Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 31 maja 2015

Zmaganie ducha z oporem materii

Zgodnie z naszym śniadaniowym zwyczajem czas na kolejną - z cyklu zabawnych - historyjkę.
Choć z drugiej strony, może i wcale nie tak zabawną.

Razu pewnego zdarzyło mi się wziąć udział w papieskiej pielgrzymce.
Wyjątkowo, bo z reguły staram się unikać spędów zgromadzeń wszelkiego typu.
Inna sprawa, gdy Papież gościł w Gdańsku - wtedy to był po prostu mus.
Tym razem jednak była to podróż do Gniezna. Niewiele myśląc, zdecydowałam się raz-dwa.
Prócz mnie jechała jeszcze mama i siostrzenica. Około północy autokar nasz dotarł do wiejskiej szkoły, w której zaplanowany był nocleg. Za to tuż po czwartej była pobudka. W moim przypadku po niespełna godzinie snu. Cóż, siła wyższa...
Na miejsce, czyli w pobliże placu celebry, przybyliśmy przed piątą.
Zimno. Drętwo. Spać się chce.
Na samą myśl o tym jeszcze i teraz czuję brrrrrr.
Do mszy cztery godziny, musimy jednak pilnie udać się do sektorów.
Klnę (jak to mam w zwyczaju) na czym świat stoi. Tudzież psioczę, że nigdy więcej.
Tak, jak cała reszta ludu, rozkładamy karimaty, chowamy się do śpiworów i próbujemy spać dalej.
Wreszcie Msza Święta. Serce mi rośnie. Jednak było warto.
Co mi tam zmęczenie, niestraszne mi trudy.
Ach, ta duchowa wspólność, życzliwość, braterstwo.
Cudownie.
Jest tylko pewien niewielki szkopuł. Ot, zwykła proza życia.
Krótko mówiąc, człowiek i jego ...fizjologia.
Uroczystość miała miejsce na głównym placu przed katedrą, czyli w samym centrum miasta.
Powierzchnia wyznaczona była przez zabudowania miejskie i ograniczona stojącymi budynkami.
Nigdzie nie było możliwości ustawienia "tojtojek". Można było zatem przypuszczać, że znajdują się w bocznych uliczkach. Jednak nic podobnego.
Już na długo przed rozpoczęciem uroczystości dały się zauważyć nieskoordynowane poszukiwania ustronnego miejsca. Na wszelki wypadek od rana nic nie piłam, więc nie zdążyłam odczuć potrzeby.
Lecz nawet najwytrwalszy i w bojach zaprawiony bywalec takich imprez kiedyś w końcu skorzystać z przybytku musi. Zatem dopadło i mnie.
Pocztą pantoflową dowiedziałam się, że toalety usytuowano wzdłuż szosy wylotowej na Poznań. Udałam się w wyznaczonym przez "procesję" kierunku. Po dobrym kilometrze dało się wreszcie zauważyć jakichś stojących ludzi. Niestety, okazało się, że czoło kolejki znajduje się jeszcze dodatkowy kilometr dalej - czyli kolejka musiała mieć taką mniej więcej długość. Nie było wyboru, tylko w tył zwrot i naprzód marsz. (W tym miejscu mała dygresja: w pobliżu nie było żadnych zarośli, potencjalnie kryjących ewentualnych desperatów.)
Po powrocie do miasta okazało się, że właściciele lokali gastronomicznych - którzy tak ofiarnie troszczyli się o potrzeby kulinarne konsumentów - nagle odcięli możliwość korzystania z ich toalet.
I nie dziwota - przy takich tłumach...
Cóż było począć, trzeba było szukać wyjść awaryjnych. Pech chciał, że ani parku, ani nawet skwerku z krzewiną marną. Rozbiegliśmy się grupami - w różnych kierunkach.  Nagle przed nami uformowana mała kolejka. Podchodzimy bliżej, a tam domek. (Uff, jest nadzieja.)
Obok niego płotek, a do płotka przyczepiony skrawek płachty z półprzezroczystego worka.
Jedna osoba trzyma płachtę, tworząc iluzoryczną osłonkę dla czynności bynajmniej nie iluzorycznej. Nareszcie z domku wybiega starsza, elegancka pani z koszykiem jabłek.
W naszym tłumku pomruk nadziei. Nie dość, że pozwoli nam skorzystać z prywatnej toalety, to jeszcze jabłuszkiem poczęstuje.
Rozczarowanie było wielkie.
- Jak państwu nie wstyd załatwiać się przed czyimś płotem!
- To posiadłość prywatna. (Tak, jakby to jeszcze mogło mieć dla nas znaczenie).
Może i wstyd, a może i już nie wstyd. Granica takowego dosyć już nam się zdążyła przesunąć.
Doszło do tego, że na "pańskich" oczach ludzie dalej czynili to, co zew natury im dyktował.
Powiedzenie człowiek to brzmi dumnie może i działa - jednak w rozsądnych granicach.
Ja się nie odważyłam - może po prostu miałam mniej przepełniony pęcherz - dość, że ruszyłam dalej.
Wreszcie jakaś górka, za nią dolinka, nieopodal zaś krzaczki. Albo raczej ich namiastka.
To już nie miało wielkiego znaczenia.

Ciekawe, czy odpowiedzialni za logistykę tej imprezy ludzie wyciągnęli na przyszłość stosowne wnioski.
Wszak człowiek, niechby i nawet bardzo pobożny pielgrzym, to nie tylko istota duchowa.
Cielesna również.

Znamienne, że to właśnie proza życia zdominowała moje wspomnienia o tej pobożnej pielgrzymce.
Nie raz będzie jeszcze o tym przy śniadanku mowa.

wtorek, 26 maja 2015

O dziwo, choć raz "w temacie"

Matka.
Dopiero stając się nią, można choć w części zrozumieć swoją własną.
Jaka jest moja?
Piękna, efektowna, pełna inwencji, towarzysko brylująca.
Czasem zaś - jak na władczynię przystało - humorzasta.
Sprawna, ofiarna, silna i władcza. Niebywale wprost gospodarna.
Zawsze ma czym nakarmić niespodziewanych gości.
Nigdy nie przeklina.
Wygląda na to, że jestem niemal dokładnym jej przeciwieństwem.
Bo też i nigdy nie miałam ambicji, by ją naśladować.
Jestem raczej typem "szarej eminencji".
Tak jest dobrze, tak ma być.
Przyrodzoną słabość przekułam w siłę.
Nigdy nie ma u mnie co zjeść. (Wszystko uprzednio pożarłam sama.)
Tudzież klnę, na czym świat stoi.
Jak postrzegają mnie moje dzieci?
O to już trzeba spytać zainteresowanych.
(Wieść gminna niesie, że jako śniętą świętą.)

***
Inspiracją dla dzisiejszego wpisu jest Wirtualna Laurka dla Mamy.

Oto kilka zdjęć à propos:

Z moją Mamą.
A tu z moimi dziećmi:

środa, 20 maja 2015

Okolicznościowe refleksje wybiórczo wyborcze

Miałam już nie poruszać kwestii wyborów. Wszechobecna w "tiwi" papka wywołuje u mnie mdłości.
Mainstream to, mainstream tamto.
Postanowieniu, póki co, jestem wierna, tytuł jednak pozostaje.
Głównie dlatego, że musi być chwytliwy.

Rok 2015 to rok znamienny.
Pięć lat od wyboru prezydenta. Ponieważ pięć lat od katastrofy smoleńskiej.
Dla mnie ten rok znamienny jest dodatkowo z innego jeszcze powodu.
Właśnie upływa pięć lat od śmierci mojego Ojca. I to o nim w znacznej mierze będzie ten post.

Porządkując swoje poetyckie archiwum trafiłam na słynny wiersz Herberta, Pan od przyrody.
Piękny, w moim odbiorze nostalgiczny wielce, wyzwala dziś we mnie tęsknotę za Tatą.
Wprawdzie nie tyle z uwagi na szczegóły, ile ze względu na wymowę.
Mój Ojciec był "panem od matematyki". Choć od przyrody troszkę jednak też.
Bardzo się troszczył o formowanie umysłów dzieci. Własnych czy cudzych - niemal bez różnicy.
Uważał to za wielką wartość.
Nie mógłby odmówić pożyczenia książki. Nieważne, jak cennej i z trudem zdobytej.
Traktował to w kategoriach obowiązku. Takiego społecznego, znaczy.
Bo książka to nie jakiś tam materialny przedmiot.
Książka to symbol i coś, czym trzeba się dzielić.
Zawsze spieszył z pomocą tam, gdzie trzeba było wytłumaczyć trudne domowe zadanie. Nie biorąc za to ani grosza. Wszak jeśli Bóg, czy Natura uposażyła cię wiedzą,winieneś to oddać z nawiązką.
Tak widział swój wkład w rozwój świata. By ten mógł stawać się nieco lepszy.

Dzielił się z nami wiedzą, opisywał najnowsze wynalazki, rozbudzał w nas zainteresowanie przyrodą i cywilizacją. Czytał nam książki, opowiadał o zamorskich podróżach, kształtował poprawność naszego języka.
Był wielkim piewcą przyrody, głęboko przekonany o jej sile napędowej i ostatecznej mądrości. Wielkość przyrody przypisywał działaniom Stwórcy. Będąc właściwie agnostykiem sprzeciwiał się prymatowi religii jako takiej.
Dziś, gdy od niespełna pięciu lat nie ma go już z nami, mam dojmujące odczucie, jakoby - zgodnie z tym, czego pragnął i w co wierzył - stał się cząstką przyrody.
Tym niemniej jako osoba zakorzeniona w religii żywię przekonanie, że jego duch nie przekształcił się w jakąś tylko formę energii, lecz zachował swój personalistyczny charakter.

Teraz, gdy powszechny dyktat pieniądza przybiera formę szczególnie agresywnej propagandy, "korpo" kolesie, którym słoma wychodzi z butów, czują się w prawie, by lekceważącym uśmieszkiem zbywać ludzi takich, jak on.  Ci zaś, którzy aktualnie są u żłoba, jednym pociągnięciem pióra przesądzają o losie tych, którym nawet nie dorównują poziomem wiedzy i erudycją.

Czy jakąś pociechą może być fakt, że każdy, kto go znał wspomina go z szacunkiem i z pogodną  twarzą?

niedziela, 10 maja 2015

Wyborco, weź swój długopis!

Też mi dopiero nowość. Ja powiem więcej: członku komisji, weź swój długopis.
Nożyczki, sznurek, papier pakowy - też.
Wybierając się do pracy na popołudniową zmianę biorę aż trzy długopisy. Nieważne, że w znacznym stopniu już wypisane. Długopis to łakomy kąsek. Państwowa Komisja Wyborcza doskonale w ten schemat się wpisuje. Tak jeszcze rozważam, czy nie przywiązać go na sznureczku.
Wyborca już, już szykuje się do odejścia ku urnie, a tu zonk! Niestety, nie mam odpowiedniego sznurka.
W każdym bądź razie na straży długopisu stać będę swego. I bronić go do ostatniej kropli krwi.
Poza tym będę "szanować pracę".
Czyli robić to i tylko to, co przykazane. Nie moja broszka, jeśli papieru do pakowania zabraknie.
Nie użyczę swego toaletowego, oj, nie, nie.
Życzcie mi zatem połamania długopisu.
Ach, nie, długopis towarem luksusowym w czasie wyborczym jest.
A swoją drogą, ciekawe, czy kioski zamówiły ich dodatkową ilość.
Zresztą, tak a'propos, w naszym dziecięcym pokoju od zawsze wisiało pięknie przez rodzicielkę wykaligrafowane hasło: Szanuj czas i wkłady do długopisów.

czwartek, 7 maja 2015

Czasami człowiek musi, inaczej się udusi

Na fali rozważań a'propos ocen i własnego zdania, przyszło mi na myśl zdarzenie następujące.
(Rzecz działa się wśród chórzystów, po koncercie dobroczynnym.)

Czyjegoś męża ktoś za ojca wziął. Niesłusznie, gdyż tylko pięć lat różnicy pomiędzy.
No, może tylko ta tusza zrobiła swoje.
Inny znów czyjąś żonę jak matkę potraktował. Tu może i troszkę mniej bezzasadnie, żona bowiem starsza o szesnaście. Da się wprawdzie szesnastoletnią matką zostać, lecz jakoś tak niefortunnie.
Potem, by już dopełnić miary, męża tej pani okrzyknięto gejem.
Słusznie, czy niesłusznie, któż to odgadnie. Sędzią nie podejmuję się być w tej sprawie.
Większość z tych chórzystów jest powyższej orientacji, zatem intuicja może ich nie mylić.
Zresztą, bycie gejem nie wyklucza (chociaż powinno!) opcji bycia mężem a nawet i ojcem.
W omawianym przypadku brak mi domniemania i tak niech zostanie.

Życie społeczne nieuchronnie implikuje kreowanie ocen. Zarówno tych wyartykułowanych, jak i niewerbalnych. Od tego nie da się w żaden sposób uciec.
Owszem, dobrze jest powściągnąć język i "nie kłapać bez potrzeby dziobem".
Jestem jednak świadoma, że czasem się nie da. Człek niekiedy musi, inaczej się udusi.

Teraz będzie o najważniejszym.
Bo nie w tym rzecz, by nie mieć zdania, lecz aby mieć właściwe.
Ten, kto wyraża treści dla mnie nieakceptowalne, w moich oczach pogrąża się definitywnie.
Ktoś, kogo tylko o takowe podejrzewam, ma jeszcze u mnie "kredyt zaufania".
Choćby i zachowawczy był, i dyplomatyczny, ja takie rzeczy między wierszami umiem czytać.
Bynajmniej nie dzięki intuicji, tylko na mocy zarejestrowanych, ważkich kwestii dotyczących, słów.

poniedziałek, 4 maja 2015

Ach, te przepyszne naleśniki!

Bez obawy, nie zamierzam tu czynić konkurencji kulinarnym blogerkom.
Zresztą, nie miałabym z Wami szans, dziewczyny.

Jednak od czasu do czasu i ja będę chciała zarekomendować swoje smaki.
Mnie też zdarza się przecież gotować.
Naleśniki przyrządzam nieczęsto. Za to jak już ogarnie mnie chętka, potrafię zaszaleć.
(To jeden z takich moich "gospodarczych" zrywów.)
Jeżeli naleśniki, to nie na słodko. Zarówno ja, jak i moje dziecię uwielbiamy te w wersji na słono.
Praktycznie w jednym wydaniu: z kapustą i pieczarkami. Co tu więcej gadać - są po prostu pyszne.
Nie przepadamy za nadzieniem ze szpinaku, jak też i mięsnym.
Za to na deser lubię skonsumować jednego w wersji słodkiej. 
Czyli zwiniętego w rulonik i posypanego cukrem. Nu i chwatit!
Bo jeżeli "słodkie", to nie takie z dżemem, czy twarogiem. Nigdy zaś upstrzone udekorowane owocami, żadne tam popaprane polane czekoladą.
A tylko posypane cukrem i zwinięte w rulonik, pokrojony potem na plasterki. Nieważne, że i tak się rozwinie. Bo zwinięte rulonik przedkładamy ponad te złożone w ćwiartkę.
Niby w smaku prawie bez różnicy, jednak to prawie wielką robi tu różnicę.

Ciasto:
5-6 jajek, szklanka mleka, woda, łyżeczka soli, łyżeczka cukru.

Jajka miksuję z pełną łyżeczką cukru i płaską łyżeczką soli. Następnie wsypuję mąkę, dolewając mleko i dopełniając wodą, by uzyskać konsystencję umownie określaną jako "gęsta śmietana". Umownie, bo jak na śmietanę to jednak powinna być bardzo gęsta. Taka dygresja dla początkujących, jeśli takowi są.

Nadzienie:
Kapusta kiszona 75 dag (lub więcej), opakowanie pieczarek z Biedronki (pewnie z pół kilo, nie wiem dokładnie), olej, cebula (2 sztuki).

Cebulę podsmażam na oleju, wsypuję drobno pokrojone pieczarki, podsmażam razem (mieszając).
Następnie dodaję posiekaną, do miękkości ugotowaną kapustę. Duszę kilkanaście minut, odparowując ewentualny nadmiar płynu.
Usmażone na bieżąco naleśniki smaruję (grubo) gorącym nadzieniem i zwijam w rulonik. Nie podsmażam, ani nie rumienię ich na modłę jakowychś krokietów. 

Pałaszujemy ze smakiem, aż nam się uszy trzęsą. 

sobota, 2 maja 2015

Duch tchnie kędy chce

Z cyklu: Rozważania na pograniczu

Nie jestem przekonana, czy jest sens chwalić się opowiadać bliźnim, jakiej to od Matki Bożej, bądź innych Organów Najwyższych, opieki doświadczyliśmy. A to ciasne mieszkanko (czary mary!) na własny dom zmieniliśmy, to znowu praca, taka wymarzona i dobrze płatna, się nam trafiła.
Nie wiem, oj, nie wiem, czy aby dobra to "reklama".
A co, nasuwa się pytanie, z tymi, którzy nadal w biedzie?
Oni to pewnie (jak się domyślam) w nie najlepszej z Matką Bożą komitywie.
Jakby nie dzielić, zawsze okaże się, że nie dla wszystkich starczy.
A gdyby tak starania modlitewne w sposób właściwy ekspediować.
Modlić się warto, a nawet trzeba. Lecz treść modlitwy i jej przedmiot nieobojętny przecież dla nas.
Wprawdzie Duch tchnie, kędy chce, jednak międzyludzka solidarność doprasza się rekompensaty.
Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi. Te słowa często wypowiadał Ojciec Święty.
Jestem za! I to zdecydowanie.
Żadna odnowa nie spadnie nam "z nieba". Bo z Nieba, znaczy naszymi rękami. Głowami i sercami też.
Może, miast w próżne przelewać z pustego, czas wypracować całkiem nowy system.
Bo ten, który nam panuje teraz, totalnie się skompromitował.
Z pustego (halo, tu ziemia!) nawet Salomon nie naleje.