Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

sobota, 26 listopada 2016

Pani Tosia

A w listopadzie...
W listopadzie wypadałoby uhonorować sylwetki tych, którzy kiedyś naszemu życiu towarzyszyli.  Tych, którzy w nim, na dłużej bądź też krócej, zaistnieli. Takie wierne ich towarzyszenie zasługuje przecież na to, żeby tak po prostu nie rozpłynąć się we mgle.  
Stąd mój pomysł, by poopisywać sobie tutaj ludzi, których pamięć, choćby z racji minionego czasu, nieco już przyblakła. Zdaje się, to odpowiedni moment, by podsycić ten ogieniek - niechaj jeszcze raz zapłonie i ucieszy serce.
Niekiedy zdarza mi się zamieszczać tak zwane "ludzkie" historie. Ponoć niektórzy bardzo takowe lubią. Nie piszę ich zbyt wiele, chociaż czasami muszę. Są to opowieści różnego autoramentu. Niektóre ściśle albo niemal ściśle opisują rzeczywistość, zaś inne są tylko inspirowane prawdziwymi zdarzeniami. Wtedy z reguły zmieniam imiona bohaterów, albo i część mniej istotnych faktów. W takich razach liczy się przede wszystkim  przesłanie, motyw przewodni opowieści. Natomiast prywatność konkretnych osób jest dość dobrze zakamuflowana. Temu właśnie służy między innymi zmiana ich prawdziwych imion. (Choć czasem, przewrotnie, zmieniam ich imię ...na ich własne imię.)
Moje listopadowe postacie będą uhonorowane pod swymi własnymi. Ludzie ci, tak przecież dla mnie ważni, nie mogą nosić imion zmyślonych, ani, tym bardziej, nie powinni pozostawać bezimienni.

Zatem dziś będzie o Pani Tosi.
Choć tak naprawdę nosiła imię Teodozja, dla nas od zawsze była tylko Panią Tosią. Pochodziła z kresów wschodnich, była sierotą, wychowanką domu dziecka w Łucku. Po wojnie przyjechała do Gdańska już jako nauczycielka, z podopiecznymi tegoż domu.
W czasach, kiedy wkroczyła w nasze życie, stając się dla nas kimś, kogo nazwaliśmy przyjacielem domu, jawiła się nam już jako starsza pani. Starsza od naszych rodziców, jednak jeszcze nie tak stara, jak dziadkowie. Pracowała wtedy w dziekanacie uniwersytetu i zostało jej dosłownie kilka lat do przejścia w stan spoczynku.
Jak to się stało, że trafiła do nas? Moja mama ze swoją przyjaciółką, Irenką uczęszczały na przeróżne kursy, biorąc udział w niezliczonych wykładach i prelekcjach, tudzież seansach DKF-u. Te ostanie jeszcze z nieodżałowanym Zbyszkiem Cybulskim. Właśnie na którejś z takich imprez poznały tę przesympatyczną, kulturalną starszą panią, przedstawicielkę starej, przedwojennej kindersztuby.
Od teraz stała się niemal codziennym gościem któregoś z ich domów - Ali bądź Irenki. Przychodziła wtedy, kiedy jej "na gwałt" potrzebowano. Zawsze była pod ręką, kiedy któraś z nich nie miała z kim zostawić dzieci. Była osobą samotną, łaknącą rodzinnego ciepła, zatem nie było dla niej problemem obranie ziemniaków, ugotowanie zupy, czy też jej zjedzenie w miłym towarzystwie.
Była dla nas jak domownik, czasami nocując, kiedy się zbyt mocno zasiedziała. Mieszkała bowiem w peryferyjnej dzielnicy, w wynajętym pokoiku bez tak zwanych "wygód". Nie miała nawet możliwości ugotowania sobie porządnego obiadu, jadała zresztą na co dzień w uniwersyteckiej stołówce. Cóż, w tamtych czasach nie rozpieszczano samotnych osób. Na swoje mieszkanko spółdzielcze, mimo zgromadzonego wkładu, przyszło jej czekać wiele, wiele lat - wciąż odsuwano ją na koniec kolejki.
Lecz póki co, miała przecież nas, czyli swoich przyjaciół. Odwdzięczając się nam stokrotnie za każdy bezinteresowny dar, za każdą serdeczną chwilę.
Miło nam było, kiedy po powrocie ze szkoły zastawałyśmy już w domu Panią Tosię.
Ogólnie biorąc (z nielicznymi tylko wyjątkami) bardzo lubiłyśmy znajomych i przyjaciół rodziców, którzy, w rzeczy samej, prowadzili dom otwarty. W tamtych czasach nikt zbytnio się nie przejmował szczupłością swego lokum, a dla niespodziewanego, przyjaznego gościa zawsze znalazł się talerz zupy, albo i coś wymyślniejszego. Pani Tosia była cudowną partnerką do rozmów, zawsze miała coś interesującego do powiedzenia. Uwielbiałyśmy przysłuchiwać się ożywionym dyskusjom, które prowadziła z naszym tatą. Wypalając w komitywie niezliczone ilości papierosków rozmawiali o literaturze, polityce, filozofii. Starsza pani była też wielką amatorką dobrej herbaty. Zawsze z siostrą serwowałyśmy jej na powitanie ten gorący napój. Wiąże się z tym nawet pewna dykteryjka.
Któregoś razu Pani Tosia tak zapamiętała się w rozmowie, że kompletnie zapomniała o herbacie, która nietknięta stała na stole, stygnąc. Ignorując nasze wielokrotne przypomnienia, machała tylko ręką i opowiadała dalej. Nagle tata się schylił, by kurtuazyjnie podnieść w ferworze dyskusji upuszczoną serwetkę. Jakież było jego zdumienie, gdy zobaczył pustą szklankę. Bo oto pani Tosia w jednosekundowej przerwie zdążyła już wypić caluteńki płyn. Od tej pory zawsze nazywamy taką błyskawiczną herbacianą akcję piciem herbaty w stylu pani Tosi.
Po kilku latach od przejścia na emeryturę otrzymała wreszcie długo wyczekiwane klucze do własnego "M". Niestety, spora odległość - zamieszkała na obrzeżach Gdyni - spowolniła częstotliwość naszych kontaktów. Teraz już przyjaciółki widywały się zdecydowanie rzadziej, głównie na wyjazdach zagranicznych. Ot, chociażby do Rzymu, Ziemi Świętej, albo Lourdes.
Mimo, że w nowym miejscu znalazła sobie własny krąg przyjaciół i zawarła nowe znajomości, spolegliwość pani Tosi nie ustała. W krytycznej sytuacji zaopiekowała się nawet moim synkiem, Jerzykiem. Potem wyfruwałyśmy już kolejno z gniazda.
W pewnym momencie - zdaje się, mieszkałam wtedy w Krakowie - spadła na nas wiadomość o śmierci Pani Tosi. Ponoć znaleziono ją po kilku dniach, kiedy nie odpowiadała na telefony. Tutaj refleksja, chociaż akurat bynajmniej nie gorzka - nic nie może w stu procentach nas uchronić od samotnej śmierci. Niektórym tak jest pisane.
Nigdy nie zapomnimy o pani Tosi; jej osoba zawsze będzie nam ikoną skromności, umiaru, oddania i spolegliwości.

czwartek, 24 listopada 2016

Zmiany i ulepszenia

Nie znoszę zmian. Nie znoszę ich do tego stopnia, iż gotowa jestem odpuścić sobie nawet te na lepsze. (No, może bez przesady; jeśli coś jest ewidentnie lepsze, to ja na to jak na lato.) Czy to dowodzi, że jestem "konserwą"? Przyznaję, byłoby to dla mnie sporym zaskoczeniem, dotąd bowiem uznawałam siebie za osobę nowoczesną, skłonną do rewizji ustalonych zasad, w nikłym tylko stopniu przywiązaną do tradycji. Po namyśle muszę stwierdzić, że awersja do "nowości" tyczy się li tylko takich, które wynikają z chęci udziwnienia. Mówiąc krótko, całej tej kreatywności, którą się gorliwie wykazują ot, na przykład serwisanci witryn. Co i rusz mnie ktoś na siłę uszczęśliwia - a to nowym interfejsem, a to znów układem strony. Czego ja, o dziwo, nie potrafię zdzierżyć nijak.
Lubię mieć wszystko pod kontrolą tudzież raz na zawsze ustalone. Koniec, kropka, amen.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Gość

cóż stąd
że ból jest nieproszonym gościem
któremu
bezlitośnie trzeba wskazać drzwi
wszelako
jeśli on jest wszystkim tym
co moje

cóż we mnie z mego
wtedy się ostanie

niedziela, 13 listopada 2016

Wołyń - czy było warto

Otóż warto. Aczkolwiek, nie ukrywam, w jakiś sposób film nas jednak rozczarował.
Nas, czyli mnie i moją siostrę, bowiem druga siostra tudzież kuzyn odżegnali się od pójścia nań.
Dla kogoś w pewnym sensie już uprzedzonego o tych wszystkich okropieństwach, jakie na ekranie go czekają, można by właściwie rzec, iż nie były takie straszne. To znaczy, były, chcę tylko powiedzieć, że nie miały już tej mocy zaskoczenia.
Ogólnie biorąc, dla mnie Wołyń - jak na film o tak wielkim ciężarze gatunkowym - prezentuje większość wad obrazu fabularnego przy jednoczesnym braku zalet dokumentu. Trudno mi było utożsamić się z którymkolwiek z bohaterów, tak mało pogłębione są ich sylwetki, tak płaskie portrety psychologiczne. Miałam chwilami wrażenie, jakbym oglądała tę rzecz spoza szyby. (I cóż stąd, że tak de facto było, widz powinien mieć wrażenie, iż znajduje się pośrodku zajść.) Poza tym przeszkadzały mi, i to nawet bardzo, wszystkie te przeskakujące kadry. Innymi słowy, nikt nic nie wie, chociaż to bynajmniej nie jest czeski film. Cóż, nawet, jeśli to było zamierzone, to i tak z pozycji widza uznaję skutek za chybiony. Za to gdy idzie o scenografię - na którą się składają między innymi takie elementy jak charakteryzacja i efekty specjalne - według mnie prawdziwa bomba. Wszystkie te niemal na oczach widza wypruwane flaki, odcinane głowy, ręce, nogi. Chylę czoła, szacunek wielki.
Ręka, noga, mózg na ścianie. I mucha na goownie.

Dla mnie swego rodzaju probierzem, czy rozrywka wartościowa jest bądź miałka, bywa to, czy następnego ranka budzę się z projekcją tegoż. W tym zaś przypadku obudziłam się niejeden raz.
Zatem było warto.

sobota, 12 listopada 2016

Tu i teraz

Gdybym tak miał jakiś nieodkryty talent - marzy se niejeden ktoś. 
Lecz co to w ogóle jest ten jakiś "nieodkryty" talent. Czy to jest coś, o czym nikt, o dziwo, tej pory nie usłyszał, czy też raczej coś, o czym się samemu nie wie. (Po mojemu bardziej to drugie.)
W przeciwnym razie trza by było rzec - nieujawniony. Światu nieujawniony,  akurat zainteresowanemu znany doskonale. Tylko czy jest prawdopodobne, by ktoś coś takiego skrywał całe lata. (Bo według mnie to znowu jakoś się nie kuma.) Ot, powiedziałabym, ów talent się skrystalizował, objawił, zmaterializował, czy też jakkolwiek coś takiego nazwać - tu i teraz właśnie. 
Jest w tym jakiś sens? 
A koniecznie musi?

środa, 9 listopada 2016

Totalna załamka

Jestem zdruzgotana tudzież pozbawiona chęci. I to do czegokolwiek.
Nic mi się nie chce. Nawet płakać mi się nie chce. Szczególnie już płakać nie mogę, ponieważ jak zacznę, to nie będę mogła przestać.
Nie, spokojnie, nikt mi nie umarł ani nie spotkało mnie nieszczęście, które w opinii ludzkości uprawniałoby mnie do tego typu odczuć. Tu chodzi "tylko" o moje zawiedzione nadzieje. A jednak...
Niby jeszcze przeglądam jakieś tam ogłoszenia, ale zaczyna do mnie docierać, że to praktycznie na nic. A tak się cieszyłam (starając się nie zapeszać) aż do wczoraj.
Już od jakiegoś czasu - tak mniej więcej od półrocza - poszukuję odpowiedniego lokum.
Były na mej wyboistej drodze wzloty, były i upadki. Już-już wydawało się, że to swoje wymarzone mam na wyciągnięcie ręki; potem się okazywało, że albo przeszło mi koło nosa, albo nie było mnie na nie stać, albo nie było rychłych szans na sprzedaż mojego obecnego.
Wreszcie tydzień temu bratu niemal udało się sfinalizować sprawę mieszkania, które z bratową oglądałyśmy latem. Napisałam "niemal", bowiem pozostało jeszcze tylko uzgodnienie wizyty u notariusza. Bratowa prowadzi własne biuro pośrednictwa, zatem jej opinia dla mnie jest wiążąca. Ona zaś uznała, że ów lokal wart jest zakupienia. Mnie to mieszkanie spodobało się do tego stopnia, że nie mogłam przestać o nim myśleć. Tymczasem dzisiaj brat poinformował mnie, że "babsko" (bo jak inaczej taką panią nazwać?) od paru dni nie raczy odpowiadać na jego telefony tudzież sms-y w sprawie. A przecież na wstępnym etapie każdy ma prawo zmienić decyzję, zatem po co taka strusia polityka? Cóż, wygląda na to, iż właściciele sprzedawanych mieszkań są w większości niepoważni. Zaś pośrednicy - nieprofesjonalni. Jak tak dalej pójdzie, z moich planów nici.
Już nie widzę żadnych ofert, które spełniałyby moje (i tak już solidnie zweryfikowane) kryteria, zwłaszcza te cenowe. Tylko sobie humor psuję porównując mieszkanie, które sobie upatrzyłam z tym, na co teraz mogę za tę sumę, którą dysponuję,  liczyć. Ech, biednemu zawsze w oczy wiatr...
Jutro przychodzi ktoś obejrzeć moje mieszkanko, ale nawet jeśli mu się spodoba, to czy uda mi się w krótkim czasie znaleźć coś odpowiedniego dla nas?
Może jeszcze los okaże się łaskawy, karta się odwróci i mieszkanie jednak będzie moje?
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko modlić się za patronkę ulicy, na której mieszkanie się znajduje (Emilia Hoene).
Z ostatniej chwili: brat wyszukał mi dziewięć ofert, na widok których nie udało mi się łez powstrzymać. Koszmar. Dwie z nich były wręcz takie, iż płakałabym nawet wtedy, gdyby to brat z własnej kieszeni pokrył koszt zakupu.

czwartek, 3 listopada 2016

Ja to dopiero mam wzięcie!

Natyka się razu pewnego moje dziecię na niejakiego Jeremiasza, zwanego przez nas Ogrodnikiem.
Ot, w autobusie, bez możliwości wymigania się od rozmowy.
Pan Jeremiasz, inżynier ogrodnik i architekt krajobrazu w jednym, prowadził kiedyś na dzielni sklep ogrodniczo - nasienny. Swego czasu proponował nawet wakacyjną pracę dziecięciu. Rzecz nie doszła do skutku tyleż z powodu kiepskiej oferty, co i świdrujących oczek pracodawcy in spe.
Dziadyga w typie podlotka, czyli podlatującego. Pod siedemdziesiątkę w rzeczonym przypadku.
- Wiesz, ja to w swoim życiu już trzy żony miałem, a wszystkie bogate - rozmarzył się mężczyzna.
- O! - sentencjonalnie wzdycha moje dziecię, bo i cóż innego można tu powiedzieć. (To by tłumaczyło wypasioną chatę z ogrodem tudzież basenem, myśli sobie w tak zwanym międzyczasie.)
- Ale bez obawy, ja się dobrze pilnowałem żeby z żadną kościelnego ślubu nie brać. Teraz mam czystą kartę i wreszcie mogę żenić się z miłości. A twoja matka to baaaardzo przystojna kobieta - dodaje łypiąc okiem znacząco. Dziecię me zakłopotane, rade jak najszybciej zmienić temat.
- Panie Jeremiaszu, a jak tam ...interes? (Ups!)
Kurtyna.