Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

czwartek, 26 stycznia 2017

Rodzicielskie dywagacje poniewczasie, czyli płacz nad rozlanym mlekiem

Pewien Dominikanin, którego skądinąd szanuję, stwierdził swego czasu, iż tak zwany konflikt pokoleń jest czymś z gruntu pozytywnym. Stanowi niejako punkt zapalny na burzliwej drodze do postępu. I muszę przyznać, nie spodobało mi się to. Bo niby co dobrego miałoby z takiego buntowania się mych dziatek przeciw mnie wyniknąć? Szczyciłam się tym, że w moich relacjach z dziećmi konfliktu nijakiego nie uświadczy. Dominikanin tymczasem został byłym Dominikaninem, ja zaś nadal jestem skłonna bronić mego stanowiska. Rzecz bowiem nie w tym, iż pełna zgodność nie popłaca, ile raczej w tym, że zasadniczo jest ona utopią. Nie mamy, zdaje się, innej możliwości, jak tylko zaaprobować pewną niekompletność i labilność. Porzuciwszy bezzasadne aspiracje, by sprawować pełnię władzy nad progeniturą .

17 komentarzy:

  1. A ja sie zgadzam z Dominikaninem. Uwazam, ze konflikt ma duzo wiekszy wplyw na nasza osobowosc niz relacje z nieba rodem, czyli te niekonfliktowe.
    Tak jak pisalam pod poprzednia notka, moja relacja z Mama byla absolutnie konfliktowa, nigdy ale to nigdy nie zgadzalysmy sie w niczym.
    I to wcale nie w mlodosci jak pisala Iza z Kidowa pod poprzednia notka, tak nam zostalo do konca, czyli do smierci Mamy. W koncu mam swoje 62 lata a wiec bunt mlodosci jakies 40 lat za mna:)))
    Cale zycie uwazalam, ze to Tato mial najwiekszy wplyw na to jaka jestem, bo przeciez my zawsze tak samo, zawsze zgodnie i bez zbednych slow.
    Dopiero po smierci Mamy, a w zasadzie w czasie lotu powrotnego do domu dotarlo do mnie, ze to dzieki Niej jestem jaka jestem, wlasnie dlatego, ze chcialam byc inna.
    To ona wplywala bardziej na moj charakter niz Tato z ktorym zawsze mialam idealne relacje. Pamietam, ze jak ta mysl ukazala sie w mojej glowie to spojrzalam w chmury za oknem samolotu i powiedzialam w myslach "dziekuje Ci Mamo, mam nadzieje, ze smiejesz sie z tego teraz tak samo jak ja".
    I tak wlasnie uwazam i to nie tylko w relacjach Rodzice-Dzieci ale kazdych innych to ludzie, z ktorymi mamy problemy czegos nas ucza, te bezkonfliktowe relacje ot po prostu sa, ale nie pozostawiaja poza milymi wspomnieniami zadnego sladu.
    Ot milo bylo, ale sie skonczylo:))
    Natomiast jak relacja wymaga pracy, kompromisu, czasem walki to wtedy na pewno ma wiekszy wplyw na ksztaltowanie charakteru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Star, podpisuję się pod tym ręcamy i nogamy.
      :-)))

      Usuń
    2. Wybaczcie, Dziewczyny, ale dla mnie jest to jedynie dowód na to, że "co ma wisieć, nie utonie". Może tak się po prostu dzieje, że proces wychowania przebiega zgodnie bądź na przekór wyniesionym z domu wzorcom.

      Usuń
  2. Moze wlasnie bledem jest to, ze rodzice chcieliby "sprawowac wladze" nad dziecmi, a nie je wychowywac. A tak nie idzie, bo im bardziej chce sie sprawowac, tym bardziej dzieci sie buntuja, wszak kazdy z nas ma wolna wole i nie waha sie jej uzyc. Rodzicielstwo bowiem nie polega na daniu dzieciom skrzydel i pozniejszym podcinaniu lotek, zeby nie mogly wzbic sie w powietrze, bo moga zrobic sobie krzywde. Trzeba pozwolic im latac, czuwajac jednoczesnie na ziemi, zeby w kazdej chwili moc zlapac spadajacego. W przeciwnym razie dziecko nigdy nie nauczy sie perfekcyjnie latac.
    Wez pod uwage, ze nikt nie rodzi sie dobrym rodzicem, tego tez musimy sie uczyc, zbierac wlasne doswiadczenia i wielokrotnie po drodze popelniac bledy wychowawcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O właśnie!
      Dodałabym tylko, że to rodzice uczą (powinni!) latać :) Korzystać z dobrych prądów wznoszących etc.
      Ale też nie powinni się dziwić, ze dzieci czasem próbują po swojemu... Głowę dam ze rodzice też próbowali po swojemu - i nieraz to im na dobre wyszło...
      Ale - podpowiadać można, prawda? z wyczuciem i taktem...

      Usuń
    2. Trzeba pozwolic im latac, czuwajac jednoczesnie na ziemi, zeby w kazdej chwili moc zlapac spadajacego
      podoba mi sie to

      Usuń
    3. To właśnie jest w tym najtrudniejsze. Mój tata był człowiekiem bardzo ostrożnym i bał się o swoje dzieci może nawet bardziej, niżby należało. Mama zawsze robiła mu z tego zarzut i chyba miała rację. Śmiała się, że najchętniej trzymałby swoje pisklęta jak ta kwoka pod skrzydłami. Pamiętam, ze bardzo długo nie wolno nam było przechodzić samodzielnie przez jezdnię, bo jeszcze jakiś samochód mógłby nas przejechać. Potem wreszcie poszedł po rozum do głowy i uczył nas zasad ruchu drogowego.

      Usuń
  3. Anna Maria z ust mi to wyjęła, napisałam coś podobnego pod poprzednim postem. U mnie osobiście konflikty się skończyły jak się dorosłe dziecka powyprowadzali na swoje. Trochę im w tym pomogłam, ale nie miałam innego wyjścia. Nie da się nauczyć kogoś odpowiedzialności za siebie jeśli ciągle jest się za tego kogoś odpowiedzialnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet, gdy już formalnie nie jest się odpowiedzialnym wciąż ma się tę ambicję. Wszak inni oceniają nas po efektach:)

      Usuń
  4. nie mogę powiedzieć, że miałam jakieś konflikty z dziećmi. Nie wiem, co to jest bunt nastolatka, i czasem mnie to martwi, tyle się mówi, że się buduje włąsną tożsamość na tym pokoleniowym konflikcie.
    Nie są ideałami, ale staramy sie ich brać takimi, jacy sa, no i nie jest najgorzej, są samodzielni, dość pracowici, ale oczywiście my na ich miejscu żylibyśmy naczej
    tylko, że to jest ich zycie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja myślę, że ten cały bunt jest stanowczo przereklamowany. Po prostu dorabia się teorię do praktyki:) Tobie można tylko pozazdrościć tej bezkonfliktowej relacji z własnymi dziećmi. Po co tracić energię na bunt, skoro można prościej...

      Usuń
  5. Z natury swojej nie cierpię wszelkich konfliktów, boję się ich i dla świętego spokoju gotowam iśc na wiele ustępstw, Jednakże nie raz przekonałam sie, iż to, co wywalczone z wiekszym jest traktowane szacunkiem, niż to ,co przyszło za obopólną zgodą...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, nie wiem, nie wiem... Może to zależy od materii sprawy. Ja na przykład o wiele wyżej cenię to, co od natury otrzymuję, niż to, co osiągam własnym wysiłkiem i mordęgą. Ale mogę być w błędzie:)

      Usuń
  6. Ja zupełnie nie znam konfliktów z dzieckiem. Nigdy nie miałam potrzeby ani poczucia, że musimy mu coś narzucać, do czegoś przekonywać. Oczywiście były dyskusje na różne tematy,nie zawsze wszystkim my -starzy czyli rodzice się zachwycamy,ale generalnie mam zaufanie do jego życiowych wyborów dotyczących nauki,pracy,założenia rodziny. Nigdy nie czułam stanów zagrożenia,ani potrzeby interwencji w to,co robi.Nie powiem,ze to jakiś mocno przemyślany"plan wychowawczy" był,ale w sumie całkiem dobrze wyszło:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie mieliście to szczęście, że "młody" nie miał inklinacji do podejmowania destrukcyjnych dla swojej przyszłości działań. Po prostu mądrze mu towarzyszyliście i dlatego wszystko potoczyło się pomyślnie.

      Usuń
  7. zawsze mi się wydawało, że w sumie nie przechodziłam w swoim życiu "klasycznego" buntu nastolatki, ale przecież to nie oznacza, że nie było momentów trudnych, konfliktowych; w zasadzie potem się okazało, że to właśnie te chwile były przełomowe w procesie kształtowania się nie tylko moich relacji z rodzicami, ale też mojego charakteru;

    mam nadzieję, że teraz pozwalam swoim dzieciom popełniać błędy według swoich pomysłów, ale to się pewnie okaże w swoim czasie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, to zawsze musi stanowić pewien przełom. Człowiek musi zająć własne stanowisko. czasem pokrywa się ono ze stanowiskiem rodziców, a czasami nie. Lecz nawet w tym pierwszym wypadku młody człowiek musi samodzielnie dokonać wyboru tej aprobowanej przez siebie wartości.

      Usuń