było bowiem w stanie pozostawać w domu samo. Cały budynek był w takich razach wprost na nogi postawiony jego wyciem i szczekaniem. Jedna z sąsiadek zagroziła wręcz policją.
Pamiętam również i taką sytuację. Pozostawiony w domu Norgutek doszczętnie zdemolował mieszkanie. Pościel na łóżkach była pobrudzona, lodówka otwarta i wybebeszona, a masło wyjedzone do papieru. A nawet, o dziwo, jakimś cudem zdołał otworzyć piekarnik, zdjąć z rożna kurczaka i objeść go skrzętnie aż do gołych kości. Wprost nie mogliśmy wyjść z podziwu, jakim sposobem ten młody pies mógł takiego wyczynu dokonać. Musiał być bardzo mądry ...i niemądry zarazem.

Nie ma drugiego takiego i nigdy już nie będzie.

A jednak życie biegnie dalej i oto wszyscy zatęsknili za kolejnym pieskiem. Wszak w tej rodzinie (mówię o rodzinie męża mojej siostry) pies towarzyszył dzieciom od zawsze.
Nietrudno było się domyślić, iż wybór padnie na zwierzę ze schroniska. Niech tym sposobem choć jedno psie życie stanie się szczęśliwsze. Tym razem uzgodniono, że ma być to piesek małych gabarytów. Na pewno niełatwo będzie się przestawić (zawsze podobały się nam raczej spore psy), jednak względy praktyczne przeważyły. Pan domu jest po zawale i w razie choroby nie byłby już w stanie taszczyć po schodach tak dużego zwierza.

Po kilku pracowitych tygodniach, wypełnionych odwiedzinami w schronisku, spacerami i wzajemnej adaptacji decyzja nareszcie została sfinalizowana i oto Maniek jest już w swoim nowym domku.
Następnym razem wrzucę lepsze fotki, bo prawdę powiedziawszy nie miałam jeszcze okazji osobiście poznać pieska.
Maniek w schronisku
Zapoznawczy spacerek
Już w domku, z nowym przyjacielem

Z ostatniej chwili: siostra mówi mi przez telefon, że Maniuś jest cudowny, słodziutki i przylepny. Więcej o pieseczku napiszę już wkrótce.

czwartek, 20 października 2016

Czy lubicie swoje własne imię?

Moje siostry mają na imię Basia i Grażyna. Mają też, jasna rzecz, imiona drugie, tyle że nikogo to specjalnie nie interesuje.
Ze mną sprawa jest zgoła inna, widać rodzice nie mogli w tym względzie do porozumienia dojść.
Mam na pierwsze Małgorzata - to z inicjatywy mamy, zaś na drugie Ewa - co bardziej przypadło do gustu tacie).
Lecz, dacie wiarę, że wśród przyjaciół wczesnego dzieciństwa, a nawet w rodzinie dalszej nikt nawet się nie domyśla, jakie jest moje pierwsze, bądź co bądź urzędowe, imię. Dla nich byłam i jestem Ewą.
Ku mojemu utrapieniu, bowiem imienia tego nie znosiłam od dziecka serdecznie. Uważałam, że jest nieładne, za krótkie i ogólnie biorąc odpowiednie raczej dla psa.
Zdaję sobie sprawę, iż wielu z Was będzie mieć przeciwne zdanie i szanuję to. Co nie oznacza, że się nie poważę tu na wyrażenie swego. (To właśnie jest ten moment, kiedy powiem - to mój blog.) Wiem, wiem, że o gustach się nie dyskutuje. Dlatego też i nie dyskutuję, jeno tak prosto z mostu walę.

Kiedy po kilkunastoletnim odstępie urodził się nasz brat, mama już miała gotową koncepcję imienniczą. Postanowiła nazwać go Tomasz Łukasz. Na cześć Tomasza z Akwinu i Łukasza ewangelisty. Nieważne, że trochę do rymu. Puszczając mimo uszu nieśmiałe mężowskie protesty wysłała go do urzędu z odpowiednimi dyspozycjami. (W naszej rodzinie to mama zawsze grała pierwsze skrzypce.) Jakież było powszechne zdziwienie, kiedy po powrocie taty okazało się, że ...jednak odważył się przeprowadzić swoją wolę. Brat otrzymał imiona Lech Tomasz. Pierwsze z nich nosił bowiem starszy brat ojca, który zginął w Sztutthofie i którego pamięć tata chciał w ten sposób uczcić.
Cóż było począć, co się stało to się nie odstanie. Po spektakularnym spoliczkowaniu męża (należało mu się, należało) nie było innego wyjścia, jak tylko przejść nad tym do porządku. Czyli zgodnie z obowiązującym w rodzinie zwyczajem abstrahować od imienia pierwszego, używając wyłącznie drugiego. W mistyfikacji owej wziął ochoczo udział również i nasz tata, wszak już wystarczyło mu, że przeforsował swoje. Zatem od teraz braciszek był przez wszystkich nazywany tylko i wyłącznie Tomciem.
Trwało to aż do czasu, kiedy to trzeba było zapisać dziecko do szkoły. Teraz już mama, pomna niefortunnej sytuacji ze mną, podjęła męską decyzję. Zarządziła symboliczne staropolskie postrzyżyny, w następstwie których bratu przywrócono jego pierwsze, oficjalne, imię. Niełatwo, oj niełatwo nam przyszło tak od razu się przestawić, czas jednak robi swoje i dziś już mało kto pamięta "Tomcia". Chyba już tylko dawni koledzy przedszkolni, z którymi urwał się kontakt.

Czy podoba mi się moje imię, Małgorzata? Owszem, podoba (chociaż jeśli mam być szczera, wolałabym Magdalenę). Wprawdzie szkoda, że tak bardzo "popularne", lecz przynajmniej nie jest obarczone pokoleniowym piętnem. No dobra, nie będę się czepiać, mogło być o wiele gorzej.
Pewien szkolny kolega syna stwierdził, że "zabiłby starych" gdyby mu nadali takie imię, jakie nosi on. Czyli Jerzy. To się niestety zdarza (nie zabijanie, tylko urzędowe zmiany). Dlatego fajnie by było móc samemu wybrać. Coś jak za Piasta, najpierw dziecięce, a dopiero potem docelowe.

niedziela, 9 października 2016

Nie jest się prorokiem we własnym kraju?

Przy okazji zabawy u Panterki (już ona to potrafi nam wyzwania rzucać) poczułam się zobligowana do podróży w przeszłość. Ania poprosiła nas, byśmy udostępniły jej swoje "nastoletnie" zdjęcia.  
Wcale jej się nie dziwię, bowiem wkleiła takie, że (jak to mawiała Maria Czubaszek), aż przykro na nie patrzeć. Wysyłając własną fotkę miałam w głowie tę-że myśl. Gdzie mi tam bowiem do jej piękności było. Za to teraz refleksje chodzą mi po głowie zgoła insze.
Nie, nie w kwestii mej urody - nic się bowiem w mym odbiorze nie zmieniło i w rzeczonej sprawie nadal mam realistyczny ogląd. Chodzi raczej o ocenę opisową mego młodzieńczego lica.
Ponoć taka głębia bije z mojej twarzy, co to jest zwiastunem tej inteligencji którą się odznaczam teraz. Jak to mawiają, "już od młodości się zapowiadała na ..."
No właśnie, na co mianowicie? Tu nastąpiły ochy i achy na temat skromnej osoby mej.
Ja natomiast przywołałam sobie siebie z czasów tego zdjęcia. I niewesołe, oj niewesołe są to wspomnienia... 
Co mogę dziś powiedzieć o dziewczynie na tej fotografii i do jakiego stopnia z nią się identyfikuję?

Jest pewien smutek, mroczność, lubowanie się ucieczką w introwersję. Jest zagubienie i, o dziwo, wręcz samotność mimo licznej obecności "bliskich". Również i tych bez cudzysłowu bliskich.
Bo ja nie byłam wcale mądra wtedy. Czy dziś nią jestem?
O, dzisiaj to ja jestem jak ten szczwany lis. I już nie ze mną te numery, co to je można było robić kiedyś. Nie mnie oceniać - jestem mądra, czy nie jestem. Bywa z tym różnie, lecz przecież nie zamierzam się tu afiszować fałszywą skromnością. Przyznaję, mam świadomość tego, w czym naprawdę jestem dobra, chociaż niekiedy czuję się tak głupia jak z tej lewej nogi but.
Moi kochani, nawet nie wiecie, ile znaczą dla mnie Wasze miłe słowa. Jestem wręcz zakłopotana - tak jakoś zdają mi się być na wyrost. Zatem niech będą punktem wyjścia do dalszej pracy. 
Swoją drogą, zabawne, jak trudno "we własnym kraju być prorokiem". Bo gdyby tak się zastanowić, jak pod tym kątem widzi mnie rodzina, to chyba nie byłoby tak różowo.
Najpewniej widzą we mnie "oryginała" i odludka, trochę może i nieudacznika.
Ja w każdym razie nie zamierzam z tym polemizować.

poniedziałek, 3 października 2016

Trzy lata

Miał być specjalny, okolicznościowy post na 30 września. Potem już posta być nie miało, zaś ostatecznie  jednak miał. Wyszło jak wyszło, czyli tak jak zawsze. Innymi słowy, troszkę post factum.
Niemoc dopada mnie cyklicznie i paraliżuje wszystkie moje, już z natury anemiczne, chęci. Sprawia, że dosłownie kiszę się we własnym sosie. Czy tak zawsze musi być? Wierzę gorąco, że nie musi i nie będzie. Kropka.
Trzy lata to szmat czasu, wziąwszy pod uwagę ogrom doświadczenia. Ogólnie biorąc, wielka frajda, chociaż bywało też niewesoło.
Podobnie, jak wielu z Was miałam blogowe wzloty i upadki. Pytania o sens ogólnie i sens pisania w takim kształcie, w jakim sobie założyłam. Teraz nie pytam już o nic, niech czyni swą powinność nieuchronna inercja.
Cóż to chciałabym napisać po tych trzech owocnych latach?
Po namyśle uznałam, że tym razem już nie będzie statystyki. Będzie za to co insze. Chcę Was uhonorować w sposób szczególny.
Niektórzy są mi wyjątkowo bliscy, innymi słowy zawsze mogę na nich (w kwestii odzewu) liczyć. Pozwólcie, że wymienię najpierw tych zaprzyjaźnionych. Są to: Panterka, Rybcia, Lidia, Ystin, Czarny Pieprz. A zaraz potem (z tego powodu "potem", że dzieli nas niewielki dystans): Ania M., Agaja, Emka, Dosia, Klarka, Pandemonia, Elka, Agnieszka Laviolette, Magda Spokostanka, Loona. Następnie: Graszka, Maks, Adam Madulski, Antoni Relski, Dorotea, Gaja, Izaraj R., Gosianka Wrocławianka, Iwona A., Iw-nowa, Miśka Grzegrzółka, Stardust, Emilia, Agata, Margerytka, Magda, Agnieszka, Repowoman, Pollyanna, Ewa Viosna, Lech. To nie są wszyscy - nie wymieniłam tych, którzy nie pojawiają się tutaj od dawna. Jest natomiast ktoś, kogo muszę wyróżnić w sposób szczególny, w moim bowiem "przeczuciu" najbliższy mi jest mentalnie. To Anna prowadząca blog Spod oka.
Z niektórymi natomiast jakoś się nie polubiliśmy, chyba nie było nam po drodze. Tak bywa, choćby na tej zasadzie, że Errata nie pomidorowa, to i nie każdy ją lubić musi.
Podobnie, jak niektórych z Was, mnie też niepokoiło pytanie o formułę wypowiedzi.
Czy pisać tak, jakbym tylko dla siebie? Czy też obowiązuje mnie konwencja. I czy oznacza to, że mam związane ręce. Czy muszę i powinnam liczyć się ze zdaniem innych? I muszę, i powinnam.
Ci "inni" bowiem oznaczają ...Was. A przecież z Wami chcę się liczyć i chcę Was szanować.
Nie lubię być nieproszonym gościem, toteż nikogo na siłę nie uświadamiam, co na każdy temat sądzę.
(W rozsądnych granicach, zgodnie z zasadą nic nie powiem, ale cicho też nie będę.)
Dlatego wciąż się uczę, by tak pisać, żeby wilk był syty, a i owca w jakiś sposób się ostała.
I wcale nie jest to konformizm. Raczej szacunek i empatia, nieustająca chęć rozwoju i poszerzanie własnych horyzontów.
Obserwuję nieco ponad 150 blogów. Jedne dlatego, że są interesujące. Nie, wróć, wszystkie są interesujące, tylko niekoniecznie z tych samych powodów. Niektóre czytam ponieważ lubię ich autorów, toteż ciekawi mnie ich życie. Inne dlatego, że są po mistrzowsku napisane. Jeszcze inne dla śniadaniowego brukowca. Albo też dlatego, że mnie po prostu...wkurzają. (Tak, tak, to nic zdrożnego, każdy ma prawo do swojej dawki adrenaliny.) Ponadto przebywanie w blogosferze pozwala mi zdobywać wiedzę o prawdziwym życiu. Ogromnie sobie cenię możliwość kontaktu i wymiany myśli z tymi, których tu poznałam. Choć czasem mam wrażenie, jakbym się znajdowała między młotem albo włożyła nos pomiędzy drzwi. Jak tu uzgodnić własne stanowisko z punktem widzenia tak diametralnie się różniących światopoglądowo ludzi. Jakoś nam się udaje, lecz ciągle mam intencję, aby się udawało pełniej. Wszak właśnie całe to bogactwo charakterów i osobowości powinno składać się na piękno relacji międzyludzkich.
Czy wśród blogerów znajdują się osoby, które podziwiam w takim sensie, że stanowią dla mnie wzór, że im "zazdroszczę"? Co prawda w kwesiach merytorycznych podziwiam niejednego z Was, jednak najwyższą kategorię stanowi dla mnie forma.
Toteż wyróżnić muszę Katahrezę oraz Pandemonię. (Od wypowiedzi ściśle poetyckich chwilowo abstrahuję; tę kategorię omawiać będę innym razem.)
Za to gdy o dowcip idzie, niezrównanym mistrzem jest mi Czarny Pieprz - alias Wieprz.
Bo z tym poczuciem humoru, jak się temu przyjrzeć, to jest tak, że najwięksi komicy są prywatnie ...smutasami. Sama do takowych się zaliczam i poczucie humoru mam z gatunku tych wisielczych.
A zatem nie dziwota, że tak podziwiam Wieprza, którego niemal każdy post dosłownie wbija mnie w siedzenie. Wierzcie mi, nie jest łatwo brnąć w meandry obscenicznego nierzadko dowcipu, ani razu nie otarłszy się o kicz, a na dobitkę cały czas trzymając się meritum. Inteligentny dowcip serwować na wesoło,  zachowując odpowiedni poziom - trudna sztuka. Gorzka ironia - wiem to z własnego doświadczenia - przychodzi człowiekowi znacznie łatwiej. (Pewnie mam ją we krwi.)
  
Na koniec wreszcie chcę poprosić o wyrozumiałość - nie jestem w stanie już udzielać się tak intensywnie, jak było do tej pory. Ostatnio jest mnie tu niewiele - w obliczu obowiązków, które nieproszone spadły na mnie teraz. Co nie oznacza, iż nie uczestniczę, gdyż regularnie Was odwiedzam i nie zapominam. Bo wprawdzie, owszem, padały w myślach pytania o sens, lecz ostatecznie zwyciężył mus. I nawet gdybym miała nie napisać więcej nic, to nie ma takiej opcji, bym zniknęła z Waszych orbit. Dobrze mi tutaj. Jednak nie zawsze mogę skomentować każdy post, gdyż brak dostępu i te sprawy. Być może moja obecność przybierze nieco inną formę, niewykluczone, że i miejsce również. Chcę teraz bardzo podziękować wszystkim Czytelnikom tudzież Sympatykom za wszystkie urocze chwile, które złożyły się na te trzy minione lata. Rzecz jasna mam na myśli nawet tych Anonimowych. Może się, moi mili - w celach zapoznawczych - ujawnicie? Pliiiiiizzzzz.

niedziela, 4 września 2016

O szczęściu

Szczęście to moja zgoda na mnie - twierdzi znana psycholożka, Katarzyna Miller.
Być może tak właśnie jest. Przynajmniej to jedna z licznych koncepcji.
Wygląda więc na to, że nie dałam sobie jeszcze całkowitej zgody na bycie mną - cokolwiek to znaczy.
Czyżbym do tej pory nie wiedziała, iż takowej zgody należy sobie udzielić?
Albo też stąd się bierze opóźnienie mej decyzji, że nie mam bladego pojęcia, na co konkretnie tak szczodrze zgodzić się powinnam. Innymi słowy, zachodzi obawa, iż nie do końca jeszcze siebie znam.
Z czego to wynika i czy kiedyś wreszcie uda mi się tego dociec? Bo jeśli - jak się mawia - tu jest pies pogrzebany, kto wie, może już za niedługo to osiągnę. Powie ktoś - późno.
Zgadza się, lecz w rzeczonej kwestii lepiej późno jest, niż później albo nawet wcale.

czwartek, 1 września 2016

Nieczysta gra

Niektórzy ludzie twierdzą, że jedynie słuszną drogą jest ta, którą wiedzie ich własny interes.
Stanowi on zresztą jedyny wyznacznik sukcesu; przy czym każdy sposób jest dobry, żeby takowy osiągnąć. Ja w żadnym razie nie zamierzam bawić się w tę grę.
Nie zniżę się do intrygowania nawet przeciw komuś, o kim z całą pewnością wiem, że intryguje przeciwko mnie. Co więcej, zawsze będę się starać rozumieć czyjeś racje, abstrahując od tego, czy ktoś daje posłuch moim. To może być trudne - wiem - mimo to zamierzam przynajmniej próbować.
Własny interes to bardzo szerokie i niejednoznaczne pojęcie. Niekiedy można się na tym nieźle przejechać.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Inka

Zmierzając w stronę Kościoła św Jana, gdzie miał się odbyć chrzest córeczki mojej siostrzenicy musiałam co i rusz przebijać się przez jakiś uliczny zator. Przejścia były częściowo zablokowane, ruch sterowany ręcznie przez policję. Bo oto wczoraj w naszym historycznym mieście odbyła się uroczystość szczególna. W asyście Głowy Państwa, przedstawicieli Sejmu, Senatu i Rządu, tudzież całego sztabu zaproszonych gości złożono do grobów szczątki dwojga spośród naszych Bohaterów Wyklętych. Danuty Siedzikówny - Inki oraz Feliksa Selmanowicza - Zagończyka.
W oczekiwaniu na ceremonię Chrztu gawędziliśmy sobie luźno o tym.
Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się, jak trzeba - napisała Inka w więziennym grypsie adresowanym do jej bliskich.
- Ale czy koniecznie trzeba było aż tak się zachowywać? - spytała trochę w powietrze moja mama.
Rozmawiała o tym rano z jedną z sióstr i obie doszły do wniosku, iż nie są przekonane, czy aby naprawdę warto było ponosić tak wielką ofiarę. Przecież to była bardzo młoda dziewczyna, mogłaby jeszcze i teraz dalej żyć...
- Teraz co najwyżej mogłaby być już starą, może nawet fajdającą w pieluchy, albo plotącą trzy po trzy kobietą - wypaliłam dosadnie, aczkolwiek wcale nie złośliwie. Na szczęście wszyscy posiadamy pokrewne poczucie humoru i nikt nawet specjalnie się nie obruszył. O ile bowiem niejednego z nas czeka na starość łóżko i pampersy, nie bez różnicy jest, czy dzieje się tak pod koniec spełnionego, owocnego życia, czy też takiego, w którym dominuje gorycz i porażka. Oraz towarzyszące im wyrzuty sumienia, których żadną miarą nie sposób zagłuszyć. Takie zaś prawdopodobnie byłoby życie Inki, gdyby jednak zadecydowała, że nie warto "zachowywać się, jak trzeba". Bądź też zwyczajnie, po ludzku nie wytrzymała - ot, choćby jak ci, przez których ona i Zagończyk trafili pod sąd.
To dzięki takim ludziom, jak Inka możemy cieszyć się naszą wolnością; również wolnością słowa, która paradoksalnie skutkuje teraz kwestionowaniem zasadności ofiar z ich własnego życia.
Zbyt wielu czuje się w prawie, aby perorować na ten temat. Zmienił nam się punkt widzenia, trudno już sobie nawet wyobrazić, by mogło zaistnieć coś takiego, za co by warto oddać własne życie.
Bo przecież mamy je tylko jedno. Po powrocie zamierzałam jeszcze omówić sprawę z Dziecięciem. (Jak bowiem nieraz już wzmiankowałam, najmędrszy to człek na tym świecie.)
Chciałam się tylko upewnić, ponieważ, jak trafnie przewidywałam, zdania nasze okazały się zbieżne.
- Rzecz w tym, że ludziom obce jest myślenie historyczne - mówi moje dziecię.
Tymczasem każde wydarzenie należy rozpatrywać w kontekście tych warunków, w jakich zaistniało pierwotnie. To  nie decyzja Inki była błędem, czy brawurą. Prawdziwą klęską były rządy tych, za sprawą których taka powinność zaistniała. Wszak właśnie ludzie, zdaniem których na utratę życia "zasłużyła", mają na rękach krew. 

Ciekawe, jaki mielibyśmy rzeczonej kwestii ogląd, gdyby chodziło o nasze własne dziecko.
To nie jest pytanie, bo nie odważyłabym się komukolwiek - nawet sobie samej - takowego zadać.

sobota, 27 sierpnia 2016

Modlitwa

Ci, którzy zachęcają do pełnienia dobrych uczynków często szermują argumentem, że każdy taki zwróci nam się stokrotnie, a co najmniej do nas wróci. Czy to przypadkiem nie wyrachowanie, tak czynić dobro z myślą o korzyści własnej? Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi dobro materialne.
Być może jest tu jakieś zagrożenie, chociaż w zasadzie myślę, że niewielkie.
Co najmniej zaś społecznie nieszkodliwe.
Jest jednak dziedzina, w której nie dość, że nie ma miejsca na egoizm, to wręcz "interesowność" taka z gruntu mile jest widziana.
Każda modlitwa daje mi radość podwójną. Po pierwsze, bo przyczyniam się do przysporzenia komuś dobra; po drugie, mam tę niezachwianą pewność, iż generuje dla mnie czysty zysk.
Takie dwa w jednym: tobie dam, a mnie ani na jotę nie ubędzie.

Dziś była za operację Ani.

_____________

Z ostatniej chwili: jeszcze o zdrowie dla Kudełka.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Post w tonie takim, jak na mój Urodzinowy przystało

Do moich kolejnych Urodzin niewiele już zostało ponad tydzień. I znów wycieczka do Ukochanego Miasta. (Ostatnimi czasy bywało tak w dwuletnim cyklu.)
Ta pierwsza - najważniejsza, z 2012 roku - cała była magią. I nie chodziło o atrakcje turystyczne, bardziej o klimat i grę wyobraźni.
Następna - z 2014 - była równie piękna; każda chwila spędzona tamże niosła moc pokrzepienia dla znękanej duszy. Choć prawdę mówiąc, czułam się już trochę jak w czapce niewidce.
Tymczasem wczoraj ...
Nic wprawdzie nie zapowiadało fiaska tego przedsięwzięcia. 
Dziś jeszcze co i rusz doświadczam promiennego deja vu. Lecz już po chwili doznaję pustki, ogarnia mnie poczucie niezdefiniowanej straty. Nie ma gwarancji, że jakaś atrakcja za każdym razem sprawi nam tę samą radość. Nie ma w tym powtarzalności. Wszystko zależy od kontekstu.
Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje (Mt 6,21). Słowa te najsensowniej oddają wszystko, co do powiedzenia mam. I może jeszcze: do trzech razy sztuka. Czwartego raczej już nie będzie. Bo tak na dobrą sprawę nawet nie ma po co.
- Pamiętasz, mówiłaś "zobaczyć Toruń i umrzeć" - wypomniała mi brak entuzjazmu córka:
- Owszem, lecz do "umarcia" niestety daleko. W tym chyba głównie rzecz.
Zważywszy bowiem naszą długowieczność, przyjdzie mi się pewnie kulać po tym świecie jeszcze ze trzydzieści lat. Zaś, co ciekawe, nieprawdą jest, że to nadzieja umiera ostatnia. Ona odpuszcza na którymś etapie, różnym dla każdego z nas. Potem już egzystuje tylko ciało - taki swoisty żywy trup. Żyje się w stanie agonalnym, niczym automat podejmując swoje obowiązki tudzież czynności umożliwiające.
Tak sobie myślę, ile osób - tu przede wszystkim mam na myśli ludzi młodych - nieubłaganie musi właśnie teraz umrzeć. A gdyby się zamienić z którymś z nich?
Idąc tym tropem myślowym załóżmy, że "oddajemy" swoje życie ...przyjmując je takim, jakie jest.
Oznaczałoby to długotrwałą agonię, a to zasadnicza różnica, czy umiera się szybko i bezboleśnie, czy też wręcz przeciwnie.
Ciekawi mnie, w którym momencie staje się już dla człowieka jasne, że się żadną miarą nie doczeka tego, na co liczy i w skrytości ducha całe życie "czeka"? (Nie mam tu na myśli biernego wyczekiwania, chodzi mi raczej o wartości, priorytety, które dla każdego są istotne.)
Dla mnie taki moment przypadł właśnie teraz. Nie mam na co liczyć, gdy o miłość idzie tudzież o pasjonującą pracę. Zatem, jeśli mam niezbitą pewność, że nie mogę już zrealizować swoich priorytetów, czy istnieje na tym świecie coś, co jeszcze teraz dałoby mi radość? Wygląda na to, że już nic, chociaż po zastanowieniu powiem, że ...pieniądze. Ostatni to już zresztą dzwonek dla nich. Bo wprawdzie owszem, pieniądz w każdym się przydaje wieku, lecz jednak cieszy nas do czasu jeno.

Kto wie, czy na stare lata nie pozostaje człeku już tylko radio Maryja i Telewizja Trwam, tudzież klepanie różańca. A co dla bezwyznaniowych? Może uniwersytety trzeciego wieku, odczyty i prelekcje. Gorzej natomiast, jeśli ktoś - jak ja - w żadnym z tych klimatów się nie odnajduje. Bo wtedy marny jego los.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

O wnioskach i przemyśleniach (1)

Moja wczorajsza rozmowa z siostrą dała mi pożywkę do przemyśleń.

Po pierwsze, nie warto bawić się w głuchy telefon, wszelkie ważne kwestie podejmując na gorąco. Choćby nawet i po to, żeby rozwiać (bądź potwierdzić) własne podejrzenia. Swobodna interpretacja czyjegoś nastroju, zwłaszcza w oparciu o relację osób trzecich nie sprzyja trafności osądu.

Zaś po drugie, skąd bierze się mit, iż pieniądze szczęścia nie dają.
Otóż dają, z tym, że jedynie na chwilę. Bowiem szybko się kończą, nie pozwoliwszy zaspokoić rosnących apetytów. Gdyby jednak założyć, że mamy nieograniczone konto, moglibyśmy dożyć setki wcale nie pytając, czy jesteśmy szczęśliwi. Tak się w życiu składa, że nie tylko czas to pieniądz, ale również ...pieniądz to praca. I to naprawdę absorbująca praca. Skonsumowawszy bowiem wszystko, co tylko do bieżącej konsumpcji się nadaje, zaczyna się człek ...nudzić. Po czym sam zaczyna tworzyć sobie "miejsce pracy". Stąd, zdaje się, pochodzą wszystkie ważkie przedsięwzięcia, wielkie projekty architektoniczne; stąd bierze się mecenat sztuki i fundacje pomocowe. 
Może by zatem - na mocy skrótu myślowego - uznać, że tylko praca może dać prawdziwe szczęście?
Że niby truizm i wyważanie otwartych drzwi?  Że każdy głupi dawno o tym wie?
Oj, nie wydaje mi się, nie wydaje...

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Jak to dosłownie "padłam" ofiarą

Praca, rozrywka i wypoczynek. Pomiędzy te trzy można z grubsza podzielić życie. Tak przynajmniej powinno być. Niestety, zdarza się, iż praca absorbuje do tego stopnia, że pozostaje już tylko ździebko czasu na regenerację sił. To ostatnie jest zresztą wskazane - w przeciwnym razie ekstensywna gospodarka własnymi zasobami prędzej czy później uniemożliwi nam sprostanie obowiązkom.
Rozrywka w tym kontekście jawi się już luksusem. Co nie jest na dłuższą metę dobre.
Bowiem dla naszej psychiki jest ona tym, czym dobre akumulatory dla każdego urządzenia.
Jednak nie każdy może sobie na nią pozwolić. I nie chodzi teraz o to, że kosztowna. Bo nawet rozrywka darmowa jest niekiedy wykluczona. To znaczy, niektóre osoby są z niej siłą rzeczy wykluczone. Albo też same muszą się wykluczyć. Jakie to osoby? Ano takie, które wszystkie swoje (skromne) siły zmuszone są zogniskować na pracy. Ponieważ tylko na pracę może ich wystarczyć. Przy dobrych wiatrach - po rozmowie z bratem takie akurat określenie na myśl mi przychodzi.

Moja córeczka dokłada wszelkich starań, by mi - tytułem odskoczni - zapewnić możliwie jak najwięcej letnich atrakcji. Stąd nasz sobotni projekt rodzinnej wycieczki do odległego o 50 kilometrów Tczewa. Dlaczego nie - wszak do tej pory znany nam był jedynie z przejazdów koleją.
W bliższym oglądzie miało się okazać, że nie ma tam zbyt wiele godnych naszej uwagi obiektów. Mieliśmy też spore trudności w namierzeniu lokalu gastronomicznego, który byłby godny "zaszczycenia". Można by rzec, taka Polska B. Aż nie do wiary, że niewiele dalej są Kaszuby - te zaś dosłownie tętnią życiem turystycznym.
Pomimo wszystko sama wycieczka i tak zapamiętana będzie pozytywnie jak też długo odgrzewana we wspomnieniach, kiedy to za oknem szarość i niepewność.
Przynajmniej mogłaby być. Zaś wszystkiemu winien ...Fejsbuk.
Krótko mówiąc, przydarzył mi się wypadek. Starając się stworzyć imponującą galerię na Fejsbuczka namiętnie pstrykałam telefonem fotki. Po czym zrobiłam spory krok do tyłu, a następnie raptowny zwrot o 180 stopni. Tym sposobem zderzyłam się z kantem granitowego słupa zagradzającego uliczkę pojazdom. W starciu z którym to słupem odniosłam kilka obrażeń. Koszmarny siniak o powierzchni 10 centymetrów kwadratowych na podbrzuszu i podobny, sześciocentymetrowy, na udzie. Ten ostatni wskutek upadku na ziemię. Telefon, co ciekawe, wyszedł z tego starcia bez szwanku. Nie ma to jak solidne zabezpieczenia. (Reklamę powyższych darujemy sobie ewentualnie.)
Do czego jednak zmierzam? Otóż wnioski ze zdarzenia są dla mnie jednoznaczne.
Tak, owszem, trzeba uważać. To też, jednak teraz mam na myśli co innego.
Jakże niewiele brakowało, bym pozostała całkowicie unieruchomiona. Moja kontuzja skomplikowałaby życie kilku innych, powiązanych, osób. Które w takim stanie rzeczy musiałyby przejąć moje obowiązki. Toteż ktoś, komu poruczono ważne zadanie powinien roztropnie gospodarować swoim czasem wolnym. Przeznaczając go głównie na relaks i regenerację sił. Rzecz jasna, zgadzam się, że osoba sprawna fizycznie tudzież zdrowa może sobie pozwolić na "aktywny" wypoczynek. W moim jednak przypadku musi to być jedynie coś, co nie nadwyręży resztek moich - szumnie powiedziane - sił.
Reasumując, jeśli do wyboru mamy pracę i rozrywkę, pierwsza z nich zawsze pozostaje priorytetem.
Dzielić czas pomiędzy jedną i drugą ma możliwość jeno taki, kto o sobie w pełni stanowiący.
Lecz choć lubimy mawiać, że to wolny kraj, prawdziwa wolność kończy się nam z chwilą, kiedy zobowiązujemy się rodzinnie. Bądź też zostaniemy siłą wyższą zobligowani.

A oto czarne (a właściwie fioletowe) na białym:

Sorki za striptiz, ale ...musiałam.

Zaś wszystkiemu winne jest poniższe zdjęcie:

Moja córeczka w towarzystwie kociewskiego tradycjonalisty,  Romana Landowskiego

poniedziałek, 25 lipca 2016

Obiecuję solennie

W oczach moich najbliższych uchodzę za osobę roztargnioną. A to ciągle coś gubię, to znów czegoś zapominam zabrać. Żegnajcie niezliczone zastępy parasoli, szalików, rękawiczek, a nawet ulubiona kurtko! O chusteczkach do nosa nawet nie warto wzmiankować.
Wracając autobusem z kolejnego "dyżuru" beztrosko położyłam na siedzeniu torbę. Taką, z którą na ogół nie rozstaję się nigdy. Trzymam ją na ramieniu bądź przynajmniej przekładam przez rękę pasek. Tym razem coś mnie podkusiło, by ją położyć na siedzeniu obok. Potem zwyczajnie wyszłam sobie z autobusu. Niestety, dopiero po czasie skonstatowałam, że jakoś mi podejrzanie lekko. Zrobiłam pospieszny rachunek sumienia remanent potencjalnie utraconych dóbr. Czarna sukienka - bynajmniej nie nowa, ale jedyna, w której się aktualnie mieszczę, brudna bielizna, domowy stanik ze złamaną fiszbiną, kilka T shirtów, no i - to prawdziwy pech - wyniki badań laboratoryjnych mojej mamy. Niewiele brakowało, a włożyłabym tam jeszcze swój najnowszy smartfon. Na szczęście coś mnie przed tym powstrzymało. Anioł Stróż, ani chybi.
Po chwili zorientowałam się, że w torbie pozostało jeszcze coś. Moje ulubione słuchawki!
Czyli problem wyglądał poważnie. Przełączyłam się na tryb działania.
Podeszłam do najbliższego autobusu, referując sprawę kierowcy. Uprzejmy pan podał mi numer do dyspozytorni. Niestety, chyba nie ten właściwy - nikt nie odbierał telefonu. Następny kierowca wykazał się większą skutecznością - połączył się przez SB radio z centralą, pytając, gdzie obecnie znajduje się pojazd, z którego wysiadłam. Domyślnie udałam się na przystanek, z którego odchodzą autobusy w kierunku powrotnym. Niebawem okazało się, że dobrym tropem poszłam. Pani dyspozytorce udało się połączyć z kierowcą "mojego" pojazdu. Już w toku usłyszanej rozmowy zorientowałam się, że torba szczęśliwie pozostała na miejscu. Hura! Nikt się na nią nie połaszczył. Innymi słowy, nie całkiem wymarła uczciwość w narodzie.
Za kilka minut podjechał autobus i zgłosiłam się do kierowcy. Pan wręczył mi torbę z uśmiechem. Voila! Uradowana podziękowałam serdecznie, obiecując, że będę się za wszystkich modlić.
Teraz muszę się z tego wywiązać. No i jeszcze obiecane dziesięć złotych dla świętego Antoniego. 
(Proszę mi się tu nie śmiać! To poważna rzecz.)
Obiecuję solennie - od dziś będę miała oczy dookoła głowy.
Czy to dziwne, że nie od razu sprawdziłam zawartość?
Chciałam nacieszyć się chwilą - i tak nie miałam wpływu na to, co niechybnie miało się okazać. Zajrzałam ostrożnie, miast niecierpliwie lustrować stan.
Bogu dzięki, nie brakowało niczego.

wtorek, 5 lipca 2016

Absurd

- Za jakieś, powiedzmy, pięć lat nie będę miał wyboru i będę musiał popełnić samobójstwo.
- No tak, lecz w jaki sposób chciałbyś to zrealizować - udaję, że rozważam z troską.
- Do tego czasu na pewno jakieś możliwości się otworzą. Dostępne będą odpowiednie procedury. Taką przynajmniej mam nadzieję.
- Ja zaś w cichości ducha liczę, że staną się zupełnie zbędne. Że zniknie powód, dla którego...
Pięć lat to mnóstwo czasu, wszak jeszcze mogą zmienić się układy, już tak niewiele brakowało.
- Ja również; tym niemniej wyjście awaryjne zawsze powinno być.

W jakim kierunku nastąpi progres - co bardziej społeczności się opłaci. 
Czy lepiej człowiekowi umożliwić, by mógł tożsamość swą konstytuować, czy też zwyczajnie spisać go na straty. Utylizować miast humanizować - toż to prawdziwy byłby absurd!

niedziela, 3 lipca 2016

Niespodzianka

- Wracam dzisiaj do domu, będę tak pod wieczór - mówię do dziecięcia przez telefon.
- Ale ...jak to, przecież uzgodniliśmy, że dopiero jutro. Ostrzegam, w twoim pokoju demolka, nogi nie ma gdzie postawić.
Entuzjazmu coś brak - myślę lekko speszona - tak to się mać swoją wita? Ot, sobie człek wyhodował na memłonie własnym!
- Dobra, nieważne, jakoś się przekimam, jutro możesz działać dalej. Porządkować książki, sortować ubrania, demontować sprzęt.
Z uwagi na rychłą przeprowadzkę - chociaż właściwie nie tylko, ponieważ ta konieczność wisi nad nami od dawna - pozbywamy się tego, co zdawałoby się zakorzenione i wręcz nie do wyplenienia.
Ot, na przykład tapczan, który najlepsze lata ma już za sobą i teraz połamanymi sprężynami straszy. Od dawna służy nam jako magazyn niepotrzebnych rzeczy - przywalony stertą poduch, nienoszonych ubrań, a nawet, o zgrozo, książek, które już nie mieszczą się na półkach.
Jak tu się pozbyć tego wszystkiego i jak to logistycznie rozegrać - od jakiegoś czasu myślę z wielką troską. Następnie zapominam o sprawie, w obliczu spraw istotniejszych.
(Kiedy mam wolny tydzień, myślę już o czym innym tudzież regeneruję nadwątlone siły.)

Wchodzę do mieszkania, lukam ostrożnie, a tu zaledwie kilka pakunków skromnie przy regale stoi.
- Chodź do mojego pokoju - woła już od progu dziecię. Voilà!
A to niespodzianka. Cóż bowiem widzą moje piękne oczy?
Połać wolnego miejsca, podłogę odkurzoną starannie, zaś pod samą ścianą równiutko ustawione elementy. Stelaż, oparcia i poprzeczki. Wszystko starannie rozkręcone, rozmontowane dosłownie na części pierwsze. Bardzo łatwe do samodzielnego wyniesienia, oprócz stelaża, który pod osłoną nocy wywieziemy sobie razem. Po to właśnie mamy towarową windę.
Dzisiaj wieczorem - bo akurat jutro jest wywózka tych "wielkogabarytowych".
Wprost nie mogę wyjść z podziwu. Brawo, moje zmyślne dziecię! 

sobota, 25 czerwca 2016

O pewnym Piotrku i paru innych kwestiach przy okazji

Pan Jacek - w czasach, kiedy jeszcze był księdzem - twierdził, iż największym niebezpieczeństwem w byciu biednym jest zagrożenie postawą roszczeniową. Takiemu biednemu może się wydawać, że wszystko - niejako z urzędu - mu się należy. Otóż pozwolę sobie z takim ujęciem sprawy się nie zgodzić. Po mojemu najgorsze w tym wszystkim jest to, że człowiek nie patrzy dalej, niż czubek jego własnego nosa. Będąc z konieczności zmuszonym do pewnej odmiany egocentryzmu. Chociaż na dobrą sprawę rzadko się zdarza tak skrajna postawa - zazwyczaj biedni ludzie troszczą się o swoje dzieci, a więc o egoizmie raczej nie ma mowy. Być altruistą odnośnie krwi własnej - może i niewielka w oczach świata zasługa, tym niemniej zawsze to jednak coś.

Bardzo nie lubię, kiedy ktoś puka do naszych drzwi - narusza to moją prywatność.
(Dzwonek, ze względu na przeraźliwy dźwięk, odłączyłam już dawno temu.)
Wiadomo bowiem, że to ani chybi jakiś naciągacz akwizytor, czy też, jak to się eufemistycznie określa, sprzedawca bezpośredni. Tym razem okazało się, że to nasz młody sąsiad - nazwijmy go umownie Piotrek. Otwiera mu moje dziecię.
- Czy masz pożyczyć pięć złotych ...na makaron? - pada podszyte desperacją pytanie.
- Niestety, nie mam, ja również na kimś wiszę (czyli ma własnej matce domyślnie). Wtedy, w zimie, była dobra koniunktura; przykro mi. Nie ma co, przytomność umysłu to moje dziecię ma!
- Dobrze, że już niedługo się wyprowadzimy, mówię zaraz potem.
- Tam, gdzie mamy w planach się przeprowadzić, zaczepiać nas będą wręcz na ulicy. I to o złotówkę nawet - ripostuje dziecię.
- Tak, wiem, miałam już przyjemność. Tym niemniej rozstanie ze złotówką nie jest aż tak przykre, jak z pięcioma.  W zeszły czwartek jednemu panu dałam nawet dwa złote.
- Aż dwa!?
- Miałam dzień dobroci, zresztą właśnie był mój dyżur, a zatem poszło z babcinej puli - usiłuję stroić sobie żarty. - Za to teraz omijam staruszka szerokim łukiem - co za dużo to nie zdrowo - uderzam dalej w swój wisielczy ton.

Wróćmy jednak do wzmiankowanego Piotrka.
Kiedy zmarł jego solidnie popijający, aczkolwiek bynajmniej nie agresywny, a wręcz przeciwnie, bardzo sympatyczny ojciec, matka została sama z piątką dzieci. Co prawda tylko dwojgu najmłodszym należałoby się jeszcze jakieś wsparcie, ale matka jak to matka, dzieci nie wyróżnia. Zaradna owa kobieta zajęła się kateringiem, obsługując duże, nierzadko całonocne, imprezy. Widywano ją nad ranem, kiedy zmęczona wysiadała z firmowego wozu. Niedługo potem zdarzyło się nieszczęście - kobietę znaleziono nieprzytomną w pobliżu osiedlowej przychodni. Akcja reanimacyjna nie przyniosła rezultatu i tak oto już dwoje moich sąsiadów w krótkim czasie przeniosło się do wieczności. Przełamując pewną regułę naszego bloku - ostatnio, w kilkuletnich odstępach, umierali wyłącznie mężczyźni, pozostawiając wdowy.
Aż dwoje z tej samej rodziny - coś takiego nieźle musiało mieszkańcami wstrząsnąć.
Kto żyw rzucił się świadczyć pomoc osieroconym dzieciom. Wisiała bowiem nad nimi groźba utraty komunalnego mieszkania - wszak nie jest w dzisiejszych czasach o pracę łatwo. O jakąkolwiek, co zaś dopiero taką, z której dałoby się liczną rodzinę wyżywić.
Jedna z sąsiadek zapowiedziała Piotrkowi (najmłodszemu z całej piątki, chociaż w chwili śmierci matki już dorosłemu) iż zawsze może się do niej w krytycznej sytuacji zwrócić. Poratuje go tym, czym aktualnie będzie mogła. Jajkami, chlebem, masłem bądź też makaronem. Jednak pieniędzy w żadnym razie mu nie da - nietrudno jej sobie wyobrazić, na co byłyby spożytkowane.
I tu dochodzimy do sedna. Albowiem cała czwórka chłopców odziedziczyła po ojcu tę nieodpartą skłonność do nadużywania alkoholu. Już od samego rana można było zobaczyć, jak któryś z nich pomyka do osiedlowego sklepu z takim samym nosidełkiem, z jakim widywany był ich tata. Niedaleko, jak to mówią, pada jabłko...
Natomiast jedyna córka wdała się na szczęście w matkę. Skromna, pracowita i pogodna. Zrządzeniem losu dane jej było prędko opuścić rodzinne gniazdo, zanim zdążyłaby na dobre ugrzęznąć w melinie.
Co jakiś czas odwiedza braci, w miarę możliwości dokładając się do rachunków, bądź przywożąc im coś do jedzenia. Chłopcy są mili i uczynni, toteż każdy, kto ma taką możność, zleca im dorywcze prace. Gospodarz domu powierzył im odpowiedzialne zadanie pielęgnowania przydomowego ogródka; tak, aby poczuli się pełnoprawnymi członkami naszej społeczności. Niestety, w jakichś bliżej nieznanych mi okolicznościach wplątali się w działalność gangu i zdążyli zaliczyć parę miesięcy odsiadki. Policja nadal w ramach prewencji monitoruje nocami osiedle.
Ostatnio najstarszy z braci ożenił się i wyprowadził do innego miasta. Ten, który miał opinię największego zabijaki. Teraz ustatkował się, zdobył stałą pracę, urodziła mu się córeczka. Zatem Pan Bóg jakoś tam nad nimi czuwa. Aktualnie zostało w mieszkaniu trzech dorosłych chłopa, często gęsto bezrobotnych. Albo też podejmujących się okresowej pracy. W wolnym czasie lubią przesiadywać na ławeczce robiąc sporo nieszkodliwego hałasu i popijać na potęgę. Coś z tego życia w końcu trzeba mieć.

Parę miesięcy temu Piotrek zagadnął w windzie moje dziecię - czy nie poratowałoby go dziesiątką.
Julian akurat miał przy sobie zarobioną na korepetycjach setkę. (Zaradne me dziecię stara się czasem podratować nasz skromniutki budżet.) Za taką stówę można przeżyć tydzień bądź też zapłacić za leczenie zęba. Na tenże zresztą cel była właśnie przeznaczona.
- Wprawdzie nie mam dziesiątki, tylko całą stówę. Weź ją i rozmień, potem przynieś mi resztę.
W końcu elementarne zaufanie trzeba do bliźniego mieć.
Piotrek wziął stówę, po czym zniknął z pola widzenia. I to skutecznie, bo na całą zimę.
Na widok swojego wierzyciela on i jego bracia w te pędy kryli się za rogiem.
Nareszcie dnia pewnego dało się słyszeć pukanie do drzwi. To Piotrek - skruszony i zawstydzony.
Jak okazało się, przyniósł stówę - i to z nawiązką w postaci czekoladek. Taki honorowy!

Tak czy owak niekomfortowo czuję się w sytuacji, kiedy ktoś mnie o coś nagabuje. Niechby i po dobroci nawet. Nie, bo nie i już. Nie jestem żadną „nieczułą suczą”; ot, takie są realia.  
Pod koniec dnia w mojej lodówce już tylko światło - nie kupujemy niczego na zapas.

Wakacyjnej przerwy nie będzie. Czyż od klepania biedy można wziąć sobie wolne?

sobota, 18 czerwca 2016

Jak tu mieć zły humor z rana, kiedy takie rzeczy...

W ramach rozmówek śniadaniowych z Dziecięciem mym "domowym" przypomniała nam się taka oto historyjka. Nie tak znowu dawna, bowiem przedwyborcza. Rzecz była o tym, jakie pomysły niestworzone córeczka moja Basia niekiedy ma...
Mamo, żal mi czasami Jarka. Że taki samotny. Tylko praca, dom i ewentualnie kot.
Powiedz, nie chciałabyś go uszczęśliwić? Jeszcze nie jest taki stary. Znam dziewczynę, której przyjaciółka wynajmuje od Marty Kaczyńskiej mieszkanie w Sopocie. Mogłabym jej szepnąć słówko i ...załatwione.
Kurtyna.

niedziela, 5 czerwca 2016

Dziś zowu będzie z cyklu "Witajcie na dnie"

03.06.2016.
Można by powiedzieć, że straciłam chęć do życia. Tak - niestety - nie jest.
Bowiem sugerowałoby to, iż takową kiedykolwiek posiadałam.
 
04.06.2016.
"Miłego dnia" - tak pożyczył mi przed chwilą Ktoś. Ot, rutynowo, jak to się życzy na zakończenie rozmownego wątku. Niestety, cóż... drzemie we mnie taki refleksyjny potwór, a więc te rzeczy nazbyt serio biorę. Rozważam zatem - jak na rasowego malkontenta przystało - czy dla mnie jakikolwiek dzień mógłby jeszcze być miły.

niedziela, 29 maja 2016

Improwizowana sesja wspominkowa

Jako, że właśnie znów przypada mój tygodniowy dyżur u Mamy, postanowiłam jakoś uczcić te ostanie godziny pobytu z dziecięciem. Choćby przez wybór i wysłuchanie najbardziej reprezentatywnych utworów, kojarzących nam się z czerwcem sprzed pięciu lat. Dla mnie był to dosyć ważki okres; jak się okazało, dla mojego dziecka również. (Nieistotne, że dopiero jest końcówka maja.)
Pieczołowicie starałam się przypomnieć sobie czego najchętniej wtedy słuchałam, co mnie inspirowało, a nawet - co kojarzy mi się z tamtym czasem z perspektywy dni dzisiejszych.
Tu muszę ku mojemu zaskoczeniu przyznać, że mam w tej kwestii jedną wielką białą plamę. To dosyć dziwne. Nie zapamiętałam ani jednego utworu, który byłby dla mnie reprezentatywny. Czyżbym niczego nie słuchała wtedy? Dlaczego nic muzycznie mi się nie kojarzy z tamtym ważnym dla mnie czasem? Skoro nie pomógł nawet chronologiczny przegląd playlist na YouTube, musiałam ująć rzecz z zupełnie innej strony. Jakie utwory - z tych, których słucham obecnie - na myśl mi przywodzą tamten czerwiec. Miało być pięć - tak się umówiliśmy. Jak sądzę, te będą najadekwatniejsze:

1. Crusader (Saxon):


2. Fear of The Dark (Iron Maiden):


 3. Paranoid Circus (Lyriel):


4. Sleeping Sun (Tarja Turunen - Nightwish):


5. Jaki Zapomnieć (Jeden Osiem L):



Natomiast moje dziecię nie ma z tym najmniejszego problemu, twierdzi, że doskonale wie, czego wtedy słuchaliśmy razem. Oddaję mu zatem głos:

1. An Arrow From The Sun (Therion)


2. Gaia (Tiamat)


3. Like Some Snow (Summoning):


4. Pillbox Impressions (Sirrah):


5. 7 Days To The Wolves (Nightwish):


Wreszcie nabraliśmy ochoty na coś ponadczasowego, wspólnego dla nas obojga, czyli Draconian Trilogy (Therion):
1. The Opening
2. Morning Star
3. Black Diamonds
Niestety, nie udało nam się znaleźć jej w całości. Jako, że nie było czasu na poszukiwania, doszliśmy do wniosku, że posłuchamy sobie po moim powrocie. Kto zna ten piękny, trzyczęściowy utwór, ten rozumie, co i jak.

Miło jest spędzić popołudnie słuchając sobie wspólnie muzyczki. Jednak musi być spełniony pewien warunek: trzeba dojść do jakiegoś konsensusu. U nas jest to możliwe, choć pewne rozbieżności są. Dotyczą one jednak tylko preferencji szczegółowych, w ogólnym zarysie oboje kochamy ten sam gatunek muzyki - czyli szeroko pojęty metal.

A jednak muszę powiedzieć, że nie osiągnęłam celu, który pierwotnie nam przyświecał.
Zero wspomnień, zero sentymentu - cokolwiek by to oznaczać miało.
Słuchałam po prostu tak, jak się słucha każdego lubianego utworu. Może nie byłam dziś w nastroju, a może zwyczajnie, nie ma powrotu do przeszłości. Nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki - za każdym razem to już inna rzeka.

Za tydzień sporządzimy sobie listę tych kawałków, których po prostu chcemy posłuchać. Bez podtekstów i doboru tematycznego. Pełna improwizacja - tak jest najlepiej.

________________
Do piątku nie będzie mnie w blogosferze, Trzymajcie się ciepło bądź chłodno; co złego, to nie ja.

wtorek, 24 maja 2016

Wieczorna rozmowa przez telefon

Siostra: Ratunku, jakiś robal wpadł mi do mieszkania i obija się o sprzęty. Wielki, brązowy i do lampy leci.

Ja: To pewnie chrabąszcz, one lecą do światła i trudno się potem takowego pozbyć. Parę dni temu słyszałam, jak obijają się o szybę i padają na balkon. Jeden nawet wleciał przez okno i opaliwszy skrzydła runął w dół, nurkując chyba w mojej torbie. Na drugi dzień ostrożnie próbowałam wytrząsnąć go z niej na balkonie. I nic z tego - już go tam nie było. Wolałam nie dociekać zbytnio, gdzież się robal podział.

Siostra: O, ale mam farta, udało mi się, mam go!

Ja: Jak to ...masz? Chyba go nie zabiłaś?!

S: Oczywiście, że zabiłam; a niby co miałabym zrobić? Zamachnęłam się ręką i trafiłam. Kto by pomyślał, że to takie proste.

Ja: Ręką? Jak to ...ręką; nawet nie żartuj sobie.

S: Przecież nie gołą, tylko uzbrojoną w kapeć. Lecz chyba jeszcze żyje, bo zbiera się do dolotu. Muszę go łapać, żeby przypadkiem nie zdążył.

Ja: Nakryj go szklanką i wyrzuć przez okno.

S: Żartujesz; wrzucę go do wucetu i cześć.

Ja: Nieeeeeee!!! Może jakoś wypłosz go i szybko zamknij okno.

S: No wiesz, coś ty taka litościwa, nad robalem każesz mi się litować. Zresztą, dobra, zrobię to dla ciebie, niech już ci będzie.

Ja: Tu nie chodzi o litość, tylko o obrzydliwość. Nie mogłabym znieść myśli, że ktoś spuszcza takiego ogromnego robala w sedesie. Co innego, gdyby to był jakiś mały komar. Zresztą za nic w świecie nie dotknęłabym insekta - nawet po to, by go unieszkodliwić. Za bardzo się ich brzydzę, żeby bodaj patrzeć na nie. Wszystkie, które tylko staną na mojej drodze, łapię do szklanek, podkładam tekturkę i wyrzucam za okno. Tak, tak, wiem, że już po chwili mogę mieć je z powrotem, lecz tak już musi być, nic nie poradzę na to.

(Szklankę traktuję potem jakimś naprawdę mocnym środkiem odkażającym.)
I co Wy na to?
Ciekawi mnie, jak postępujecie w przypadku, gdy jakiś robal naruszy Wasze terytorium.

wtorek, 17 maja 2016

Według klucza symboliki

Halina Poświatowska
***(lubię tęsknić...)

lubię tęsknić
wspinać się po poręczy dźwięku i koloru
w usta otwarte chwytać zapach zmarznięty

lubię moją samotność
zawieszoną wyżej
niż most
rękoma obejmujący niebo

miłość moją
idącą boso 
po śniegu

_______________

Samotność może mieć sens. Czytelny zwłaszcza wtedy, kiedy ziszczalności brak.

sobota, 14 maja 2016

Z Erratyjskich Inspiracji

Ks. Jan Twardowski 
Oda do rozpaczy

Biedna rozpaczy
uczciwy potworze
strasznie ci tu dokuczają
moraliści podstawiają nogę
asceci kopią
święci uciekają jak od jasnej cholery
lekarze przepisują proszki żebyś sobie poszła
nazywają cię grzechem
a przecież bez ciebie
byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz
wpadałbym w cielęcy zachwyt
nieludzki
okropny jak sztuka bez człowieka
niedorosły przed śmiercią
sam obok siebie

_________________

Niedorosły przed śmiercią.
Czyżby jeno czyściec rozpaczy mógłby do życia prawdziwie godnego nas przysposobić? Coś jest na rzeczy, ale ...może jednak mogłoby nie być

poniedziałek, 9 maja 2016

Dosyć okropny!

Rzecz miała miejsce, kiedy jeszcze byłam "młoda", piękna i naiwna. Choć nie było to tak znowu dawno temu, bo zaledwie jakieś cztery lata wstecz. W nadziei na spotkanie "tego jedynego", czyli poszukując kandydata na partnera życiowego, zgłosiłam akces do portalu randkowego. No i wkrótce już poznałam tam pewnego pana. Wymiana korespondencji trwała, znajomość nabierała tempa, facet wydawał się napalony zapalony, ja zaś niemal przekonana, że to wreszcie ten wyśniony osiągalny. Podczas rodzinnego spotkania pokazałam bliskim jego zdjęcie.
- To jest właśnie Michał - powiedziałam, oczekując ich reakcji.
Na widok tego łysiejącego, dobrze po pięćdziesiątce, pana, jedna z moich siostrzenic, z lekka speszona sytuacją, orzekła: hm ...dosyć okropny.
Poniekąd zrozumiałe; w oczach młodej osoby ktoś taki niekoniecznie musi jawić się ciekawie.
Jednak rzeczony Michał również miał siostrzeńca, ten zaś na widok mej z kolei foty wykrzyknąć mógłby: ale pasztet! Tak czy siak rychło mój entuzjazm opadł. Spławiłam dziada i było po sprawie.
Nie myślę obniżać poprzeczki li tylko z racji (koń by się uśmiał) wieku i niefartownego usytuowania.
Jest po temu racja? Ano, jak najbardziej; tyle, że skutkuje ...brakiem ziszczalności.
No i gitara!

"Dosyć okropny". Owo specyficzne określonko żyje teraz własnym życiem - jako narzędzie do weryfikacji mankamentów.

sobota, 7 maja 2016

Każdemu, kto ma, będzie dodane

Być, czy też mieć? Odwieczne pytanie.
Jasna rzecz - być; tak by się zdawało. Ale jak tu być, kiedy się nic nie ma?
Bowiem aby być, trza najsampierw mieć!
Taka jest kolejność - ot, chociażby z racji piramidy potrzeb.
Kto ma, temu będzie dodane...

niedziela, 1 maja 2016

Roszada mieszkaniowa to nie lada kłopot

Szukając odpowiedniego dla mojej potencjalnie powiększającej się rodziny, lokum, z konieczności  musiałam przyswoić sobie spory zasób wiedzy. Zdawałoby się, do tej pory nieistotnej i ogólnie biorąc, daleko poza obszarem moich zainteresowań. Ot, na ten przykład, kwestia zadłużenia. Czyli kredytu, innymi słowy. Powszechna obecnie praktyka wykupywania lokali na własność postawiła nas, właścicieli, przed koniecznością zrzeszania się w tak zwane Wspólnoty Mieszkaniowe. Ktoś przecież musi zawiadywać mieszkaniami - z całym dobrodziejstwem inwentarza. No i teraz dotykamy kwestii najważniejszej. Starzejące się budynki siłą rzeczy wymagają nieustannych napraw i modernizacji. Nie bez powodu Skarb Państwa pozbył się tego badziewia dobytku, cedując go na obywateli, dodatkowo jeszcze mydląc im oczy w aureoli dobrodzieja. Oglądając pierwsze z mieszkań w ofercie miałam okazję widzieć takie przykładowe ..."dobrodziejstwo". (Tak nawiasem, jest to tylko usankcjonowanie wcześniejszej - niesprawiedliwej - dystrybucji dóbr.) Do brzegu jednak.
W gestii każdej wspólnoty leży utrzymanie budynku we właściwym stanie technicznym, w tym docieplenie, remont dachu, malowanie części ogólnodostępnych. Wszystko to generuje - znaczne niekiedy - koszty, niosąc ze sobą konieczność zaciągania kredytów. I to cyklicznie - bowiem taki remont nigdy się nie kończy. Jak się nietrudno domyślić, my, mieszkańcy, żyjemy w stanie permanentnego zadłużenia. Pół biedy, jeśli są to niewielkie kwoty - w skali miesiąca kilkadziesiąt złotych. Zgoła inaczej ma się rzecz, kiedy przychodzi ponieść koszty rzędu kilkuset nawet złotych. Bo kamienica stara jest, bądź zabytkowa, miasto zaś partycypuje tylko w części. Z tego wszystkiego wyłania się dla mnie pewna prawidłowość. Duża wspólnota skutkuje małym udziałem lokatora w kosztach. Mała - wręcz przeciwnie. Powoli staje się jasne, że w moim zasięgu będzie już chyba tylko mieszkanie w wieżowcu. A tak pragnęłam od tego się odżegnać.
Póki co, jestem na etapie poszukiwań, chociaż z każdym krokiem mój entuzjazm słabnie.
Wygląda na to, że moje / nasze oczekiwania trudno będzie spełnić. Mam tu na myśli metraż, ilość pokoi, oraz stan techniczny. Nie zawsze spotykam się z akceptacją - nawet i ze strony bliskich. Ja to rozumiem, lecz pewnych standardów nie sposób pominąć.
Trzymajcie zatem kciuki, aby wreszcie się udało znaleźć takie, które wszystkich zadowoli.
Mieszkanie ma być duże, w idealnym stanie, musi też być usytuowane w kamienicy. Która, ma się rozumieć, w najbliższym stuleciu nie będzie wymagać remontu. Niedrogie w utrzymaniu i ogólnie biorąc takie, na które będzie mnie stać. Czyli (o, ja naiwna) bardzo, bardzo tanie.
Nawiasem mówiąc, gdzie mi będzie tak dobrze, jak teraz? Za darmo gaz (w ryczałcie, czyli praktycznie za darmo) i ogrzewanie liczone "od metra", czyli  de facto bez ograniczeń. Oj, popłaczę ja sobie jeszcze za tym swoim (znienawidzonym) mieszkankiem, popłaczę...

 Ot, właśnie z tego chciałabym się wymiksować. Niestety, coś za coś - jak mówią.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Dziwaczny sen, chociaż ja nigdy nie lubię o snach

Odwiedzając w dzieciństwie Wesołe Miasteczko nieraz miewałam do czynienia z gokartami. To chyba było tak, że nie mając (jeszcze)* syna, ojciec przelewał na nas, córki, swoje motoryzacyjne pasje. Niestety, ku rozczarowaniu taty, miałam okazać się wyjątkowym antytalentem. Ciągle na kogoś wpadałam, ciągle kogoś potrącałam, bądź się zderzałam czołowo ze ścianą.
Stąd moje późniejsze przekonanie, że żadną miarą nie dam rady zrobić prawa jazdy. Mama jeszcze i dzisiaj potrafi mi wypomnieć, jak to zdezerterowałam tuż przed opłaconym kursem.
Jakże zatem mogę sobie wytłumaczyć swój dzisiejszy sen?
Jechałam nowiutką, czerwoną yariską, slalomem biorąc takie przeszkody, jakie nie lada wyzwaniem byłyby nawet dla kierowcy z wieloletnim stażem. Miałam świadomość każdego manewru, moje ruchy były przemyślane w najdrobniejszym wprost szczególe. Ogólnie biorąc świetnie się spisałam.
No i teraz myślę, czy to nie jest dla mnie jakiś znak.
Kto wie, może we śnie znalazłam się w alternatywnym życiu - ot, coś na modłę Życia po  życiu - gdzie jest możliwość nabycia nieposiadanej  dotychczas umiejętności.
W końcu nie byłabym ani pierwszą, ani też ostatnią co przekracza niewidzialną przepaść, która jawi się nie do przebycia.

___________
Nasz brat urodził się kilkanaście lat później, a wtedy to dopiero się działo...

sobota, 23 kwietnia 2016

"Moja mama nic nie robi."

Wróciwszy po tygodniowej nieobecności musiałam dać się zainspirować.
Za sprawą wpisu Emki, a zaraz potem jej rekomendacji tegoż, przypomniałam sobie dawną, szkolną, historyjkę. Gdy moje dziecię było bodaj w trzeciej klasie, pani zadała im wypracowanie. Każdy musiał napisać coś o swojej mamie. Czym (zawodowo) się zajmuje, co lubi robić w wolnym czasie, no i takie tam, ogólnie. Rzecz przypuszczalnie działa się w okolicach Dnia Matki.
Tego dnia większość z dzieci wprost wyrywała się do odpowiedzi. Nauczycielka odpytywała na wyrywki. Dziecię moje, widząc, że się może nie doczekać, wzięło sprawy w swoje ręce. W końcu każdemu się marzy jego własne "pięć minut".
- Proszę pani, ja znam swoją pracę na pamięć - woła w desperacji.
- Dobrze, wobec tego czytaj.
Moja mama nic nie robi - wygłosiło moje dziecię dumnie.
To już był koniec czytania. Dzieci spojrzały po sobie zgaszone, pani nauczycielce szczęka opadła z wrażenia. Chcąc troszkę ratować sytuację, stwierdziła, że pewnie mama zajmuje się domem - a to wszak bardzo poczesna profesja. Dziecięciu mojemu nie spodobało się takie spłaszczenie problemu.
- Wcale nie, bo moja mama siedzi z nogami na zlewie, je czekoladę i czyta książki!
Fakt, że w tym zlewie zazwyczaj rezyduje sterta nieumytych naczyń przemilczany został taktownie.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Z cylku: Witajcie Na Dnie

                                      ***
Nie, nie mogę o sobie powiedzieć, że się wypaliłam.
Bo tak po prawdzie to nie zapaliłam się. Jeszcze.
Zdążę?

wtorek, 15 marca 2016

Bądźmy w kontakcie, czyli w końskim takcie

Po raz kolejny przekonałam się wczoraj, jak źle nam się może przysłużyć niefrasobliwe potraktowanie wiodącej zdobyczy cywilizacji. Umówiłam się z siostrą w dużej galerii handlowej. Ot, na chwileczkę, by posłużyć radą w kwestii nowej ramoneski. Wiadomo - co dwie głowy dwie pary oczu...

Już w autobusie coś wyglądało mi podejrzanie - jakaś zbyt lekka ta moja torebka.
Nie wzięłam telefonu. (Ach, jaka wolność!)
Lecz zaraz potem - jakże ja teraz siostrę w tych czeluściach znajdę?
Mam pomysł - wszak wiem, w którym sklepie jest rzeczona ramoneska. Jak pomyślałam, tak też
zrobiłam. Niestety... Kto zna moją siostrę ten zrozumie. Dla tych, którzy nie znają: zanim ona dojdzie w umówione miejsce, musi zawiesić oko dosłownie na wszystkim, co tylko znajdzie się na trasie.

Co robić? (Głodno, chłodno i do domu daleko.) Żartuję, dojazd do domu to zaledwie jakieś osiem minut. Co i tak nie zmienia faktu, że nie sposób będzie nam się spotkać.
Automatów telefonicznych w zasięgu wzroku brak. (Po co komu automaty, wszak nawet bezdomni mają teraz komórki.) Obcej osoby nijak o użyczenie telefonu nie poproszę. To już byłaby ostateczność - godziwa tylko w obliczu niebezpieczeństwa.
Zresztą, gdybym nawet cudem zyskała dostęp do aparatu - i tak nie miałabym do kogo zadzwonić.
Bowiem nie pamiętam żadnego z numerów. (Oj, niedobrze, niedobrze.)
Ani do siostry, ani do żadnego z dzieci. O pozostałych nawet i nie warto gadać.
No dobra, w nieużywanych czeluściach pamięci czai się gdzieś jeszcze mój numer domowy. Jednak na nic mi on teraz - dziecię moje wszak wybyło na ten wieczór z domu.

Dość, że spędziłam w tym sklepie godzinę. Straciwszy już wszelką nadzieję udałam się po zakup dóbr priorytetowych (chleba tudzież papieru toaletowego). Atoli tuż przed wyjściem coś mnie jednak tknęło i wróciłam do "naszego" sklepu. Tam na siebie wpadłyśmy. Miast paść sobie w ramiona, "najgorsze wyrazy powtarzałyśmy po tysiąc razy". (To taka nasza parafraza z Boya.)
Jednak popsioczyłyśmy tylko dla formalności, bowiem w istocie obie byłyśmy uradowane.
Mimo, iż finał tym razem udany - ramoneska szczęśliwie została zakupiona - warto się jakoś na podobną okoliczność zabezpieczyć.
- Wbić sobie do łba choćby jeden (najłatwiejszy) numer do któregoś z dzieci.
- Mieć przy sobie karteluszek z najważniejszymi kontaktami.
- No i kluczowe: pod żadnym pozorem nie zapominać o telefonie!
Wolność wprawdzie bezcenna, lecz odwrotu od cywilizacji (już niestety) nie ma.

piątek, 4 marca 2016

4 marca - imieniny Kazimierza

Gdyby mój tata żył, miałby dziś imieniny. Lecz, na dobrą sprawę, jeśli jest w pamięci, nic nie stoi na przeszkodzie, by je nadal miał. Świętujemy zatem. Napisz coś o dziadku - prosi córka, Basia.
Czemuż by nie; dawno wszak nie było tu wspominkowego posta. 

We wczesnym dzieciństwie mieszkaliśmy w samym centrum miasta. Latem często bywaliśmy nad morzem, co wiązało się z przeszło półgodzinną podróżą starym, rozklekotanym tramwajem. Obecnie, rzecz jasna, trwa to o wiele krócej - nowoczesne pojazdy pokonują ten dystans w niespełna 20 minut. 
Pewnej upalnej niedzieli (wolnych sobót wówczas nie było) tata wybrał się ze swoimi trzema córeczkami na plażę. Jak sądzę, mama musiała mieć pilne zajęcie, w przeciwnym razie nie zaprzepaściłaby takiej okazji. Bo, chociaż trudno dziś w to uwierzyć, wypad z rodziną nad morze był wtedy dla ludzi pracy nie lada atrakcją. (Nawiasem mówiąc, obecnie bywa tak, że całymi latami mogę nie oglądać morza.)
W mocno przepełnionym tramwaju - nawet pomimo otwartych okien - trudno było wytrzymać. Za to jaka potem była ulga, gdy na końcowym przystanku udało nam się wreszcie rozprostować nogi i odetchnąć świeżym powietrzem. No dobrze, w tym konkretnym dniu powietrze nie było zbyt rześkie.
Pamięć jak to pamięć, bywa zawodna, zatem nie wspomnę, jak długo trwał ten nasz pobyt na plaży i czy w ogóle była jakaś kąpiel. Znając słynną ostrożność taty, bardziej prawdopodobne jest, że zezwolił nam jedynie popluskać się przy brzegu.
Tak czy owak w końcu trzeba było wracać. Łatwiej powiedzieć niźli wykonać.
Wszystkie pojazdy tak były zatłoczone, że szpilki przysłowiowej nie sposób już było wcisnąć. Mało tego, ludzie siedzieli nawet na stopniach, inni uczepili się poręczy niczym winne grona. Co bardziej zdeterminowani zwisali z pootwieranych okien.
Tata podjął szybką decyzję - wracamy piechotą. Przynajmniej dopóki nie nadjedzie jakiś mniej przepełniony tramwaj. Aby wzbudzić w nas entuzjazm, obiecał, że przez całą drogę będziemy robić postoje przed każdą napotkaną budką z lodami, by orzeźwić się i odpocząć. Jak obiecał, tak też zrobił.
W połowie drogi byłyśmy już tak objedzone lodami, że miałyśmy dość. (Kto by pomyślał, że naprawdę istnieje taka możliwość.) Niewiele już brakowało, by spełniła się czyjaś groźba, że zamarznie nam w tyłkach.  Nareszcie przyszło wybawienie, nadjechał wyludniony już tymczasem tramwaj i mogliśmy odciążyć umęczone nogi. W domu okazało się, że nasze klapki na piankowych podeszwach są kompletnie zdarte. Mama nie była tym stanem rzeczy zbytnio zachwycona.
Po latach ojciec opowiadał tę historię naszym dzieciom - czyli swoim wnukom. One zaś ochoczo przyjmowały "lodowatą" propozycję, zwłaszcza, że teraz do przejścia miały zaledwie jeden przystanek. Bowiem rodzice zamieszkali w tej nadmorskiej okolicy, do której z takim samozaparciem dojeżdżaliśmy w dzieciństwie.