Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Jerzy to mój stary!"

Właśnie przypomniałam sobie zabawne zdarzenie. To chyba ten kończący się rok nastraja mnie tak wspominkowo.
W czasach, gdy mój syn Jerzy nazywany był przez nas Jerzykiem, odwiedził go naprędce poznany kolega. Zamierzali przetestować jakieś najnowsze oprogramowanie. Gdy otworzyłam drzwi, chłopiec przywitał się, pytając, "czy jest ...eee ...syn"? Imienia, widać, nie znał. Po chwili chłopcy zniknęli w czeluściach Jerzykowego pokoju.
Przy kolacji synuś opowiedział mi, co zaszło. Bo oto taki wywiązał się między chłopcami dialog.

- Jak ty w ogóle masz na imię, bo nie wiedziałem, o kogo mam spytać twoją mamę?
- Jerzy - z dumą przedstawił się mój syn.
- ...Co!!! Ja bym chyba rodziców zabił, gdyby mnie tak nazwali! Przecież ...Jerzy, to mój stary!
- A ty to niby jak masz na imię?
- Maciej - teraz dumą wykazał się kolega.
- Też mi coś! Wyobraź sobie, że Maciej to mój akurat "stary".
- Jasne, chciałbyś!

Tu nastąpiła krótka i rzeczowa  identyfikacja za sprawą szkolnej legitymacji.
I tak to, rzec można, relatywne bywa, które imiona odpowiednie są dla młodych, które zaś (zdaje się, bezpowrotnie) przypisane do ich "starych".
___________
Poniżej Jerzyk, w czasach cokolwiek młodszych, niż tutaj opisane:



sobota, 28 grudnia 2013

Wymarzone Święta

Minęły Święta i gdzieś tam w tle kołacze myśl o tych, co przeszły. Przeszły i zaciążyły na przyszłym postrzeganiu tych, co jeszcze przyjdą. Albowiem wciąż towarzyszy mi nadzieja na nie...
Bywały Święta różne, przeważnie gwarne, ludne i rodzinne. Rodzinkę mamy bowiem liczną, skorą do spotkań, rozmów i refleksji.
Gdy o te ostatnie idzie, niewesoły nasuwa się wniosek.
Tradycje świąteczne tak już w nasze obyczaje wrosły, że nie bardzo wiemy, jak tu oddzielić ziarno od plew. To, co istotne, od natrętnej otoczki komercji.
W moim dzieciństwie, jak pamięcią sięgnąć, choinka była duża, sięgała niemal sufitu. Ten zaś - jak to w starych kamienicach bywa - wznosił się na wysokość metrów ponad trzech. Ubierana  w Wigilię, zdobiona była bajeczne. Szklane, ręcznie malowane bombki miały wymyślne kształty; lampki wyobrażały małe latarenki, szyszki, oraz muchomorki. Wata i anielskie włosy dopełniały reszty.
Na stole dwanaście potraw. Nie ma zmiłuj, zbiorowe zachowania kształtują nam obyczaje. Jeść zbiorowo "wypada" wyłącznie duże ilości potraw. Bo, jak wiadomo, jada się przede wszystkim wzrokiem:-).  Całe to dobrodziejstwo z wielkim  poświęceniem przygotowywane było przez mamę. W rolę karpiobójcy, chcąc, nie chcąc musiał się wcielić życzliwie do wszelkich form życia usposobiony tata.  Mus, to mus, ktoś w społeczności rolę kata pełnić przecież musi:-).
Potem śpiewanie kolęd w miłej atmosferze, wokół uprzątniętego już tymczasem stołu. W cieple buzującego kaflowego pieca. Przy łupaniu orzechów, jedzeniu słodyczy i obieraniu prawdziwych rarytasów, czyli pomarańczy.
Ale, ale, niemal o najważniejszym byłabym zapomniała. O kimże innym, jak nie o Mikołaju!
A był to przecież najbardziej przez nas wyczekiwany gość. Przeze mnie i dwie moje siostry.
Wielki, ubrany w czerwony płaszcz, z takimże czerwonym nosem tudzież długą brodą z waty.
W masce, która mogłaby z powodzeniem stanowić treść koszmarów sennych. Ale nam, dzieciom, nie w głowie były strachy. Jakkolwiek, owszem, bywał nieco groźny - zwłaszcza, gdy stentorowym głosem egzaminował nas z pacierza - to jego wielki wór pobudzał naszą wyobraźnię.
Chociaż był pewien moment - uwieczniony przez tatę na filmie - siostra moja tak przejęła się rolą, że znak krzyża zrobiła w odwrotnym kierunku. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że tata był zapalonym fotografem i filmowcem-amatorem w jednej osobie. Amatorem zaś w tym jedynie znaczeniu, że prawdziwym miłośnikiem.  Bo bez wątpienia robił to nad wyraz profesjonalnie. 
Koniec końców Mikołaj dokonywał ceremonii rozdania prezentów, z namaszczeniem wyjmując je z przepaścistego wora. Przepaścistego, bo oprócz tych "prawdziwych" prezentów mama wkładała tam dodatkowo zakupy praktyczne, robione przy okazji dla całego domu. I tym sposobem dostawały nam się również garnki, czy nożyczki, a za którymś razem i odkurzacz nawet.
W późniejszych latach nasze choinki zrobiły się jakieś mniejsze, bo też i miejsca było nieco mniej. Mieszkanie w bloku sufity miało bardzo nisko. Rodzina powiększyła się o brata, a i czasy zrobiły się jakby chudsze. Nikomu nie chciało się już przebierać za Mikołaja; zwłaszcza, że łatwowierność młodszego "narybku" nie była tak wielka, jak kiedyś nasza. Braciszek w wieku trzech lat rozpoznawał pod przebraniem mamę. Bo to właśnie ona dzielnie odgrywała tę rolę od najwcześniejszych lat.
Wreszcie naturalną choinkę zastąpiliśmy sztuczną; moda na ekologię stała się zobowiązująca.
Jakoś tak szkoda wyrzucać drzewko po kilku zaledwie dniach. Albo też walczyć z opadającym igliwiem w przesuszonym kaloryferami powietrzu. Kaflowe piece, jak się okazało, miały jednak jakieś dobre strony.
Czy tęsknię za tym, co już bezpowrotnie w życiu się skończyło? 
Otóż nie! Z reguły każde takie, na pozór pięknie prezentujące się przedsięwzięcie, okupione jest wysiłkiem innych osób. Często nieproporcjonalnie wielkim w stosunku do efektu. Tak też jest z organizacją wszelkich Świąt.
Odkąd dojrzałam, dotarło do mnie, jak wielkie było poświęcenie ze strony dorosłych osób w mojej rodzinie. To, owszem, wprawdzie wyzwoliło w moim sercu wdzięczność, ale też i bunt.
Ja już nie będę kultywować bezsensownych, w przeważającej części pustych przecież, rytuałów.  
W moim dorosłym życiu starałam się, jak mogłam, walczyłam wręcz, jak lew, by eliminować wszelkie zbędne obyczaje. Potraw miało być tylko tyle, ile zdrowy rozsądek nakazuje, prezenty symboliczne, dekoracje zaś minimalistyczne.  W praktyce bywało różnie, czasem w ostatniej chwili łamałam solenne obietnice, porywając się z motyką na słońce, to jest, chciałam rzec, z irchą na okna:-). Bądź też robiąc zakupy, jak dla całego pułku wojska.  W tym roku nareszcie przyszło zwycięstwo. Koniec zakupowego i porządkowego szaleństwa. I chwała Bogu! Tego się trzymać będę uparcie.
Chociaż - jest jeszcze coś. Zamierzam bowiem pójść znacznie dalej. Chcę cofnąć się do samych źródeł, starając się odkryć istotę tych cudownych, choć tak zbezczeszczonych, Świąt.
Zohydzonych do imentu przez nachalność kiczu i skomercjalizowanie we wszystkich niemal aspektach. Zdawać by się wręcz mogło, że Boże Narodzenie to święto ...prezentów! Ewentualnie jeszcze choinki.
Niech oddzielenie ziarna od plew zaowocuje pięknem duchowego przeżywania.
Wszak niemal się udało w przypadku Wielkanocy.
Niemal, bo gdzieś tam jeszcze nieśmiało majaczy / straszy wizja szczerzącego się zająca.
Czas wreszcie zrewidować utrwalone przez lata stereotypy, wzmacniające zaistniałą patologię. 
Przepracowanie, szczególnie matek i babć, którym za całą wdzięczność wystarczyć mają ...słowa pochwały. Pochwały, zauważmy, sankcjonującej raczej, niźli potępiającej ów stan rzeczy.
Za cały ten (zbyteczny!) blichtr latami płaciły / płacą niezliczone zastępy dzielnie "poświęcających" się pań.
A przecież wystarczy prosty test. Taki, jaki wymyślił mój wspaniały, z humorem przeze mnie określany najmędrszym człowiekiem świata, syn.
(Prawie) każdy chciałby mieć taką matkę, czy też babcię. Pełną poświęcenia, nie patrzącą swego, srebrnowłosą, ze spracowanymi rękami i przygarbionymi plecami.
Nie czyń jednak drugiemu, co tobie niemiłe!
Bo oto pytanie: czy ktoś z nas chciałby być taką matką / babcią.
Nie? Tak też myślałam.
Bo jeśli o mnie idzie, nie mam najmniejszego zamiaru. W imię najszczytniejszej ideologii nawet! Zwłaszcza, że ta, na której kanwie osnute są nasze Święta, zakłada skromność, prostotę i równość wszystkich uczestników w ich przeżywaniu.
W przyszłym roku przyjdzie mi zdać egzamin z podjętych postanowień. Kto wie, może nawet nie skończy się na buńczucznych deklaracjach:-)

Poniżej zdjęcie z mojej dziecięcej Wigilii. Prawda, że tą maską można byłoby dzieci straszyć? Takie robiono wtedy... Na szczęście nie sprawiam wrażenia przestraszonej:-).


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Mesjasz

Wprawdzie z roku na rok dokładam starań, by jak najpełniej uniezależnić się od świątecznych nacisków, jednakże coś tam zawsze na głowę daję sobie włożyć.
W całym tym ferworze niemal bym zapomniała, że właśnie dziś* w kościele Św. Mikołaja (w Gdańsku)
wystawiane będzie Oratorium Mesjasz G. F. Haendla. Moje ulubione, muszę w tym miejscu dodać. 
Już, już, dać plamę miałam; że to roboty przerywać nie warto, bądź też, że zimno i późno się skończy... 
W nagłym porywie doszłam do wniosku, że przyda się mały przerywnik. Bo jak nie, gorzko będę żałować. Krótko mówiąc zebrałam do kupy zwłoki i pojechałam. 
I wierzcie mi, że było warto. Takiego wykonania nieczęsto można doświadczyć. Posłuchać i popatrzeć.
Polski Chór Kameralny, Polska Filharmonia Kameralna Sopot, oraz soliści: Clémence Faber (sopran), Ewa Marciniec (alt), Peter Kirk (tenor) oraz Wojciech Gierlach (bas) pod dyr. Jana Łukaszewskiego, dali popis tak mistrzowski, że długo jeszcze będzie myślom moim wtórował.
Niezbyt wygodne krzesło i chłodne powiewy nie zdołały stłumić mojego aplauzu dla wykonawców. Miałam przy tym szczęście zająć miejsce - wprawdzie w bocznej nawie -  jednak w pobliżu orkiestry, z widokiem na solistów. Zwykle moimi faworytami są tenor i sopran, tym razem doceniłam też alt i bas, natomiast (o dziwo) partia tenora nie zrobiła na mnie spodziewanego wrażenia. Wyrażam tylko, rzecz jasna, subiektywne odczucie, nic wspólnego nie mające z poziomem wykonania, które było rewelacyjne.
Podobnie rzecz ma się z moimi ulubionymi partiami utworu. Jedne oddziałują na moją wrażliwość bardziej, inne nieco mniej, a przecież każda z nich jest częścią tego samego arcydzieła.
Mam w domu płytę z nagraniem  Orchestre des Champs Elysées po dyrekcją Philippe Herreweghe. To prawdziwa uczta dla ducha; zamykam się w pokoju, niczym na modlitwie. Czym innym zresztą, jak nie modlitwą może być kontemplacja takiej dawki piękna.
Jednak uczestnictwo w koncercie na żywo jest zawsze inspiracją do głębszych przemyśleń.
Cieszę się, że dane mi było nareszcie odczuć mistykę Świąt, zważywszy, że do tej pory gubiłam się w myślach,  uwikłana w bezsens pustych rytuałów.
Na koniec muszę nieco zmącić ten podniosły nastrój. Ci, którzy znają mnie bliżej, wiedzą, że jako matka Polka, przyjemne zwykłam łączyć z pożytecznym.
Otóż do Przybytku Ducha wkroczyłam jak profan, w ręku dzierżąc ...torbę pełną zakupów.
Jak nietrudno się domyślić,  ozdobioną dumnym logo Biedronki.
_____________
* 21.12.2013.

 

wtorek, 3 grudnia 2013

Nominacja. Oczom nie wierzę!


Wygląda na to, że zostałam ogniwkiem naszego miłego blogowego łańcuszka - otrzymałam nominację The Liebster Blog Award od Adeli z bloga ADELA SZYJE.
Jestem wzruszona jak sto pięćdziesiąt:-). Co ja teraz nieszczęsna pocznę? Póki co, odpowiem na zadane pytania:







  1. Kawa czy herbata?                      Herbata, jasna rzecz!
  2. Dzień czy noc?                            Oczywiście, że noc!
  3. Miasto czy wieś?                         Miasto, bez wątpienia.
  4. Samochód czy autobus               Autobus.
  5. Góry czy morze?                          Morze, zdecydowanie.
  6. Książka czy film?                         Jedno i drugie, jednak książka bardziej.
  7. Miasto czy wieś?                         Miasto, bez wątpienia.
  8. Na szpilkach czy na płaskim?     Wyłącznie na płaskim.
  9. Spódnica czy spodnie?               Spodnie, a jakże!
10. Farbowane czy naturalne?          Farbowane, z konieczności (niewątpliwie smutnej)
11. W makijażu czy bez?                   W (umiarkowanym) makijażu. 

To tyle na razie. Lecę się pakować, ino migiem, bo jutro w nocy wyjazd. O tym później:-).
      

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Poczucie humoru

Zdawać by się mogło, że coś takiego, jak poczucie humoru jest rzeczą neutralną, rzec można, marginalną nawet. Zazwyczaj utożsamia się je z wesołością, toteż pochopnie odmawia się go poniektórym nacjom. Dlatego jedynie, że ich poczucie humoru nie jest tożsame z naszym. 
Nic bardziej mylnego; jest to środek wyrazu, będący nośnikiem pojęć definiujących istotne prawdy.
Domyślamy się, jak wiele gaf popełnić można znalazłszy się w odmiennym kręgu kulturowym.
Bez znajomości panujących tam zwyczajów, trudno jest zastosować właściwy kod językowy.
To zaś nie tylko decyduje o tym, czy śmieszą nas te same dowcipy, ale przesądza o znacznie ważniejszych sprawach. O tym na przykład, czy nasz przekaz odebrany będzie w tym samym duchu, w jakim został nadany.
Lecz nawet i w obrębie rodzimego kręgu kulturowego możemy mieć podobnie.
Ileż przykrości i nieporozumień wynika z zastosowania chybionych skrótów myślowych, nieczytelnych w danym środowisku. Nie wszyscy używamy tych samych idiomów komunikując się z bliźnimi. Zależy to w dużym stopniu od tego, jak nas uformowano.
Poczucie humoru, odwzorowując ludzką wrażliwość estetyczną, zdaje się być wyznacznikiem intelektualnego i duchowego porozumienia. Gdy więc w grę wchodzi wybór partnera na całe życie, wygląda na to, że odbywać się powinien według tegoż klucza.
Ciężko jest być z człowiekiem, który - nie  odczuwając w pokrewny sposób - nie dzieli z nami tych samych wzruszeń.
To stwarza wielki obszar samotności w związku.