Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

sobota, 26 kwietnia 2014

Czy można kochać papieża


Podnoszą się głosy, że Papież Polak na świętość nie zasługuje.
Że ponoć nie był idealny.
Otóż nikt nie jest. Nikt nie jest w stanie. Nawet On.
Lecz "święty" nie oznacza idealny. Święty to nawrócony. Idealnie nawrócony.
I to byłoby na tyle.

Nim nastał Papież Polak, nikt w kategoriach miłości papieży nie postrzegał.
Papieża się słuchało, szanowało, nieledwie bało; a i to pośrednio, nikt przecież na własne oczy go nie oglądał.
Różnych w historii kościoła papieży mieliśmy, nie o tym będzie tu teraz mowa.
Lecz nawet dwaj wielcy swą dobrocią i mądrością Ojcowie Święci, którzy Wojtyłę poprzedzili, nie byli zwani kochanymi. Nikt się po prostu ...nie ośmielił.

Gdy Papież Polak objął Stolicę Piotrową, uczynił to w duchu pokory, wiedząc, że jest to służba.
On pierwszy zaprotestował przeciwko noszeniu go w lektyce.
To on wprowadził zwyczaj mówienia w pierwszej osobie, zamiast, jak było do tej pory, "My".
Nie były to czcze formalności, lecz jego koncepcja Bożej posługi..
On pierwszy postanowił podróżować. Po to, by już nikt nie czuł się pominięty.
Dosłownie w oczach topniały serca dostojnych hierarchów a skostniałe, zdawało się, struktury, zadziwiająco okazywały się elastyczne. Na każdym kroku nowy papież przełamywał lody wielowiekowych zaszłości, wnosząc ze sobą ujmujący uśmiech, błyskotliwy dowcip, sztukę dyplomacji, osobisty urok.
Każdy, kto miał to szczęście, by znaleźć się choćby na moment w jego pobliżu, mógł odnieść niekwestionowane wrażenie, że jest dla Papieża ważny.Bo każdy człowiek dla niego był ważny.
Ujmował się za tym, co chore i słabe - zgodnie z literą Ewangelii. To niezbywalny obowiązek.

Zamach na jego Urząd i osobę stał się kamieniem milowym na drodze do przyszłej świętości.
Ten stosunkowo młody jeszcze mężczyzna, emanujący siłą i sprawnością, zahartowany wojną i ciężką pracą wysportowany góral, musiał każdego dnia mierzyć się ze słabością schorowanego ciała.
Niełatwo było pełnić obowiązki następcy Piotra, podczas gdy zdrowie z każdym rokiem bardziej odmawiało mu posłuszeństwa.
Wiele jeszcze lat swego długiego i ze wszech miar owocnego pontyfikatu spędził "na pierwszej linii", będąc wszędzie tam, gdzie powinien. I wszędzie tam, gdzie obecność jego procentowała zniesieniem, bądź choćby złagodzeniem skutków zła.
O jego zasługach na rzecz ojczyzny wiadomo wszystkim, nie ma potrzeby teraz o tym pisać.
Wszak rozumiemy, jakiej trzeba rozwagi, żeby w bezkrwawy sposób przewrót polityczny niezłomnie przeprowadzić.

Wszyscy Papieża szanowali.
Może w głębi ducha nawet i ci, którzy dla pokrycia zmieszania publicznie się z niego naśmiewali.
Był naszą chlubą, podziwem przejmowała jego znajomość kilkunastu języków i ogromna wiedza.
Lecz dla mnie ewenementem na niespotykaną dotąd skalę była miłość, którą potrafił sobie zaskarbić.
Kochali go ludzie prości - za to, że opowiadał się po ich stronie.
Kochali go ludzie wielkiego umysłu - ponieważ wskazywał im światło na drodze służby innym.
Pokochali go nawet ci, którym się zdawało, że serce ich dawno funkcji kochania się wyzbyło.
Że zastygły w ich żyłach strumienie życiodajnych płynów, co arterie serdecznej dobroci mogłyby zasilić.

A potem, gdy służba dobiegła kresu, gdy już nie sposób było podjąć codziennego trudu, dał wszystkim taką lekcję, że dech nam zaparło. Bo kiedy już się zdawało, że nic więcej nie był w stanie dla nas zrobić, On podarował nam ...nadzieję. I dobrze na przyszłość miłością swą uposażył.
Dawały się słyszeć głosy protestu, żeby nie filmować tego cierpienia.
By nie żenować ludzi widokiem słabości.
Oszczędzić dobre imię Ojca, zachowując nieskażoną pamięc jego dawnej siły.
Że lepiej, aby z urzędu zrezygnował. To wszak nie godzi się, by tak chorego eksploatować.

Wszystko to marność. I bez znaczenia.
Bo możność osobistego udziału w umieraniu Papieża była zaproszeniem do odbycia rekolekcji życia.
Widok tego człowieka przygiętego do ziemi cierpieniem, zdawałoby się, ponad ludzką miarę, dawał nam siłę, by podnosić się z upadków. By wzrastać na duchu i ciele.
Cieszyć się tym, co nam podarował - w wielkość przekuwając swoją słabość.
Świat wstrzymał oddech - nic odtąd nie będzie już takie, jak przedtem.
Bo na tym właśnie polega świętość. Zwycięstwo ducha wywodzić ze słabego ciała.
Bo chrześcijaństwo nie jest kultem siły. Ono promuje to, co słabe, chore, czy ułomne.
W tym jego wielka i ponadczasowa siła. Jak siła kropli, która drąży skałę.

Mówił nam: nie lękajcie się. Zatem się nie lękajmy.

środa, 23 kwietnia 2014

Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Finka z kominka 5


Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Głowy jednak bym nie dał, czy tak w istocie było.
Bo zaraz potem dały się słyszeć przeciągłe, fletowe tryle. Te zaś makolągwom są właściwe bardziej. 
Jako, że dzisiaj mam wolne, w nagłym porywie wsiadłem do samochodu i pojechałem na ryby.
Chciałem nasycić zmysły spokojem i ciszą nieuczęszczanego miejsca nad jeziorem.
Wczorajsze dwanaście godzin za kółkiem zrobiły swoje, ani się spostrzegłem, jak zmorzył mnie sen. Ten sam, z którego wyrwało mnie tytułowe kląskanie makolągwy.
W którym to śnie widziałem wciąż tę kobietę.
I choć niewiele pożytku odniosłem z przywiezionej wędki, to wprost bezcenną mi była możliwość pobycia z naturą. Mało już pozostało tych urokliwych miejsc, w które nie zapuszcza się nikt niepożądany.
Nikt, oprócz tej, którą mój sen zatrzymał w kadrze.
Wczorajsze święto nie było dla mnie dniem wolnym. Miałem dzienną zmianę na dość trudnej linii.
Jestem, jak się pewnie domyślacie, kierowcą miejskiego autobusu.
I w samym centrum, gdy już miałem ruszać, dobiegła do przednich drzwi jakaś zdyszana kobieta. Zupełnie tak, jakby mój autobus stanowił dla niej ostatnią szansę. Choć w pewnym sensie tak właśnie było, bo w dzień świąteczny autobusy na tej trasie kursują co godzinę.
Zajęła przednie siedzenie, ja zaś w wewnętrznym lusterku mogłem patrzeć w jej oczy.
Ciemne, przepastne, osadzone w głębi, choć może zdawało się tak jedynie za sprawą światła.
Ilekroć zatrzymywałem się na przystanku, znajdowałem konieczność, by spotykać jej wzrok.
Zresztą, czy to z pewnością wiadomo, że patrzy ktoś, bądź nie patrzy, kiedy go w lustrze widzimy...
W to chciałem wierzyć, tym wyobraźnię karmić, przebywać w tej zatrzymanej chwili.
Tutaj i teraz; nie troszcząc się, czy wkrótce minie.
Trochę to jednak potrwało, by wreszcie nieodwołalnie i prozaicznie się skończyć.
Kobieta znalazła się tuż przy mnie, oddzielona ścianką kabiny, odwrócona plecami, gotowa do wyjścia. Nic już nie mogło tego faktu odmienić. Lecz mnie się wydało, jakby zrobiła przez ramię niewielki półobrót. Na znak, że nasza więź nie zaistniała wyłącznie w mojej wyobraźni.
Cóż było robić, nijak nie mogłem zawołać, ani też za nią zbytnio się wychylić. Zdążyłem tylko zauważyć, że w ręku miała torebkę ze świątecznym prezentem. Prawdopodobnie szła z wizytą, na powrót wszak było za wcześnie.
Może chciała odwiedzić rodziców, kogoś z rodzeństwa, albo też dziecko, które opuściło dom. 
Ubrana w krótki, rozkloszowany płaszczyk, poruszała się z gracją, wdzięcznie powiewając długimi, prostymi, ciemnoblond włosami, sięgającymi do połowy pleców.
Nieubłaganie oddalała się z pola mojego widzenia. Ot, już po wszystkim.
Lecz nie do końca. Bo mimo, iż straciłem ją z oczu, paradoksalnie miałem ją już na stałe.
Gdzieś ulotniła się obawa, że zaraz odejdzie, od teraz wiedziałem, że stanie się podmiotem mojej pamięci.
Nie chcę uderzać w podniosły ton, bądź słów patetycznych przyzywać.
Bo rzecz nie w tym, by zmysły karmić ułudą, nieistniejące kreując obrazy.
Wciąż ktoś przychodzi, potem odchodzi z naszego pola widzenia. Nie ma sposobu, by go zatrzymać.
Jaka jest szansa, że tę kobietę spotkam ponownie. A jeśli nawet, to niby co w takiej sytuacji zrobię.
Drugie spotkanie ma już uprawniać do zagajenia, podczas gdy pierwsze jeszcze absolutnie nie?
Zresztą, tłok w autobusie skutecznie może od siebie nas izolować.
Zatem rozsądniej za pewnik przyjąć, że się epizod już nie powtórzy.
Nie darmo miast makolągwy trylu - słyszałem jeno kląskanie.
Jednak zawsze już będę w duszy miał przepastną głębię, która w sobie mieści ten obszar nadziei.
Stąd czerpać chcę pewność, że nie przeoczę tej szansy, co ją otrzymam ponownie.


Powyższy tekst bierze udział w piątej edycji konkursu Finka z kominka
A zatem, jak zwykle, w swoim czasie poproszę Was o głosy.

czwartek, 17 kwietnia 2014

Święta, Święta...a po Świętach to ci dopiero powód do święta

Zapowiadany tu i ówdzie koniec świata chyłkiem odwołano, lecz ten i tak mało kogo zajmował w obliczu powszechnej okołoświątecznej nerwówki.
Ktoś tam donosi, że już okna pomył, inny znów gremialne porządki porobił. Ten, czy ów, zakupy rozplanował pod kątem przygotowania pyszności. Inszy zaś najazdu gości się spodziewa.

W naszej tradycji, o ile Boże narodzenie jest Świętem Prezentów, to już Wielkanoc zdecydowanie Świętem Porządków.
Jak przystoi anarchistce, do tradycji wszelakiej stosunek mam podejrzliwy.
I każdą jej formę pod kątem "przydatności do spożycia" weryfikuję.
Ponadto nie toleruję nieśmiałej choćby próby drenażu mojej kieszeni.
Nie tyle z powodu hodowania węża, ile z posiadania przysłowiowej dziury.
Dwie zasady obowiązują, gdy idzie o moje Święta.
Zero porządków. Minimum kuchennej roboty.
Dla mnie prawdziwe Święta kultywują ...Święty Spokój.

No i najważniejsze są przeżycia duchowe.
Zatem z grubsza biorąc zachodzić muszą czynniki dwa.
Po pierwsze - piękne ubranie i nowe buty - co zasadniczo gwarantuje w/w przeżycia.
I po drugie - spotkania rodzinne - które dostarczyć tychże mogą jedynie w obliczu spełnienia warunków punktu poprzedniego.

Lecz aby wdrożyć je w życie, potrzebny jest stosowny zasób ...(bingo!) ... materialnych środków.
Podobnie, jak przez żołądek do serca, tak przez pełny portfel do piękna duchowych przeżyć. Amen.

wtorek, 15 kwietnia 2014

O tajemnicy

Odkrywanie czyjegoś świata jest jak czytanie w otwartej księdze. Ci, których los na drodze nam postawił, zadani są naszej trosce. Poczuciu odpowiedzialności nieledwie; tak, by nikt nie odszedł od nas gorszym, aniżeli przyszedł.
Lubię ludzi dociekliwych. Nie mylić z wścibstwem. W moim odbiorze to przejaw zainteresowania. Uważnego. Życzliwego. Empatycznego.
Ten, kto w zbytecznej obawie naruszenia prywatności omija udostępnione przeze mnie rejony, nie jest mi pokrewny duchem. Wykazuje bowiem obojętność.
Rzecz jasna, interesować się kimś nie ma musu.
Mnie zaś ogromnie interesują ludzie. Chciałabym wiedzieć o nich jak najwięcej.
Z zachowaniem stosownego dystansu.
By nie przekroczyć owej symbolicznej bramy, za którą rozciąga się już obszar tajemnicy.
Nienaruszalnej dla kogokolwiek, dostępnej jedynie tym, których zaproszono.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

25!


25

Pomiędzy alfą i omegą
jak gwiezdne wojny
i leśne echo
jak łza o wieko trumny
głucho i nieprzyjaźnie
licho nieprzejednane
biednemu wiatr
i pięść do oka

Ot, cóż jest...
dwadzieścia pięć


Słońce Ty moje

Nie bierz wynurzeń mych zbyt dosłownie

Raz dekadencka jak fin de siècle
dziecięcia wieku spowiedź żałosna
innym znów razem snuje po kątach
jak sam skurwysyn namolna
gadanie, gadanie... chłopa do obrazu
obiecanki cacanki
branie się z życiem za bary
samokrytyka partyjna

Toż to licentia poetica tylko

sobota, 12 kwietnia 2014

Struny przeciąganie

Nikt nie powinien liczyć na bezkarność.
Najbardziej nawet szanowana instytucja.
Tajność sprzyja nietykalności.
Fakt utajnienia sprzyja nieufności.
Zaufanie wszak nie jest z gumy.
Ten kredyt kiedyś przyjdzie spłacić.


wtorek, 8 kwietnia 2014

Suplement do poprzedniego posta

W niedzielę odczytałam swój wpis na forum czterech spokrewnionych osób.
Obecne były: siostra, dwie siostrzenice i dziewięcioletnia córka jednej z nich.
I choć nadal uważam swoją wypowiedź za kompletną, czuję się w obowiązku temat rozwinąć.
- Ciociu, uważasz, że niepełnosprawne osoby powinny się wstydliwie przed ludźmi ukrywać - spytała mnie dziewięciolatka.
Jak mądre mamy teraz dzieci, przebiegło mi przez głowę.
W czasach, gdy ja byłam mała, uczono nas, byśmy mijając niepełnosprawną osobę pod żadnym pozorem nie patrzyli na nią.
I był w tym jakiś sens, zwłaszcza w obliczu nie tak dawnych "cyrkowych" konotacji.
Każda rzecz ma określone konsekwencje. Jeżeli bowiem swego czasu ludzi zdeformowanych wystawiano w cyrku, to naturalne, że postępem jawi się ich "niewidzialność".
Która z kolei implikować musi potrzebę zmian w myśleniu.
Każdy system, kiedy "pada", rozbija się na elementy. Które następnie integrują się - na wyższym już poziomie.
I tak w kółko ...a raczej spiralnie.
Czy można etapy te przekraczać? Można, pod warunkiem przezwyciężenia bezwładu myślenia. Wysublimowania na wyższy etap. Takie jest zadanie.
Nie wolno zapominać o pryncypiach. Nie wolno ich tracić z oczu.
One muszą wyznaczać kierunek. (Kochaj i rób co chcesz).
Jeśli kierować będzie nami autentyczna troska, jeśli będziemy kochać ludzi w sposób podmiotowy, nikt już nie będzie musiał zwracać na siebie uwagi produkując intymne szczegóły na billboardach.
I żeby było jasne, nie razi mnie widok osób starych, okaleczonych, czy też niesprawnych intelektualnie. Oni są częścią tego społeczeństwa. Ważną i równouprawnioną.
Razi mnie, i to razi bardzo, gdy się wykorzystuje taki widok dla doraźnych, bo marketingowych, interesów. Zresztą zupełnie tak samo raziłoby mnie w przypadku młodej i ślicznej osoby.
Ciało nie jest na sprzedaż. Nieważne, stare, chore, czy kalekie, czy też młode, silne i sprawne.
Ciało należy traktować z szacunkiem. Jeśli uznamy tę prawdę, zawsze będziemy postępować słusznie. Niezależnie od tego, jaką formę postępowanie nasze przyjmie.
Tymczasem skarżą się niepełnosprawni, że się traktuje ich, jak powietrze.
Podnoszą się głosy, że ludzie zdeformowani chcą się pokazywać, chcą, być modelami.
A nawet więcej, chcą zarabiać w cyrku.
Czy jednak "chcenie" zawsze ma w takich razach pierwszeństwo?
Otóż w moim przekonaniu nie, bo "chcieć" z rozmaitych powodów można.
Czy owi gorący orędownicy "pokazywania" sami chcieliby pokazywać?
Nie ma chętnych? Tak myślałam.
Tu znów musimy się odwołać do pryncypiów. 
Wszystko w porządku, jeśli chcą być modelami. Oni też mają prawo do tych pięknych ubrań.
Nie jest w porządku, gdy za pieniądze pokazują swoją intymność.
Oni też muszą jeść i opłacać czynsz. Zgadza się, lecz nie za wszelką cenę.
I społeczeństwo musi stworzyć im warunki, by mogli to realizować godnie.
W odległych czasach nie było możliwości, by karzeł uczył się, aby pracować "w zawodzie".
To właśnie bycie karłem stanowiło jego zawód.
Na szczęście tak już nie jest. Oby już nigdy więcej tak nie było.
Jeśli kierować się prostymi zasadami, zwykle do celu się dochodzi. Gdy się natomiast zbacza z drogi, traci się z oczu tę właściwą.
Trzymajmy się takich zasad, które mają moc uczynić życie lepszym.
Wypracowujmy system, w którym osoby niepełnosprawne mogłyby wykonywać godną pracę, miast pokazywać za pieniądze rany, wrzody i kikuty.
Afirmujmy wszystkich ludzi w ich naturalnym pięknie, aby nikogo nie trzeba było na billboardach przekonywać, że są tego, czy owego "warte".
Są przecież warte, są piękne, są w pełni uprawnione. Do wszystkiego!

niedziela, 6 kwietnia 2014

Kontrowersyjne reklamy

Wczoraj na jednym z cenionych przeze mnie blogów wynikła zagorzała dyskusja na temat pewnej reklamy.
O ile sprawa, owszem, wyzwoliła sporo emocji, to na ogół były ukierunkowane jednolicie. Reakcje były dezaprobujące, mało komu przekaz się spodobał. Niektórym nawet bardzo się nie spodobał.
Obraz na billboardzie przedstawia kobietę po mastektomii, reklamującą pończochy. Przesłanie głosi, że każda, nawet nie całkiem "kompletna" kobieta ...zasługuje na odrobinę luksusu.
Na luksusowe pończochy w tym konkretnym przypadku.
W pierwszej chwili już, już, miałam się obruszyć. Bo co to niby ma być, jak młoda i zdrowa, pokazywać można, jak niekompletna i nie tak idealna, to już bebe! Przecież prawdziwe życie opiewa nie tylko to, co piękne i zgrabne, lecz również to, co stare, chore i kalekie.
A w każdym razie ...niewyretuszowane.
Lecz na billboardach sama sielanka, prawdy nijakiej tam nie uświadczysz.
W odpowiedzi na panujący trend, powstaje z kolei inny, dosyć szokujący ludzi. Bo oto serwuje nam się widok ludzi na wózkach, z zespołem Downa, czy jak ten, o którym mowa, ukazujący kobietę bez piersi.
Czy jednak można stawiać znak równości pomiędzy tymi obrazami?
Otóż nie można, ponieważ odnoszą się do zupełnie różnych poziomów.
Nie chodzi bowiem o to, by udawać, że nie ma wśród nas osób niepełnosprawnych, czy okaleczonych. Chodzi o poszanowanie godności człowieka - zarówno tego, który jest wykorzystywany jako obiekt, jak i tego, do którego reklamę się kieruje.
O etykę przekazu. Jak również poszanowanie estetyki odbiorców.
Czy widok okaleczonej kobiety z ranami pooperacyjnymi jest nieestetyczny? Nie w tym rzecz.
Bo jeśli coś takiego ma miejsce w programie dokumentalnym o charakterze medycznym, czy instruktażowym, to wszystko jest w porządku i nie narusza niczyjej integralności.
Lecz jeśli ujawnienie (intymnych przecież) szczegółów ciała ma służyć sprzedaży produktu, to już w jakiś sposób godność tę narusza. I myślę, że nie ma tu znaczenia charakter sprzedawanego produktu. Bo nawet gdyby nie były to rajstopy, lecz na przykład lek na raka, nic nie usprawiedliwiałoby takiego naruszenia sfery czyjejś intymności.
Jak słusznie zauważyła nasza koleżanka, "promowanie kobiecości" nie może się odbywać kosztem ukazywania szczegółów czyjejś anatomii.
Granica jest bardzo cienka, bo chyba w gruncie rzeczy chodzi o wyważenie proporcji między aspektem komercyjnym, a dopuszczalnym stopniem odsłonięcia.
Nagość w kulturze (i nie tylko naszej) chroniona jest obyczajem. Zarezerwowana jest na ogół dla wielkiej sztuki. Również tej sakralnej. Wtedy wszystko jest w porządku; nikt przecież nie gorszy się na widok greckiej rzeźby. Przecież nie chodzi tu o pruderię, tylko o poszanowanie godności osoby. 
Nagość rozumieć trzeba nie tylko w sensie dosłownym, jako obnażenie genitaliów. Bo przecież odsłonięcie choroby, pokazywanie braków, kalectwa, wystawienie na publiczny widok objawów choroby psychicznej też może urągać godności. Ma to miejsce wtedy, gdy kojarzy się z pokazami cyrkowymi, w których na przykład "karzeł" miał służyć zabawianiu gawiedzi. Budzi to w nas niesmak. Wszystko to ponad wszelką wątpliwość ma związek z komercją.
Jest różnica. Zdeformowany człowiek występujący przed audytorium lekarzy i ten sam człowiek zarabiający w cyrku. Przykłady można by mnożyć.
Reklama "niekomercyjna", mająca na celu przybliżanie społeczeństwu jakiegoś szczególnie trudnego zagadnienia też musi mieścić się w konwencji poszanowania godności. Swego czasu przeżyliśmy niemiły wstrząs za sprawą pewnego przekazu. Chodzi o hasło promocyjne kampanii na rzecz osób upośledzonych intelektualnie.
Jakkolwiek Dorota Zawadzka nie jest moją idolką, muszę stwierdzić, że posłużyła się niezłym porównaniem.
"Co robicie z koszulą, która się zaplami w taki sposób, że nie można tej plamy sprać?" - pyta na blogu psycholożka Dorota Zawadzka. I odpowiada: "Ja albo wyrzucam, albo noszę po domu, albo staram się plamę wstydliwie ukryć. Wszystko zależy od tego, czy koszulę lubię".
Mimo iż pomysłodawcy "chcieli dobrze", przekaz informacji w moim przekonaniu okazał się nietrafny semantycznie.
Etyka w reklamie jest sprawą bardzo ważną. Musi obowiązywać zawsze, niezależnie od doraźnych korzyści, które mogłyby wyniknąć z jej nagięcia do potrzeb chwili.
Cóż bowiem stąd, że w konkretnym przypadku osiąga się popularność dla propagowanej idei, jeśli przy okazji wdrukowany zostaje przekaz implikujący w szerszej skali  coś, co potem trudno będzie odwrócić. Podsumowując, nieufnie odnoszę się do wszystkich tych szokujących, pseudonowatorskich chwytów. Nie tędy droga. Prowadzi ona bowiem przez konsekwentny proces edukacji społeczeństwa, w kierunku poszanowania prywatności, jak też mentalnej akceptacji prawa do wyrażania własnej osoby. 
_________________________________________________________________
 Da przeciwwagi warto wspomnieć o innej, bardzo sympatycznej w swoim przekazie, reklamie:

piątek, 4 kwietnia 2014

Wieści z frontu robót

W tym przypadku dobre wieści.
Bo otóż nieoceniony Kolega (wierzcie, prawdziwy z niego magik!) dokonał cudownej reanimacji padłego mojego sprzętu. Wziąwszy go na profesjonalny warsztat zdiagnozował uszkodzenia, wymienił to i owo, i wyczyścił starannie. Tak starannie, jak tylko moja, acz skromna, jednak stojąca mu nad głową osoba, ku temu go obligowała.
Wszystko razem wziąwszy, laptop  mój działa i ogólnie biorąc prawie jest jak nowy.
Niestety, prawie - jak to już, zepsuci przez reklamy wiemy - wielką robi nam różnicę.
I tak - bez owacji - powitałam swój sprzęcik jak starego i wiernego, aczkolwiek nieszczególnie błyskotliwego przyjaciela.
A to, że inne są sprawniejsze, szybsze, pojemniejsze. To znów, że design wielce nowoczesny mają...
Nic to, mój jest jak opoka i trwać będzie na swym posterunku dzielnie.
Bo zdaniem kolegi sprzęt to starej generacji, z metalową płytą, odporny na złamania przy upadkach.
Jeśli tak dzielnie zniósł herbatnią powódź, niestraszne mu trzęsienie ziemi, czy nawet tsunami.
Lecz gdzieś na dnie próżnej mej człowieczej duszy ziarno zostało posiane. Zamarzyłam o małym, ślicznym i zgrabnym, a do tego lekkim i poręcznym notebooku, z którym przemieszczać bym się na każde zawołanie mogła. Bowiem ustrojstwo moje stare, ciężkie się okazało ponad pozór wszelki.
Zatem marzenie swoje wdrażać zacznę w życie. Bez pośpiechu wszelako, ten bowiem, jak wiadomo, wskazany jest głównie przy łapaniu pcheł.

Summa summarum, wracam do gry. Z miłą prośbą o Wasze wsparcie.
Jeszcze do jutra, czyli sobotniej północy można oddawać głosy w czwartej edycji naszego konkursu o wdzięcznej nazwie Finka z kominka.
Wystarczy kliknąć w ten link 
Wprawdzie to jedynie zabawa, miło byłoby jednak wyjść z twarzą, nie pozostając w najbardziej odległej  części ogona. Wszystkim z góry mile dziękuję.