Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Jak szczury w labiryncie

 - Wiecie, jaka jest recepta na udany związek - spytał nas (mnie i moją siostrę) szkolny kolega tej ostatniej, Rafał K. - skądinąd znany gdański malarz. Siedzieliśmy sobie we trójkę przy popołudniowej kawie w Galerii Sztuki Blik, w której przed pandemią pracowała siostra. Odpowiedź była nam od dawna znana, wręcz nawet lubiłyśmy go do jej formułowania prowokować. - Jedno kocha a drugie... się na to zgadza - wyrecytował z uśmiechem kolega. I od tej pory zawsze sentencjonalnie cytujemy jego powiedzonko. Bez wątpienia życie byłoby o wiele prostsze, gdyby w podobny sposób można było związki aranżować. Niestety, to tak nie działa...

Bartosz wysłał Julii nagranie z wyrazami zachwytu i miłości. Taką płomienną deklarację uczucia i potencjalną gotowość do oświadczyn.

Tymczasem Julia beznadziejnie i nieuleczalnie zauroczona jest swoim terapeutą, Aleksandrem. Cóż, kiedy tak zwany sojusz terapeutyczny nieodwołalnie i na wieczność wyklucza możliwość ich związku. Czyli zonk!

Marcin pragnie wyłącznie swojej żony, Edyty, ale najlepiej gdyby miała charakter i duchowość Julii, ich wspólnej przyjaciółki.

Edyta wprawdzie docenia przywiązanie i opiekuńczość Marcina, ale w sferze seksu poszukuje czegoś więcej poza ich małżeństwem.

Była żona Tomasza, Magda, życzyłaby sobie, żeby związał się z Julią, która jest nauczycielką ich córeczki. Wtedy mała Marysia miałaby cudowną macochę.

Tomasz wprawdzie wielbi Julię, jednak nie może uwolnić się od obsesji na punkcie Mileny, która nieustannie to pojawia się burzliwie, potem znów spektakularnie znika. Taka już z niej femme fatale, siejąca zamęt i niepewność.

Julia mówi, że tylko postrzeganie sensu życia w cierpieniu miałoby jeszcze jakiś logiczny sens. Jeśli zaś dwoje ludzi pragnie szczęścia, wszystko wymyka się spod kontroli a nawet wręcz sprzysięga się przeciwko nim. Amerykański psycholog, Robert Tryon, poddał laboratoryjne szczury słynnemu doświadczeniu w labiryncie. Te "mądre" popełniały mniej błędów podczas procesu nauki wychodzenia zeń, "tępe" zaś popełniały ich znacząco więcej. Godnym zauważenia był fakt, iż w innych aspektach uczenia się obie grupy nie odbiegały od siebie poziomem. Najwyraźniej do pokonywania labiryntu wydają się być pomocne specyficzne zdolności przestrzenne. Czy podobne zasady obowiązują również w sferze uczuć? - zdaje się pytać Julia. Który z tych modeli należałoby uznać za godny naśladowania w odniesieniu do ludzi. Którzy z nas "mądrzy" są a którzy "tępi". 

Moje osobiste doświadczenie sprawia, że nie mam dla Julii pomyślnych wieści.

czwartek, 15 kwietnia 2021

O mojej Mamie w trzecią rocznicę


Można by rzec iż od śmierci Mamy w kwietniu 2018 roku jestem innym już człowiekiem. Tymczasem nie tyle innym, co na inny sposób "ludzkość" swą wyrażającym. Z tej choćby przyczyny, że zmieniła mi się perspektywa bycia. Utrata rodziców, definitywna i nieodwołalna, niesie z sobą wzięcie odpowiedzialności za własne szczęście, nie ma już bowiem żadnej - ziemskiej i namacalnej - instancji wyższej, która autorytetem swoim mogłaby nas zwolnić i przejąć kontrolę nad owym.
Cóż, pewnie zabrzmi to jak banał, ale śmierć zawsze zaskakuje nas tudzież zastaje nieprzygotowanych. Bo czyż na śmierć można się (ale tak naprawdę) przygotować?
Teraz już wiem, że nie. Czy dobrze to, czy źle, nie umiem się w tej materii wypowiedzieć.
W powietrzu już na zawsze pozostaną pytania bez odpowiedzi.
Czy mogłam dla Niej coś więcej uczynić, powiedzieć, zapewnić.
Dlaczego kiedy umierała zamiast trzymać ją w ramionach, ja niemądrze się krzątałam szukając piżamy, kapci i szlafroka do szpitala...
Lecz najbardziej przejmujące ze wszystkiego jest to, czego nie uzyskałam od Niej. Mając Ją na wyciągnięcie ręki. Choć tak naprawdę fizyczna bliskość nie jest tożsama z możliwością uzyskania odpowiedzi na tę niejasność, co od prapoczątków kumulowała mrok i ciemność.
Nie ma odpowiedzi, bo tych nikt nie zna. Są za to pytania, lecz też nie do końca jest jasne, czy są właściwie sformułowane. Jeśli nad tym popracować, jest nadzieja, że i w kwestii odpowiedzi nieco się rozjaśni. Tylko tyle. I aż tyle.              
                        
                                                                                 Młodziutka Ala. 
   
                                                                  Wiekowa Alicja u schyłku życia. 

                                                                   

wtorek, 13 kwietnia 2021

O miejscu zamieszkania

Bardzo szanuję ludzi, którzy kochają i z wielką pasją potrafią mówić o miejscu swojego zamieszkania. I obojętnie, czy jest to jakieś cudowne obiektywnie, zabytkowe miasto, czy też zwyczajne, dechami zabite zadupie. Tak mówi moje dziecię. Na studiach miał kolegę z Przechlewa, który początkowo pytany o to, skąd jest, odpowiadał tylko, że z małej miejscowości pod Chojnicami.  
- Przechlewo - ożywił się Julian - znam z wycieczek palcem po mapie. I odtąd Kolega po każdym domowym weekendzie czuł się zobligowany by opowiadać o wszelkich sprawach owej miejscowości się tyczących. Być może tak rodzi się szacunek do własnych korzeni i chęć powrotu do "swoich" po skończeniu studiów.
Sama nie wiem, co bym o tym myślała, gdybym pochodziła z takiej miejscowości. Bo co innego przenieść się na wieś w bardzo już dorosłym wieku, mając za sobą bogactwo doświadczeń oraz możliwość wyboru.
Muszę powiedzieć, że czuję się szczęściarą na myśl o tym że od zawsze mieszkam w dużym (jak na polskie standardy) mieście. Mogę być częścią jego miejskiej tkanki, korzystać z dobrodziejstw wielkiego i przemyślanego organizmu. Czuć wspólnotę terytorialną, być współodpowiedzialna za kształt i mieć wpływ na zmiany, jakie się w moim mieście dokonują. Ta specyficzna mieszanina poczucia odrębności i wspólnotowości. Również i anonimowości. Poza tym konkretnie kocham swój Gdańsk za jego tolerancyjność, nieledwie kosmopolityzm i otwarcie na świat. Chociaż przyznaję, nie wszystko mi się tutaj pod względem architektonicznym podoba. Jednak czuję, że jest to moje miejsce na ziemi.
Co do korzeni, to zawsze pytana o nie odpowiadam, że są... Poznańskie. I tak już musi być, czuję, że to ważne, by się tak określić, z tym akurat obszarem zidentyfikować. I może w takim sensie Dziecię moje ma głęboką rację.

niedziela, 11 kwietnia 2021

Pan Kazimierz

Napisz o Zelatorze, prosi mnie już od rana Dziecię. Niechaj więc będzie.

Dzisiejsza niedziela, zwana przewodnią albo Białą, od roku 2000 obchodzona jest jako Niedziela Miłosierdzia Bożego. Dzień ten zawsze już będzie mi się kojarzył z postacią pewnego, od dawna już nieżyjącego, człowieka. W wieku nastoletnim byłyśmy z siostrą gorliwymi działaczkami na rzecz ubogich, brałyśmy czynny udział we wszelkiego rodzaju akcjach charytatywnych. Zbieranie używanej odzieży, sporządzanie i roznoszenie paczek żywnościowych na święta oraz inne tym podobne. Pewnego razu, usłyszawszy o organizowanych w naszej diecezji rekolekcjach charytatywnych odbywających się w gdańskim seminarium, poprosiłyśmy proboszcza o skierowanie. Ten zaś, urzeczony pomysłem, pochwalił nasze dobre serduszka. Takim to sposobem znalazłyśmy się w świecie zabytkowych krużganków, tajemniczych, pachnących wilgocią pomieszczeń, przede wszystkim zaś poczułyśmy się adeptkami archaicznych nieledwie rytuałów. Innymi słowy, miałyśmy niepowtarzalną okazję pobyć w zupełnie odmiennym świecie. Atmosfera ćwiczeń duchowych oraz wykłady prowadzone przez największe kościelne "sławy" - wszystko to sprawiło, że po przyjeździe do domu świat zewnętrzny wydał nam się płaski i nijaki. Trudno nam było odnaleźć się w tej trywialnej, naszym zdaniem, rzeczywistości. Dużym wsparciem okazał się wtedy nowo poznany, samozwańczo zaproszony przez nas do rodzinnego domu, człowiek - Pan Kazimierz. Dziś takie postępowanie byłoby wręcz niepodobieństwem, wtedy funkcjonowało w najlepsze. Był to mocno już starszawy człowiek, plasujący się w przedziale wiekowym pomiędzy naszymi rodzicami a dziadkami. Otóż pan ów, zajmujący się zelowaniem - lecz nie butów tylko tajemniczek różańcowych - był ponadto gorącym propagatorem Bożego Miłosierdzia, o którym raczej niewiele się wówczas mówiło. Pan Kazimierz, imiennik naszego Taty, w krótkim czasie stał się przyjacielem domu. Bywało, że gościł u nas w każdą kolejną niedzielę, opowiadając nie tylko o sprawach religijnych ale i o swoim życiu. Ponoć zawsze marzył, żeby zostać księdzem; tymczasem uwzięła się nań pewna pani, urabiając go tak długo, aż zyskała swoje. Ożenił się i spłodził z nią siedmioro dzieci. Po czym zgodnie z powiedzeniem, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, rozpoczął objazdy po kościołach i placówkach religijnych. Utrzymywał też, że ukazała mu się sama Matka Boska. Nasz Tata traktował go z lekceważeniem a nawet z przekąsem podkpiwał sobie z jego widzeń i objawień. Porównywał go czasem do wielebnego Higginsa - jednej z postaci powieści Dickensa. W niczym to jednak nie umniejszało naszej sympatii do starszego pana. Mama zawsze gościła go jak ważną osobistość, przygotowując smaczne obiadowe dania. Trwało to wiele następujących po sobie lat, Zelator brał udział w przeróżnych formach naszego życia. Pamiętam, jak zimą - a te bywały naprawdę mroźne - wszyscy kolektywnie jeździliśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie. Pan Kazimierz ofiarnie woził na saneczkach naszego małego braciszka. Tata zaś, jak na rasowego "panikarza" przystało, ostrzegał nas przed kruchym (rzekomo) lodem. 

Jako że starszy pan wykonywał szlachetną profesję stolarza, mama uprosiła go by podjął się zabudowy naszego przedpokoju. Mieliśmy złe doświadczenia z fachowcami - już dwóch takich pobrało zadatek i nie pokwapiło się do pracy. Teraz więc żartowaliśmy sobie, jak to z Panem Kazimierzem będzie i czy potraktuje nas tak samo. Wynik okazał się połowiczny, bo wprawdzie prace nie zostały wykonane, lecz i zadatek pobrany nie został. - Widać taki z niego stolarz, jak z koziej d(...) trąba - skwitował lekceważąco Rodziciel. Odtąd, kiedy tylko pojawiał się nasz poczciwiec, tata cedził pod nosem - zzzzelator! Potem zaś ostentacyjnie wychodził z pokoju.

Nie raz i nie dwa żartujemy sobie dzisiaj dobrotliwie z Pana Kazimierza. A jednak wspominamy go z prawdziwym rozrzewnieniem - wieść gminna niesie, że udało mu się dożyć setki. To był naprawdę uroczy rozdział naszego życia. Młodego i beztroskiego, w błogiej nieświadomości zepsucia i upadku kleru. 

niedziela, 4 kwietnia 2021

Konstatacja

Rodzi się dziecko i co w nogach sił każdy na wyścigi bieży, aby nieba mu przychylić. Lata biegną i staje się jasne, że nie spełnią się świetlane przepowiednie. Aż nadchodzi czas graniczny i bezspornie już wiadomo, że to upragnione nie wydarzy się - bo niepodobna. I co z takim "dzieckiem" zrobić? Dobić?

Lecz dobra wiadomość jest taka, że z reguły już nie żyją w owym czasie mimowolni sprawcy tej niedoli - Rodziciele.